Zawody brytyjskiej Elite League przywykliśmy oglądać jednym okiem. Słabość najlepszej ongiś żużlowej ligi świata jest faktem. Czasem podśmiewujemy się z ich końcowych tabel, gdzie jedni mają 36 spotkań, inni 29, bo reszty meczów nie udało się odjechać. Albo padało przez miesiąc, albo, jak już przestało, to wyszło słońce i nici z jazdy, bo oślepia. Tak właśnie było w ostatni poniedziałek (23 lipca 2012) na torze w King's Lynn, gdzie miejscowe "Gwiazdy" potykały się z ekipą Swindon Robins. Sam mecz, jak przystało na starcie na szczycie, dostarczył sporych emocji, ale nie o tym dziś. Kiedy słońce już zaszło, większość polskich fanów z zaskoczeniem, a inni z trwogą w oczach (głównie ci tarnowscy), patrzyła na karkołomne upadki Macieja Janowskiego. Niektórzy też kolejne powtórki obserwowali z niekłamaną zadumą. I nie chodziło o wnioski do dyskusji nad rozwojem kariery najlepszego polskiego juniora. Chodziło o... angielską bandę.
Ci, którzy w poniedziałkowy wieczór zdecydowali się obejrzeć wspomniany pojedynek, wiedzą w czym rzecz. Pozostałym w telegraficznym skrócie śpieszymy wyjaśnić, że zawodnik gości, Maciej Janowski zaliczył w tym spotkaniu trzy upadki. W trzech swoich startach. A każdy kolejny wyglądał groźniej od poprzedniego. Swoisty ponury rekord. Ale co najważniejsze w tym wszystkim: pomimo całej grozy sytuacji, nic złego juniorowi Azotów Tauronu się nie stało. Nas zaintrygował najbardziej ten trzeci, najgroźniejszy upadek. Jakość nie jest najlepsza, ale przypomnijmy:
Czy ta sytuacja czegoś Państwu nie przypomina? No właśnie, tragiczny 13 maja, Wrocław. Ale tu pechowiec wstał, otrzepał się i poszedł do parku maszyn. Lista obrażeń Lee Richardsona, przekazana przez wrocławską prokuraturę rejonową 15 maja była wstrząsająca, ale... dotyczyła tylko obrażeń bezpośrednio prowadzących do utraty życia. Wiadomo, że było ich więcej.
Obiecaliśmy nie zabierać głosu w sprawie upadku Anglika aż do momentu zakończenia czynności przez wrocławską prokuraturę. Tak nakazuje etyka dziennikarska i zwykła przyzwoitość. Sensacji nie szukamy, od tamtego strasznego dnia gromadzimy jednak materiały, relacje świadków, opinie fachowców - to wszystko kibicom, bloggerom i dziennikarzom wolno. Jeżeli uznamy, że wypływa z tego obrazu coś istotnego, po ogłoszeniu wyników postępowania prokuratorskiego, ujmiemy to całościowo w jednym tekście. Kwestia bandy to tylko jeden z elementów układanki, która złożyła się na tragiczny finał 13 maja. Istotny, ale nie jedyny. Sprowokowani natomiast wydarzeniami w King's Lynn nie chcemy czekać do momentu, kiedy nikt już tego meczu nie będzie pamiętał. Mamy nadzieję, że tę motywację Czytelnicy zrozumieją, a powrót do koszmarnych wspomnień wybaczą. Dla nas to także niełatwe. To wydarzenie, które na zawsze odcisnęło piętno w pojmowaniu żużla. A dla tych z nas, którzy tragicznego dnia znajdowali się blisko umierającego, jak się okazało, Lee, tym trudniejsze w percepcji.
Wróćmy do slajdów filmu z Anglii. Automatycznie pojawia się wraz z nimi fundamentalne pytanie: dlaczego? Dlaczego w King's Lynn jadący na pełnym gazie zawodnik uderza na prostej w bandę, odbija się od niej, po czym wraca o własnych siłach do parkingu, a we Wrocławiu skala obrażeń jest taka, że do dziś wśród szpitalnego personelu nikt nawet nie chce opisywać tego, co ujrzał pod kevlarem?
