Prawa są polskie jako pajęczyna: pan się przebije, uwięźnie chudzina - tymi zgrabnymi słowy charakteryzował swe czasy Wespazjan Hieronim Kochowski, poeta i historyk naszego baroku. Przypomniał mi się ów aforyzm sumiastowąsego Sarmaty, kiedym - choć pokrewieństwo miejsca i czasu znikome - zgłębiał, krok po kroku, meandry jednej zagwozdki z naszym żużlem w tle. A com zgłębił, Wam opowiem. Spokojnie, nie będzie o lidze bankrutów, o tym, że szkolenie leży, a BSI bezczelnie drenuje nas, niczym dobra studnia depresyjna nadnoteckie bagna. To kanon sezonu ogórkowego, o którym wszyscy "lubimy" poczytać. Mnie zaś, mimo laby, piasku i słoneczka, naszło sprawdzić coś bardziej konkretnego. Pamiętacie projekt wskrzeszenia żużla w Warszawie? Tego prawdziwego, od podstaw, z drużyną i własnym torem - abstrahując od wzniosłej idei GP na Narodowym. Bo ta, jeśli tylko taki będzie kaprys włodarzy stolicy, prędzej czy później się ziści. Zobaczycie. Projekt ów, zlokalizowany na Ursynowie, był dość szeroko promowany w środowisku (nawet sam Greg Hancock publicznie pobłogosławił idei), ostatecznie z końcem czerwca poddany został pod osąd mieszkańców. O ile wcześniej o entuzjastach z Ursynowa było dość głośno, o tyle ciąg dalszy historii jakoś nie przykuł uwagi naszych speedway-mediów. A szkoda.
Jako że na PoKredzie przypadkowe osoby trafiają równie często jak "niespodziewany gość" na wigilijną wieczerzę, zakładam, że sama idea jest kibicom znana. Gorzej lub lepiej, ale znana. "Wielofunkcyjne boisko sportowe z torem żużlowym" (projekt nr 23) wyglądać miało dokładnie tak:
źródło: wtswarszawa.pl
Kto chce dotrzeć do specyfikacji technicznej, z linki na linkę skacząc, z pewnością łatwo sobie poradzi, dla ogółu - jak sądzę - ciekawsze może być inne zagadnienie: jak to się stało, że nagle grupa zapaleńców zgłasza projekt, co tu ukrywać, jak na Warszawę dość osobliwy, a urzędnicy zamiast łeb sprawie sprawnie ukręcić, z pełną powagą wysłuchują, przytakują, oceniają pod kątem formalnym - i gwarantują, że w przypadku zebrania odpowiedniej liczby głosów poparcia (acz nie tak znowuż wielkiej, bo kilkutysięcznej), projekt zrealizują. Choć przecież dziury w stołecznych ulicach jak straszyły, tak straszą, chodniki krzywe miejscami, na brak miejsc w przedszolach rodzice narzekali i narzekają, a korki w szczycie chyba nawet Bogusia "Froga" by uziemiły.
Budżet obywatelski (lub partycypacyjny), bo tu leży klucz do zrozumienia sprawy, to hit ostatnich lat polskiej samorządowości lokalnej. Polskiej, bo na świecie, a zwłaszcza w kolebce, Ameryce Południowej, to rozwiązanie znane i stosowane z powodzeniem już trzecią dekadę. W swojej czystej formie BO to proces, w którym sami mieszkańcy decydują o przeznaczeniu części lub całości budżetu danego miasta lub gminy. Oczywiście znacznie częściej fragmentu niż całości. Decydują, ma się rozumieć, w sposób demokratyczny i jawny. Po co to wszystko? Albowiem na pewnym etapie wtajemniczenia stwierdzono, że znajdujące się na tym najniższym szczeblu całej drabinki lokalne społeczności same najlepiej wiedzą, co jest im najpotrzebniejsze, a proces decyzyjny przebiegać będzie sprawniej i całościowo bardziej posłuży ludziom, niźli to samo w wykonaniu armii urzędników.
