Powiedzieć, że zaskoczył mnie odbiór pierwszej części opowieści o tym Nickim Pedersenie, jakiego ja widziałam w ciągu jego przygody w Grand Prix, to jak nic nie powiedzieć. Chyba każdy z nas ma świadomość, jakiej reputacji dorobił się Nicki przez swoich „osiemnaście dzikich lat”. A jednak cała masa komentarzy mówiła przede wszystkim o Nickim-bohaterze, Nickim-prawdziwym żużlowcu, Nickim-legendzie. Będziecie za nim tęsknić w Grand Prix, prawda? Już tęsknicie, chociaż do startu tego odmienionego cyklu, cyklu-bez-Pedersena, zostało jeszcze pół roku.
Ja też już tęsknię. Dlatego spisuję tę historię. Pierwsza część spłynęła z klawiatury sama – to czysta przyjemność pisać o kimś, kogo się lubiło i na kogo patrzyło się inaczej niż spora część naszego żużlowego mikroświata. A kiedy dostaję wiadomości, że ktoś też zobaczył innego Nickiego dzięki moim słowom, to już najwyższe wyróżnienie dla publicystki. Dlatego też mini-cykl niepostrzeżenie rozrósł się do trzech części, by nie traktować kolejnych lat po łebkach. Rozmawianie o tym, co działo się z Nickim w Grand Prix nie ma bowiem sensu bez kontekstu tego, jak Duńczyk radził sobie w innych zawodach i w ogóle poza torem.
Tydzień temu stanęliśmy na Grand Prix Niemiec w Brombergu vel Final Grand Prix w Bydgoszczy, wielkim finale sezonu 2008 i drugim z rzędu wielkim triumfie Nickiego Pedersena. Nowy-stary mistrz świata mógł się teraz śmiać z tych, którzy przed sezonem wieszczyli mu porażkę, gdyż zrezygnował z ligi brytyjskiej. Koronę miał poczwórną: nie tylko tytuł IMŚ, ale także wydarty Polakom Drużynowy Puchar Świata oraz złote medale w ligach – szwedzkiej oraz… rosyjskiej. To właśnie Nicki był jednym z tych odważnych, którzy podpisali kontrakty z rosyjskimi zespołami w trakcie tamtejszego boomu na żużel. Na jego stronie internetowej po raz pierwszy zobaczyłam zdjęcia odnowionego stadionu w Togliatti, tego, który był Motoareną, zanim to się stało modne. Mistrz świata był ambasadorem żużla nie tylko deklaratywnie, ale też w czynach. W jego głowie ukochany sport zajmował pierwsze miejsce, przed wszystkim innym, zgodnie z maksymą Rickardssona, że prawdziwy żużlowiec nawet wydala szlakę.
Autor biografii Nickiego, Dan Philipsen, przytacza w związku z tym anegdotkę z jednego z duńskich noworocznych Balów Sportowca, gdzie Pedersen zgarnął nagrody dla sportowej osobowości roku. Ponoć rozczarowani takim obrotem sprawy duńscy wioślarze poczęli głośno pomstować, iż żużel to nie sport, ponieważ wyniki w nim nie są zasługą człowieka, a motocykla. Nicki miał zachować kamienny spokój i odpowiedzieć, że w takim razie wyniki w wioślarstwie są zasługą nie wioślarzy, ale ich łódki. Duńskie gazety opisały to zdarzenie jako kontrowersję z udziałem Pedersena, lecz w wydaniu Philipsena brzmi to raczej na prowokację, której król żużla 2007-2008 wcale się nie poddał.
Życie wypełnione speedwayem musiało się jednak zmienić, i to wkrótce. Niedługo przed finałowym aktem sezonu 2008 Nicki Pedersen dowiedział się, że zostanie ojcem, i ta wiadomość wywróciła jego życie do góry nogami. Pierworodna, Mikkeline, urodziła się tuż przed sezonem 2009 i wprowadziła w przedsezonowe przygotowania ojca sporo zamieszania. Dodajmy do tego niedomknięte kwestie finansowe z polskim klubem, Włókniarzem Częstochową, i przepis na małą katastrofę gotowy.