- Bo w Anglii tory są krótsze i są mniejsze prędkości - to pierwsze co przychodzi do głowy. Zgoda. Co do zasady - tak. Czy jednak Norfolk Arena z tej zasady się nie wyłamuje? Przyjrzyjmy się głównemu parametrowi. Długość: 342 metry. To, obok obiektu Swindon (363 m), najdłuższy owal w całej lidze. Dla porównania, tor The Lakeside Hammers jest o niemal 100 m krótszy! I teraz porównanie najważniejsze. Tor Betardu Sparty, po przebudowie, liczy sobie 330 m. O 12 m mniej. To dokładnie tyle samo, co tor Unii Leszno, ciut więcej od pięknej Moto Areny (325) i nieco mniej od obiektu Falubazu (337,5). Czy można więc obronić tezę, że na prostej w King's Lynn Janowski jechał zdecydowanie wolniej niż wychodzący z wrocławskiego wirażu Lee?
Nie ukrywamy, że szczególne zaintrygowanie wzbudziło w nas zachowanie się bandy w King's Lynn bezpośrednio po uderzeniu w nią przez mistrza świata juniorów. Czy to nie tej konstrukcji Maciek Janowski zawdzięcza zdrowie? Oczywiście wszystko można rozpatrywać w kategoriach: pech - szczęście, to nawet niekiedy bardzo wygodne, ale stoimy na stanowisku, że nader infantylne byłoby zakładanie, że tylko szczęście w prezentowanym momencie uratowało kości naszego żużlowca. Być może już na tym etapie prawdziwi żużlowi fachowcy - byli i obecni zawodnicy - spuszczą na nasze pytanie zasłonę milczenia, brnijmy jednak dalej.
Żeby nie powielać nie najlepszej jakości filmu, oto fotografia bandy z obiektu "Gwiazd":
Norfolk Arena - widok na prostą przeciwległą (fot. Ian Burt, lovespeedway24.co.uk)
Widać, że pomiędzy bandą, z ewidentnie grubszego niż w Polsce materiału, jest "coś". To coś - wzrok Was nie myli - to zwykłe samochodowe opony, rozmieszczone wedle przyjętego schematu wzdłuż całej prostej. Było ujęcie statyczne, teraz pora na dynamiczne. Tak sprawdziły się "w boju":
Maciej Janowski w momencie uderzenia w bandę na prostej toru w King's Lynn
Jakość ponownie pozostawia wiele do życzenia, jednak wprawne oko żużlowego kibica dostrzeże to, co najistotniejsze. Wcześniejszy film ukazuje to jeszcze lepiej. Ba, jeśli zatrzymać ten film i obejrzeć go ponownie, ale już na zasadzie pokazu slajdów, klatka po klatce, powstaje wrażenie, że banda nie tylko zamortyzowała świetnie całe uderzenie odginając się do tyłu o dobre pół metra, ale potem, "wracając", to ona wyrzuciła zawodnika w powietrze, powodując efektowny lot juniora tarnowskich "Jaskółek". I to właśnie było w tym momencie kluczowe. Zawodnik wgniótł bandę, a ona mu na to pozwoliła. Owszem, mógł złamać palce, mógł nadgarstek, mógł całą rękę, przy pechu pewnie także obojczyk, ale najważniejsze dla zdrowia i życia organy pozostały nietknięte.
Nie minęły 24 godziny, a żużlowy majdan z Wysp przeniósł się do Szwecji. Tam, tradycyjnie we wtorek, startowała Elitserien, a polscy fani, za pośrednictwem przekazu telewizyjnego, mieli możliwość śledzić wydarzenia na torze w Västervik. I sam tor również. Tor, od razu dodajmy, bardzo specyficzny. Szukając na nim prostych trzeba naprawdę wytężyć wzrok, bo w zasadzie takowych nie ma. Jedno wielkie jajo. Tym niemniej, kilka ciekawych dla sedna poruszanego tematu slajdów rzuciło się w oczy.
Drewniany stelaż mocujący bandę?
...i znowu opony
Wrócmy na krajowy grunt. Wrocławski. Tutaj na ocenę tragicznego wypadku Lee Richardsona nie trzeba było długo czekać. Już kilka-kilkanaście godzin po śmierci Lee pojawiły się pierwsze opinie i wnioski ekspertów. W tym osób odpowiedzialnych tamtego dnia za przeprowadzenie feralnych zawodów.