W Polsce różnie z tym bywa. Żyjemy wszak w kraju, w którym do każdych kolejnych wyborów, każda kolejna formacja polityczna idzie pod hasłem "zmniejszenia biurokracji". Po czym, po 4 latach, w sposób iście magiczny, liczba urzędników wzrasta, to o 25, to o 30 procent... Ale w Polsce generalnie ze wszystkim bardzo różnie bywa. Po dzisiejszej lekturze newsów na przykład, mając wciąż gdzieś z tyłu głowy układ tego artykułu, a i postać mego bohatera sławetną, nijak nie mogę opędzić się od imaginacyi takowey, jakby się ten mój Kochowski herbu Nieczuja zachował, gdyby jakimś magicznym zrządzeniem losu, z kraju przedmurzem chrześcijaństwa się chlubiącym (a sam bił Turków pod Wiedniem, więc prócz pióra gęsiego, wiedział, co buńczuk, co koncerz)... szast - prast... i znalazłby się na naszym Ursynowie A.D. 2014. Podejrzewam, że zszedłszy z konia, Jezus Maryja ledwo zdążyłby wyszeptać, gdy zza winkla, ze świstem, gwizdem i furią janczarskiej piechoty dopadł(a)by go terroryzująca tego lata stołeczne ulice agresywna Rafalala... - Coś ty powiedział?! - parafrazując podlinkowany film grozy. Z jej (jego?) ręki, w boju nierównym, ległby w królewskim mieście nasz Sarmata, choć wcześniej nie zmogły go ni kozackie, ni moskwicińskie, ni siedmiogrodzkie roty, ani nawet tatarskie i tureckie czambuły. O ile nie padłby już wcześniej, na sam widok szarżującej nań bladolicej, z torebką od Luis Vuittona, zamiast kopii. Nieszczęsna Rzeczypospolita - przewraca się w cichym grobie imć Wespazjan Hieronim.
Wróćmy do "normalnego" świata. I do podziału miejskiej kasy (aczkolwiek bardzo nie lubię tego sformułownia - nie ma bowiem czegoś takiego jak miejska kasa, jest tylko nasza kasa - mieszkańców, z naszych podatków płynąca). Nad Wisłą różne miasta bardzo różnie do zagadnienia obywatelskiej partycypacji podchodzą. Generalnie jednak budżet obywatelski jest teraz "trendy", prawie jak koszulki i wrzutki z "Keep calm", a każdy prezydent dużego miasta chce być przecież "trendy". Zwłaszcza w obliczu wyborów, prawda?
No więc rzuca się jakiś "ochłap", w stylu 0,2% miejskiego budżetu, robi fajną stronę w sieci, a mieszkańcy walczą o głosy dla swych pomysłów. Bo przejdzie tylko kilka.
Prekursorem był Sopot, w którym obecna edycja budżetu obywatelskiego jest już czwartą z kolei. I efekty są dobrze widoczne. - Do tej pory w Sopocie zrealizowaliśmy 56 inwestycji i zadań w ramach środków miejskich przeznaczonych na Budżet Obywatelski za kwotę ponad 10 mln zł - informuje Anna Dyksińska z Biura Prezydenta Sopotu. Trójmiejski kurort poniósł oświaty kaganek aglomeracjom. W Łodzi ruszono z przytupem, po inauguracji w 2013 r., w bieżącym do rozdysponowania było aż 40 mln zł. We Wrocławiu - 20 mln. Obecnie, bo w premierowej edycji 2013, rzucono mieszkańcom w twarz śmieszną kwotą 2 mln zł (sic!), a kiedy okazało się, że urząd tonie w projektach, a jeden ciekawszy od drugiego, dodano do tej puli cały milion. W tym samym czasie kolejnych kilkanaście wpakowano w piłkarską dumę Dolnego Śląska, która ponoć, wzorem poznańskiego Lecha, napędziła właśnie stracha samej Borussi Dortmund. Summa summarum, z 250 pozytywnie zweryfikowanych projektów, pieniędzy wystarczyło na realizację... ośmiu. A wygrał - i to dla naszego tematu najciekawsze - projekt pod nazwą "Przystosowanie stadionu sportowego do potrzeb futbolu amerykańskiego oraz rozgrywania meczów rugby, ultimate frisbee, lacrosse i piłki nożnej". Koszt - 495 tys. zł. Podobieństwa do ursynowskiej idei trudno nie zauważyć.