Nicki w sezon wszedł późno, ominąwszy pierwsze ligowe kolejki. Nikogo chyba nie trzeba przekonywać, że ten zaburzony rytm musiał się odbić na jego wynikach, mimo sztabu ludzi czuwających nad spokojem ducha mistrza. Ani trener mentalny, ani fizjoterapeutka (z którą Nicki współpracuje do dziś, na przekór wszystkim twierdzącym, że z tym człowiekiem nie da się długo pracować) nie mogli, rzecz oczywista, zastąpić rywali i kibiców. Dlatego też i do Grand Prix 2009 Nicki przystąpił w nie najwyższej formie. Tę miała zastąpić Praga, magiczne miejsce, w którym Pedersen wygrał rok wcześniej.
Plan rozpoczęcia kolejnego sezonu od triumfu nie wypalił, ponieważ Duńczykowi na drodze stanął – i to dosłownie, w półfinale – jeden z najbardziej niespodziewanych zwycięzców w historii cyklu, debiutujący w Grand Prix Emil Sajfutdinow. Niespełna dwudziestoletni Rosjanin starł się z Pedersenem po raz pierwszy właśnie w Pradze – a potem cały sezon miał minąć pod znakiem nieustających „sytuacji torowych” tej dwójki. Jednak z pechowego sportowo roku 2009 Nicki zapamiętał lepiej innego Rosjanina – Grigorija Łagutę, z którym utarczka w półfinale Drużynowego Pucharu Świata kosztowała mistrza bolesną kontuzję nogi, a reprezentację Danii: udział w wielkim finale. Na osłodę po nieudanym roku został tylko pierwszy medal w polskiej lidze – brąz z Włókniarzem Częstochową. Nicki jednak nie zamierzał zostawać w klubie, który zapewnił mu tyle perturbacji na początek sezonu.
Polska liga bez mistrza świata? - takie tytuły biły po oczach tuż przed startem sezonu 2009. Nowe umowy przygotowane zostały dla wszystkich Lwów. Większość żużlowców Włókniarza jest skłonna zgodzić się na mniejsze zarobki. Jednak Pedersen podczas niedawnych zawodów w Ostrowie, groził, że jeśli nie dostanie obiecanych pieniędzy, to nie przyjedzie 5 kwietnia na mecz z Falubazem do Zielonej Góry. - Ja tego nie słyszałem, ale podobno tak właśnie było - przyznawał Przeglądowi Sportowemu Marian Maślanka, prezes klubu.
Kolejne dwa lata pokazały nam Nickiego pogubionego, może w mnogości ról, które przyszło mu spełniać, niekiedy narwanego nie tylko na torze, nękanego przez mniejsze i większe kłopoty zdrowotne. Dwa razy kończył cykl Grand Prix poza pierwszą dziesiątką, a ile razy w ciągu tych dwóch sezonów padał na tor, nie zawsze ze swojej winy, trudno zliczyć. Oskarżenia o bycie bezwzględnym kosiarzem i torowym bandytą pojawiały się rzadziej z jednego powodu – Nicki Pedersen stracił zęby, już nie kąsał, więc i jego występy nie budziły aż takich emocji. Nawet kolejny brąz w Drużynowych Mistrzostwach Polski, tym razem w barwach Stali Gorzów, przeszedł jakoś bez echa, chociaż Nicki startował w jednej drużynie z Tomaszem Gollobem i pojednanie dawnych oponentów powinno było przyciągać dużo więcej uwagi.
Z tych dwóch lat ja zaś zapamiętam jeszcze jedno. Pierwsze Grand Prix w Toruniu, czerwiec 2010, niespełna osiemnastoletnia ja i pierwsze poważne dziennikarskie zadanie: „zrób dobry wywiad z jakimś żużlowcem”. Bodaj na dwa dni przed rozpoczęciem żużlowego święta zdecydowałam, że jak tonąć, to z klasą, więc poproszę o wywiad trzykrotnego mistrza świata. A on się zgodził, tak po prostu, na zasadzie „no spoko, pytaj o co chcesz”. I chociaż był to czas dla Pedersena sportowo naprawdę kiepski, a Toruń jak zwykle go nie znosił, po treningu na Motoarenie spotkałam spokojnego, wyluzowanego gościa, który cierpliwie odpowiadał na najdziwniejsze pytania, żartował, z przejęciem opowiadał o swojej rodzinie i snuł plany na przyszłość nie tylko sportową. Po raz kolejny naocznie przekonałam się, że dziki Nicki z toru to tylko żużlowe wcielenie Duńczyka – i że poza nim istnieje Nicki sympatyczny, nastawiony na kontakt z mediami i kibicami i zaskakująco poukładany.