Ponieważ obecnie możliwe jest odtworzenie wywiadu jedynie w serwisie YouTube powtórzmy jeszcze raz tradycyjną metodą zapis audio: "Motocykl trafił w bandę drewnianą, która jest bardzo amortyzacyjna, prawidłowa, posiada licencje, posiada wszystkie - że tak powiem - homologacje. Zamortyzowało to... bo teraz takie bandy się stosuje - żeby siła uderzenia, ta energia uderzenia była wychwytana właśnie przez bandę (...) Bandy już nie są siatkowe, drewniane lub jakieś inne, tylko w Ekstralidze obowiązują już bandy drewniane, amortyzacyjne - powiedziałbym - takie, które wychwytują wszelką energię uderzeniową. I tak się też stało i z tą bandą".
Tyle Lucjan Korszek.
Ale nie był on osamotniony w swym sądzie o błędzie zawodnika i pechu. Przeciwnie, jego opinia pokrywała się z głosami większości. Bartłomiej Czekański, były żużlowiec, wieloletni dziennikarz i felietonista, ekspert m.in. Tygodnika Żużlowego, do dziś w kevlarze i na motocyklu widywany często na torze Stadionu Olimpijskiego (materiał TVP Wrocław, nas interesuje fragment od 2:12 do 2:43):
I jeszcze wpis "Don Bartola" pod artykułem Gazety Wrocławskiej o wypadku (całość tu): "...Rozumiem, że prokuratura z mocy prawa musi się zająć wyjaśnianiem tego wypadku, ale jest to raczej tak samo bezprzedmiotowe i bezsensowne, jak dochodzenie w sprawie śmierci załogi na odcinku specjalnym w rajdach samochodowych".
Co do tego ostatniego, pozwolimy sobie nie zgodzić się z tą opinią. Bezsensowne byłoby uznanie za aksjomat tego, co red. Bartłomiej Czekański widział z odległości 200 metrów 13 maja tuż po godz. 18.
Nie rozwodźmy się jednak nad zdaniem wybitnego żużlowego felietonisty. Czekański, choć autorytet, w żaden sposób związany z feralną imprezą nie był. Co innego Korszek. Jego wypowiedź daje do myślenia, albowiem nie jest to wypowiedź li tylko świadka wydarzeń, jednego z wielu działaczy bądź kibiców, ale jest to zdanie najważniejszej osoby funkcyjnej podczas tragicznych zawodów.
Odrzucając wszelkie wątki emocjonalne, widzimy tutaj dwa aspekty. Pierwszy - formalny. Nie mamy powodów (inaczej: dowodów), żeby Korszkowi nie wierzyć. Zapewne jest tak, jak mówi: wszystkie wymagane papiery i pieczątki, atesty i homologacje były. To sprawdzą inni. A zapewne już sprawdzili.
Aspekt drugi - merytoryczny. Zrzućmy już na karb wspomnianej dużej odległości dzielącej wrocławską trybunę główną od miejsca tragedii korszkowe bajania o tym, że "żużlowiec przekoziołkował, a w bandę uderzył motor". Piotr Warczak, fotoreporter Gazety Wrocławskiej, stojący wówczas na płycie stadionu, jako jedyny nacisnął spust migawki dokładnie w tym ułamku sekundy, kiedy Lee uderzył barkiem i głową w górną część bandy, ok. 15-20 cm na prawo od dużego logo jednego z motoryzacyjnych koncernów. Kilka godzin później jego zdjęcia obiegły cały kraj, kilka kolejnych - cały żużlowy świat. Każdy kibic we Wrocławiu z zamkniętymi oczami wskaże to miejsce, każdy kibic w kraju pamięta do dziś te straszne slajdy. Nie będziemy wklejać. Kto potrzebuje, znajdzie. Nas w tym momencie interesuje najbardziej to, jak w praktyce wygląda opisywany przez Lucjana Korszka system pochłaniania energii przez bandę na torze we Wrocławiu? Dla większej, uniwersalnej wartości tekstu, chcielibyśmy napisać "band w Polsce", jednak - pomimo tych samych norm bezpieczeństwa - wychodzimy z założenia, że skoro wszystkich torów w kraju nie zjeździliśmy, wszystkich band namacalnie nie sprawdziliśmy - nie mamy prawa pisać w liczbie mnogiej. Być może sami Czytelnicy zwrócą na to uwagę w swoim mieście, na swoim torze, już w najbliższą niedzielę.