W Warszawie w tym roku do rozdysponowania była kwota ponad 26 mln zł. Newielka, biorąc pod uwagę obszar, ludność i zasobność stolicy (płaczącej przecież co rusz, że musi odprowadzać "janosikowe"), jednak w wartościach bezwględnych całkiem spora. To są już pieniądze za które coś można zrobić. Na przykład - dane z kosztorysu - wybudować 30 takich "boisk z torem żużlowym". Uwzględniając specyfikę warszawskiego samorządu, kwotę tę rozdzielono pomiędzy dzielnice, a po zastosowaniu wymienionych już wyżej kryteriów, wyznaczono pulę dla każdej jednostki z osobna. "Nasz" Ursynów, co nie jest zaskoczeniem, dostał najwięcej, równe 3 mln zł (więcej nawet od Śródmieścia - 2,6 mln).
Ursynowianie, zamiast smęcić i zrzędzić, że tak mało (to swoją drogą), ruszyli w teren, a potem do komputerów, arkuszy kalkulacyjnych, zeszytów i kalkulatorów - a efekt był naprawdę imponujący. Przez sito formalne przeszło 50 zgłoszonych projektów. Od tak oczywistych jak nowe chodniki, bezpieczne przejścia i pasy rowerowe, zajęcia dodatkowe w szkołach, place zabaw dla dzieci czy dodatkowe oświetlenie ulic, po naprawdę oryginalne: bibliotekę w plenerze, nartorolki na Powsinie, wybieg dla psów z torem przeszkód, a nawet "domki dla skrzydlatych pasiastych przyjaciół". Mieszkańcy mieli pełne spektrum wyboru, dla każdego coś miłego. Pięknie rozkwitła zasiana idea. A oprócz miłemu naszemu sercu żużlowi sport i rekreacja miały silną reprezentację. Zgłoszono m.in. projekt boiska do siatkówki, budowę ogólnodostępnych kortów tenisowych, trasę do nartorolek, siłownię "pod chmurką", a nawet cykl otwartych treningów MTB.
Głosowanie ruszyło 15 czerwca i trwało dwa tygodnie. Zagłosowało dokładnie 22.900 osób, a frekwencja wyniosła 15,51 proc. i była najwyższa w całej Warszawie. O 3 mln zł do rozdysponowania, oprócz "żużla", walczyło 49 innych projektów. Każdy mieszkaniec mógł poprzeć maksymalnie 5 z nich. Ile miało szansę na realizację? Tego naturalnie nie wiedział nikt. Kwestia na ile wystarczy pieniędzy. Tor żużlowy kosztować miał niecałych 850 tys. (i wcale nie był najdroższy), ale np. projekt "angielski z native speakerem" ledwie 5 tysięcy, a domki dla skrzydlatych przyjaciół jedynie 9 tysięcy. To dawało szansę, że przy poparciu społecznym wielu ciekawym projektom uda się zmieścić w kwocie zarezerwowanej na budżet. Jak wybrali ursynowianie - poniżej wyniki czołówki:
źródło: materiały Urzędu Dzielnicy Ursynów Miasta Stołecznego Warszawy
Na pierwszy rzut oka, wszystko jest w porządku. Zwycięski projekt wygrał o niecałe 500 głosów, a więc walka do końca była zacięta. Po chwili radości nad wysoką lokatą "żużla", przychodzi smutna konstatacja, że przecież triumfator w kosztorys wpisał 3 mln zł - czyli akuratnie tyle, ile pula dla całej dzielnicy. Czyli zwycięzca bierze wszystko. Ktoś jeszcze zauważy, że "utworzenie ośrodka wsparcia jako pierwszego modułu integracyjnego centrum aktywności", jako hasło-klucz, na tle pozostałych, konkretnych propozycji, brzmi trochę niczym nowomowa Gomułki na IX plenum KC. Należy poświęcić nieco czasu, żeby się dowiedzieć, iż chodzi o "miejsce kompleksowo rozwiązujące codzienne problemy mieszkańców z niepełnosprawnością intelektualną". Tak należy rozumieć zwycięski projekt (i choć nikt o zdrowych zmysłach nie neguje idei pomocy pokrzywdzonym przez los, przy tej okazji pojawiły się wątpliwości części ursynowian, czy całą pulę, pozbawiając wszystkich innych szansy, powinien zgarnąć projekt służący, bądź co bądź, dość wąskiej grupie mieszkańców).