Chociaż niewykluczone, że właśnie to poukładanie przeszkadzało mu w powrocie na najwyższy poziom.
A potem nadszedł rok 2012, o którym poeta Andrzej Waligórski rzekłby zapewne „o roku ów, kto cię widział na Litwie i w Rusi, wiedział, że ten burdel źle się skończyć musi”. Wrócił już nie Dzik, tylko stary dobry Power, głodny jazdy, głodny wyników, głodny sukcesu. Razem z reprezentacją narodową pozamiatał w Drużynowym Pucharze Świata, a Grand Prix rozpoczął od podium i krok po kroku szedł po kolejny medal. Ale Nickiego nie interesował jakikolwiek medal, a tylko to złoto, którego smak już tak dobrze znał. Im bliżej końca sezonu, tym realniejsze się wydawało. Ba, po Nordyckim Grand Prix w Vojens, przedostatniej rundzie, gdzie omal nie wygrał, strata do prowadzącego w generalce Chrisa Holdera wynosiła zaledwie dwa punkty. O jeden więcej niż w owym pamiętnym 2003, kiedy Nickiemu już udało się pokonać innego faworyzowanego Australijczyka. Wtedy nie było łatwo, ale i 2012 zamierzał być jak najtrudniejszy – wszak finał cyklu odbywał się w Toruniu. Mieście, które Holdera przyjmowało jak swojego, a Pedersena bezlitośnie wygwizdywało.
To, co Nicki dostał od losu dziewięć lat wcześniej, teraz zostało mu odebrane. Walka o mistrzostwo toczyła się aż do półfinałów – w których obaj pretendenci mieli wystartować w jednym biegu. W parku maszyn było gorąco, a na torze panował już nieznośny upał od burzy emocji. Nie obyło się bez „sytuacji torowej”, a jakże. Dzisiaj słyszę głosy, że sędzia powinien był wykluczyć lokalnego ulubieńca. Może tak. A może nie. Rozkład sił w tym biegu już dawno zatarł się w pamięci, jest mniej wyraźny niż wspomnienie starcia Nickiego bezpośrednio z klanem Holderów w parku maszyn – i z toruńskimi kibicami na trybunach. Faktem i wtedy, i dziś pozostało to, że czwarte złoto wymknęło się Nickiemu z rąk. Nigdy później nie był już tak blisko upragnionego tytułu jak tamtej październikowej nocy.
Profesjonalistę można poznać po tym, jak podchodzi do porażek. Czy wyciąga z nich wnioski. Duński Dzik wyciągać je umiał i nie czynił kroków pochopnych, a skład swojego zespołu korygował z wielką ostrożnością. Zresztą, nie tylko żużlem zaprzątał sobie głowę w długiej przerwie zimowej – wkrótce okazało się, że po raz drugi zostanie ojcem. Tym razem urodził się Mikkel, przyszły następca Nickiego na żużlowych torach.
Poza niezdobytym mistrzostwem świata Duńczyk miał wszystko. Anne-Mette gotowa była stanąć na linii ognia między hejterami a ukochanym i bronić go niezależnie od sytuacji, i na żywo, i w mediach społecznościowych. Mieli razem dziedziczkę i dziedzica. Poukładały się też stosunki rodzinne czy to z bratem, czy z ojcem. Nicki Pedersen nie musiał się też martwić o pieniądze ani o popularność – stał się już rozpoznawalną marką, a jego wizerunek złego chłopca zmienił się w całkiem dochodowy biznes. Chris Holder mógł sobie być mistrzem świata i tysiąc razy, ale Nicki wygrywał rozpoznawalnością także poza żużlem i tym, jak perfekcyjnie umiał spolaryzować kibiców. Zanosiło się na to, że niezależnie od wyników (w wizji samego Duńczyka i jego fanów: niezależnie od koloru przyszłych medali) Dzik pozostanie wizerunkowym hegemonem jeszcze przez długie lata, w dodatku z bezpiecznym zapleczem na wypadek, gdyby zmęczyło go odgrywanie Tego Złego.
Czas jednak boleśnie zweryfikował wizję przyszłości. Ale o tym już za tydzień w finałowej części opowieści o Dziku.
Joanna Krystyna Radosz