Nieocenioną pomocą są relacje naocznych świadków. Najistotniejsze były dla nas słowa tych nielicznych, których od całego zdarzenia dzieliło ledwie kilkanaście metrów. Tych, którzy byli na płycie i tych fanów, którzy oglądając powtórki nieszczęsnego zdarzenia w TVP Sport widzą swoje sylwetki w sektorze powyżej. Oni rzecz jasna są w mniejszości. Nie jest bowiem żadną tajemnicą, że we Wrocławiu dwa pierwsze sektory za tablicą świetlną są - na i tak pustawym Stadionie Olimpijskim - najmniej odwiedzane. Większość fanów zasiada na prostej startowej, na 19-tce, ci zagorzalsi "pod Wieżą", wielu na trybunie głównej. W tym wszyscy żurnaliści i oficjele. To nie tylko Korszek. Tuż obok siedział feralnego wieczoru m.in. szef całego obiektu, dyr. Jerzy Kosa z WCSHiR. - Z perspektywy mojego miejsca nie wyglądało to jakoś groźnie. Straszny pech - powiedział.
To pamięć większości. Ale jest też pamięć tych, którzy siedzieli na wysokości tragicznego zdarzenia. - Od ponad 20 lat chodzę na żużel. Widziałem mnóstwo wypadków, jeszcze przed erą dmuchanych band, ale tego huku walącego o bandę ciała nigdy nie zapomnę - to słowa jednego z kibiców (respektujemy daną obietnicę anonimowości). Nie w tym jednak rzecz, by rzucać nazwiskami, bo ten opis strasznego, przytłumionego huku przewija się w większości relacji. I o nazwiska nietrudno. Tutaj na blogu jednej z wrocławskich sympatyczek żużla, bloggerki i fotoreporterki Katarzyny Łapczyńskiej w felietonie "Bez patosu - Przegrany wyścig ze śmiercią": Od dwóch dni nie potrafię pozbierać myśli. Ciągle w uszach słyszę trzask pękającej bandy (...) Tylko ten potworny huk.. pojawiła się karetka, służby zaczęły opatrywać nogę „Rico”. W dużym uproszczeniu, było trochę tak, że stadion w swojej większości cieszył się z wygranej Sparty nad silnym rywalem, ale po jednej stronie "Wieży" ludzie oglądali ten mecz z większym niepokojem, wręcz pewną grozą, niektórzy wysyłając SMS-y, poprzez znajomych próbując czegoś się dowiedzieć. Ale wieści żadnych nie było. Telewidzowie pewne doniesienia mieli, jednak na stadionie przez całe spotkanie nikt kibicom żadnej informacji nie podał. To istotne o tyle, że pamięć naocznych świadków z tamtych godzin nie jest obarczona narzuconymi z zewnątrz faktami.
Ten przewijający się we wszystkich relacjach huk jest dla nas pewną wskazówką. Po wtóre obala zdanie Korszka o motorze uderzającym w bandę (zbyt wiele osób musiałoby się mylić, nie odróżniając motocykla od zawodnika). Poniekąd obala też przyjętą już opinię o tym, że nie był to groźnie wyglądający upadek. Bo co to za niegroźny upadek, kiedy kibice, którzy niejednokrotnie na speedwayu zęby zjedli, tego huku się przerazili? Uderzenie, choć niesłyszalne ani w relacji TVP, ani wobec ryku maszyn przez 2/3 stadionu, musiało być potwornie silne. Czy dlatego odgłos był aż taki, bo banda niczego nie zamortyzowała? To zapewne zbyt daleko idąca teza, natomiast pytanie zasadne. Pytanie, jakich wiele. Być może taki sam huk równie dobrze mógł powstać przy bandzie "brytyjskiej". Ktoś inny powie, że wręcz większy pogłos wiąże się z kontaktem z energochłonną płytą. Należałoby zapytać ekspertów, a w wynikłej akademickiej dyskusji zapewne nieprędko doczekalibyśmy się jednomyślności.