Ale tak naprawdę "bomba" wybuchła później. Rzućcie, drodzy Czytelnicy, okiem na stosunek głosów oddanych drogą elektroniczną do tych "papierowych". W zwycięskim projekcie - i we wszystkich innych. Z danych Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy wynika, że łącznie w skali całego miasta oddano ponad 166 tys. głosów, z czego ponad 120 tys. to głosy internetowe. Poświęciłem nieco czasu i sprawdziłem, jak wyglądało to w innych ośrodkach. Kolejność zupełnie przypadkowa:
Białystok 2014: głosowało 48,9 tys. osób (40.148 formularz elektroniczny, 8.812 papierowy),
Łódź 2013: 186.923 kart do głosowania ( 146.903 elektronicznie i 40.020 papierowo),
Chorzów Batory 2014: zwycięski projekt: 1355 głosów (922 elektroniczne i 433 papierowe).
Generalnie, zależność jest dobrze widoczna: im większe miasto, tym odsetek głosów internetowych wyższy. A Warszawa, przynajmniej pod tym względem, jest jednak poza konkurencją. Na Ursynowie zaś zdarzyło się dokładnie na odwrót. Traf chciał, że tylko w przypadku jednego, zwycięskiego projektu. Ale to jeszcze, przynajmniej na tym etapie, żaden konkret. Żaden fakt rodzący konsekwencje formalno-prawne. Warszawa naturalnie nie takie cuda pamięta. A i czas po wspomnieniom takim najlepszy z możliwych - za chwil parę świętować będziemy rocznicę nie byle jaką - rocznicę bitwy, po której duchowi przewodnicy pułkownika KGB stojącego obecnie na czele sąsiedniego narodu pierzchali znad Wisły... aż kierpce ze słomy, obwiązanej sznurkiem, gubili (buty co najwyżej zdobyczne). Ale żeby nie sięgać pamięcią sto lat wstecz, a i na niwę bardziej sportową wkroczyć, ledwie wczoraj (7 sierpnia), przy okazji kolejnej odsłony bojów naszych piłkarzy na euro-arenie, znalazłem takie oto dictum autorstwa rzeczniczki prasowej Legii, ślicznej pani Izabeli Kuś, koleżanki tej z "mopem na głowie":
Warszawa da się lubić. Kosmopolityzm, parytety płci, naprawdę właściwi ludzie na właściwym miejscu... Ot, HajLajf. Nie to, co nasza zapyziała żużlowa prowincja. Tak sobie myślę, gdyby pani rzecznik i pani kierowniczka (a przynajmiej jedna z nich) kiedykolwiek same piłkę kopały, niechybnie posiąść musiałaby tę wiedzę tajemną, iż nawet w naszej V lidze, drzewiej okręgówką zwaną, choćby to były derby z Grzmotem Grzmiąca, jeśli na boisku pojawił się, niechby na minutę, ktoś zawieszony za kartki, kara jest tylko jedna. Weryfikacja wyniku. Naturalnie obu sympatycznym Paniom - ad personam - weryfikacji wyników ich pracy nie życzę. Raczej solidnej premii i odszkodowania od UEFA za poniesione straty moralne, w przypadku, gdyby - daj Boże - udało się w procedurze odwoławczej coś jeszcze wywalczyć. Tymczasem dodajemy kolejną kreskę na ścianie płaczu p.t. "Liga Mistrzów dla Polski". To już bodaj siedemnasta... Za rok pełnoletniość. Eh, zjedzmy jabłko.