Pozostają fakty niezaprzeczalne. Te nadal znajdują się przy Paderewskiego. Na torze Stadionu Olimpijskiego każdy z wiernych fanów wrocławskiego speedwaya był nie raz. Obiekt nie jest klubowy, a miejski, stąd i wejść nań łatwiej. Było już sporo czasu, żeby porozmawiać z różnymi ludźmi. Z tymi na co dzień utrzymującymi wrocławski tor, w tym bandy, również. Ci ostatni, choć bez tytułów i plakietek PZM, sporo o nich wiedzą, bo należy pamiętać, że wrocławskie bandy są nawet w trakcie sezonu demontowane. To taka wrocławska specyfika. W lecie rokrocznie na 2-3 tygodnie żużel ustępuje tu pola sztukom wyższym, bandy są szybko zdejmowane, a na płytę wjeżdża... operowa scena. Jak zatem wygląda ich konstrukcja? I na czym polega wspominany "licencjonowany i homologowany system amortyzacji" podczas wypadków? Tutaj najlepiej przemówią zdjęcia.
Szczyt wirażu - miejsce ostatniej "przycinki" w karierze Lee, kilka metrów dalej feralny fragment bandy
Banda na pierwszym łuku wrocławskiego toru widziana od zewnątrz. W tle miejsce upadku Lee Richardsona i wymieniona już reklama sponsora. To w dużą literę M uderzył nieodżałowany Anglik
Bliższe ujęcie - słupki mocujące całość konstrukcji
Prosta przeciwległa wrocławskiego toru. W 9. element tego szpaleru uderzył 13 maja Lee
Górne mocowanie słupka. W myśl FIM-owskich Norm dla Torów do Wyścigów Torowych (STRC) "rura stalowa 75 mm"
Ten sam fragment sfotografowany 13 maja. Lee Richardson opatrywany leży na torze, pracownicy wrocławskiego klubu wymieniają uszkodzoną górną listewkę bandy. Metalowe elementy pozostały nietknięte
Mocowanie do podłoża: beton i wpuszczona w niego stalowa tuleja
- W jaki sposób ta banda amortyzuje uderzenia? - zapytaliśmy krzątających się po obiekcie pracowników.
- Ta? Ta nie amortyzuje, na łuku na zawodach jest dmuchana poduszka, a tam dalej... tam dalej nie powinni uderzać, bo jest goła banda i słupki.
- To aluminium? - wskazujemy słupek. Słupek, dodajmy, z daleka zasługujący na zdrobnienie, ale przy bliższym zbadaniu mający średnicę kwadratu utworzonego kciukiem i palcami wskazującymi dorosłego mężczyzny.
- Jakie tam aluminium - klepie kluczami w metal pracownik. - Stal.
- A co ile te słupki?
- Co dwa metry. Jest trochę roboty jak to demontujemy.
- To zabetonowane?
- Wylewka z betonu jest, a w ziemi zabetonowana stalowa tuleja i dopiero w nią wpuszcza się słupek. Potem jeszcze dokręca się podłużnice i gra.
- I to się odkształca podczas uderzenia? Amortyzuje coś?
(po chwili zastanowienia) - Jak tu trafi - palec ląduje na środku odcinka pomiędzy słupkami - to może coś tak.
- Ale jakie są szanse, że żużlowiec uderzy akurat pomiędzy słupkami?
- No, oni mogą manewrować przecież...
Oczywiście osoby montujące i utrzymujące w należytym porządku wrocławskie bandy nie muszą ani znać się na żużlu, ani znać wszystkich parametrów, wyspecjalizowanych funkcji, a tym samym rzeczywistej wartości band. My także tej wartości rzeczywistej nie znamy. Nie mamy w zespole ani działaczy z komisji bezpieczeństwa PZM, ani inżynierów Politechniki. Pozostają zdjęcia, zdrowy rozsądek i wyobraźnia. Cały czas mamy jednak nadzieję, że ci władni sprawie się przyjrzą. Niestety, z tygodnia na tydzień ta nadzieja jest coraz mniejsza.
Powyższy tekst nie jest szukaniem sensacji, a wołaniem o zainteresowanie kwestią bezpieczeństwa zawodników w tych dwóch newralgicznych częściach toru, jakimi są proste. Dotąd uważanych za stosunkowo bezpieczne i po złych doświadczeniach z "dmuchawcami" w zasadzie zapomnianych. Momentami mamy wrażenie, że jedynymi, którym zależy, żeby cokolwiek w tej materii zmienić są zawodnicy i kibice. Jedni mogą niewiele, w trosce o zdrowie i życie chroniąc się we własnym zakresie pneumatycznymi "żółwikami" (to akurat najlepsze co nastąpiło po 13 maja - ale czy wszystkich będzie na to stać?), drudzy zaś, kupują bilety, żywo dyskutują... ale mogą niewiele.
Nie chcemy bić w Lucjana Korszka (temu zasłużonemu działaczowi PZM-u ów tragiczny mecz i jego późniejsze, trwające do dziś reperkusje, i bez tego zapewne odebrały kilka miesięcy życia). Nasze pytania, choć składane tu na ręce jego, i ręce wrocławskich działaczy, kierujemy do wszystkich osób odpowiedzialnych za bezpieczeństwo żużlowców w Polsce. Pamiętając o tym, że nasi działacze szczycili się nie raz i nie dwa zasiadaniem w decyzyjnych gremiach Komisji Torowej FIM-u. Czasu nie jesteśmy w stanie cofnąć, ale nie wyciągnięcie wniosków z majowej tragedii byłoby zaniechaniem niewybaczalnym. Piramidalną wręcz głupotą. I powtarzamy, nie chodzi o polowanie na czarownice, zdajemy sobie sprawę, że najprawdopodobniej wszystkie normy były dotrzymane i skończy się tak, jak w 330 poprzednich przypadkach, i tak, jak twierdzi doświadczony red. Czekański - w oświadczeniu prokuratury przeczytamy, że "niedopatrzono się znamion nieumyślnego spowodowania śmierci". To będzie oficjalny koniec sprawy. Ale zginął człowiek. Świetny żużlowiec, mistrz świata juniorów, opoka swojej reprezentacji, a nade wszystko wspaniały ojciec trójki dzieci. Zginął uderzając w te atestowane urządzenia. W związku z tym pytamy:
1. Czy wspomniany przez Lucjana Korszka system pochłaniania energii uderzeniowej w praktyce istnieje?
2. Jeśli tak, to w jaki sposób i w jakim zakresie odkształca się wrocławska banda przy uderzeniu i dlaczego 13 maja ten system nie zadziałał?
3. Czy pionowe, metalowe słupy do których przytwierdzono bandę muszą być rozstawione co 2 metry?
4. Czy muszą być skonstruowane ze stali?
5. Czy słupy te muszą być u podstawy zabetonowane i wpuszczone w stalowe tuleje, co de facto uniemożliwia ich odkształcanie?
6. Czy w miejscu najbardziej narażonym na uderzenie głową przez zawodnika, czyli górnym fragmencie bandy, musi być zamontowana stalowa podłużnica?
7. Jakie konkretne zmiany konstrukcyjne, ogólnikowo wspomniane przez Korszka, zaszły w ostatnich latach (abstrahując od wprowadzenia dmuchawców na łukach)?
8. Czy system z energochłonną palisadą, przylegającą do bandy wzdłuż całej prostej (choćby taką z opon, jak w Anglii), nie spełnia zdecydowanie lepiej swej funkcji ochronnej niż obecny system na torze Stadionu Olimpijskiego?
9. Czy wspomniana wyżej angielska metoda była rozważana przez odpowiednie władze na polskich torach?
10. Dlaczego system brytyjski, choć odmienny od FIM-owych Norm dla Torów do Wyścigów Torowych (STRC) działa i nie przeszkadza to w organizowaniu tam zawodów na najwyższym szczeblu?
10. Czy taki system nie mógł być zastosowany w Polsce z uwagi na obowiązujące przepisy PZM?
11. A jeśli tak, to czy tymi przepisami naprawdę uczyniono wszystko, żeby chronić życie zawodników?