Wracając na grunt nie nowy, ursynowsko-żużlowy, niektórzy mieszkańcy (zapewne sympatycy projektów, które siłą rzeczy przepadły) nie dali za wygraną. Szybko okazało się, że nie tylko stosunek głosów "e" do tych tradycyjnych budzi wątpliwości. Jeszcze większe wzbudziło odkrycie, iż członkinią i wiceprezesem Stowarzyszenia "Maja", czyli bezpośredniego beneficjenta zwycięskiego projektu nr 39 jest... jedna z ursynowskich radnych, tak się złożyło, będąca w składzie komisji oceniającej zgłoszone wnioski. A co za tym idzie, według wielu mieszkańców, pozostająca w oczywistym konflikcie interesów.
- Mówi się o setkach wypełnionych drukowanym pismem głosów przynoszonych do urzędu przez pojedyncze osoby, oraz o zbieraniu głosów, które polegało na podsuwaniu gotowych do podpisu formularzy z zaznaczonym już projektem nr 39. Pojawiają się też sygnały, że osoby podsuwające do podpisu tak przygotowane karty do głosowania nie informowały należycie o zasadach i skutkach głosowania - wyjaśnia portalowi haloursynow.pl wnioskodawca kontroli, Krzysztof Nawrocki. O jakich zasadach - rzekomo - nie informowano? Choćby o tym, że głos można oddać na więcej niż jeden projekt. Część mieszkańców w internetowych komentarzach idzie dalej, zarzucając lobbującym na rzecz "Mai" dość osobliwe formy aktywności: zbieranie list z poparciem podczas mszy, wśród wychodzących z kościoła wiernych czy podtykanie wypełnionych już zawczasu kart do podpisu osobom nie zapoznanym z całą ideą. Pojawiły się głosy, że wiele list wypełnionych jest identycznym, drukowanym pismem, a jedynie podpisy się różnią.
"Niech stowarzyszenie sobie znajdzie sponsora a nie zagarnia pieniądze mieszkańców całej dzielnicy" - krzyczą jedni. I pytają: "Czy zbierający głosy na ulicy i pod kościołem mieli pozwolenie GIODO na gromadzenie danych osobowych"?
Po kilku dniach do kontrofensywy ruszyli ci zaangażowani w zbieranie głosów dla "Mai": Głos zebrany na ulicy, pod kościołem, w restauracji, na skrzyżowaniu ścieżek rowerowych czy w dowolnym innym miejscu ma dokładnie taką samą wartość, jak głos zebrany przez internet. A w sensie "uobywatelnienia" Rodaków może nawet i większą.
Gdzieniegdzie jeszcze wyzierają głosy rozsądku:
źródło: forum haloursynow.pl
Epilog? Ten formalny - jest wniosek o kontrolę w Urzędzie Dzielnicy Ursynów. Ten bardziej bolesny - podkopanie zaufania do całego pomysłu obywatelskiej partycypacji. To już się stało. I to zaufanie odbudować będzie ciężko.
***
Czy kontrola coś zmieni, i czy jest jeszcze szansa dla żużla na Ursynowie? Oby. Pierwszy sierpniowy tydzień przyniósł wieść, iż burmistrz Ursynowa Piotr Guział, doceniając m. in. wysokie poparcie mieszkańców dla żużlowego projektu, spotkał się z animatorami speedwaya z WTS i z jednej strony wyartykułował zastrzeżenia dla proponowanej lokalizacji (hałas i uciążliwość - czyli klasyka), ale z drugiej zaproponował nową "miejscówkę" - w przemysłowej części dzielnicy, w rejonie ul. Mortkiewicza, bardzo blisko lotniska i zdecydowanie dalej od zabudowań, za to w pobliżu, i tak niespecjalnie cichego, szlaku kolejki podmiejskiej. Wierzmy więc i czekajmy. Na razie - żeby kompozycją zacną spiąć całość budżetowego wywodu - pozostaje mi powtórzyć za imć Kochowskim Jegomością:
"Wieleć mamy swobód w tej naszej Koronie
Cóż gdy się nie staramy i nie dbamy o nie..."
Jakub Horbaczewski