- Przepraszam wszystkich, którzy przejęli się moją decyzją. Niestety, dalszą pracę w obecnych warunkach uważam za nieakceptowalną - mówi Anatolij Zil, były już wiceprezes SK Lokomotive Daugavpils. Co się stało, że człowiek, który ostatnich 6 lat swojego życia poświęcił budowie, niemal od podstaw, profesjonalnego klubu nad Dźwiną, osiągnął z nim szczyty ligowej rywalizacji, nagle postanowił zrezygnować? Czy dla "Loko" będzie to jeszcze boleśniejsza strata, niż odejścia kolejnych liderów drużyny?
- Dlaczego niegdyś został Pan działaczem Lokomotivu?
- Do klubu przyszedłem w 2013 roku na zaproszenie [Władimira] Rybnikowa, który akurat postanowił zakończyć tam pracę i przeniósł się do Rygi. Prawdę mówiąc, chciałem spróbować czegoś nowego, bardzo paliłem się do roboty. Chciałem pomóc klubowi w rozwoju. Chociaż od dziecka oglądałem żużel, pierwsze dwa sezony upłynęły na orientowaniu się w kuchni żużla i okolic. To bardzo specyficzna dyscyplina ze skomplikowaną historią w Daugavpils.
- Od czego Pan zaczął?
- Od tego, co, można to tak ująć, leżało na wierzchu. Na początku chciałem odnowić nieco przestarzałe logo, zadbać o ładne kevlary, odświeżyć stronę klubu. Zaczęliśmy przeprowadzać konkursy dla kibiców podczas zawodów. A co najważniejsze - chciałem, żeby w drużynie zapanowała domowa atmosfera. Te zadania nie wymagały szczególnego nakładu środków i udało mi się je zrealizować dość szybko. Przede mną była masa pracy innego rodzaju.
- A co dokładnie?
- Nie sposób to wszystko wymienić w jednym wywiadzie. Mogę wspomnieć jedynie o najważniejszych sprawach. Trzeba było nawiązać kontakty ze sponsorami, a do tego potrzebny był jakiś program i określone pakiety. Trzeba było stworzyć fanbazę z pakietami dla wiernych kibiców. Stworzyć elektroniczny system sprzedaży biletów. Stawiać elektroniczne bramki na stadionie. Zainstalować monitoring (szczególnie przy wejściu), rozwijać sklepik, spróbować stworzyć fanklub, zainteresować żużlem potencjalnych adeptów, zorganizować minimuzeum, rozwijać konta w mediach społecznościowych i angażować w żużel łotewską telewizję. Co zaś najważniejsze: zrozumiałem, że trzeba zmienić atmosferę otaczającą ten sport - być otwartymi, klarownymi, żeby ucichły plotki o rzekomym "prywatnym klubie" i inne przykre wiadomości, które ciągnęły się za klubem od lat. Trzeba było zaktywizować się społecznie, więcej działać poza stadionem. Zresztą, szczególnie szykowałem się do sezonu 2015.
- Co stało się w 2015? Coś poszło nie tak?
- Sportowo wyszedł nam znakomity sezon! Po raz pierwszy w historii klubu wygraliśmy ligę, co wywołało wiele emocji i w klubie, i u kibiców. Za to we wszystkich innych aspektach sprawy się skomplikowały. Coś udało się zrobić, ale tego było za mało, żeby zakończyć sezon z poczuciem satysfakcji. Tak, udało nam się wdrożyć program partnerski i zaangażować piętnastu nowych sponsorów rozmaitego kalibru. Z ogromnym wysiłkiem udało nam się przygotować gadżety dla kibiców. Wyszło coś jeszcze, ale główne kwestie utknęły w martwym punkcie z powodów finansowych. W tamtym roku nie dostaliśmy wsparcia od kolei, a w budżecie klubu pojawiła się ogromna dziura.
- Ale i wtedy nie zrezygnował Pan ze swoich planów?
- Oczywiście, że nie. Z trudem zamknęliśmy sezon, rozliczyliśmy się z zawodnikami, a w kolejnym roku politycy obiecali nam wsparcie od LDZ (Latvijas dzelzceļš - Łotewskie Koleje). Dlatego też nadal wierzyłem, że uda się wcielić w życie wszystkie moje plany.
- I jaki był dla klubu rok 2016?
- Był jeszcze trudniejszy. Miasto przekazało klubowi pieniądze i obiecało, że wsparcie od LDZ otrzymamy już w trakcie sezonu. Zaczęliśmy więc z wysokiego c, pokonując rywala za rywalem. Trzeba przypomnieć, że w tamtym roku ligę powiększono z 8 do 11 drużyn. Było więcej zawodów, więc wzrosły i wydatki - gdzieś o 25%. Czas płynął, odnosiliśmy kolejne zwycięstwa, a obiecanej pomocy finansowej ni widu, ni słychu. Znów kończyliśmy sezon w bardzo trudnej sytuacji. Rosły długi, nie było pieniędzy, a kibice czekali na kolejny ligowy triumf. Tu trzeba pochwalić naszych chłopców, którzy pojechali końcówkę sezonu za połowę punktówki i doprowadzili do drugiego mistrzostwa w lidze. Ale sami rozumiecie, wszystkie plany rozwoju żużla musieliśmy odłożyć na później. O jakich planach mogła być mowa, skoro z zawodnikami rozliczaliśmy się naszymi prywatnymi pieniędzmi.
Należy dodać, że to był przedwyborczy rok i w mieście zaczynała się już kampania. Lokalne media podzieliły się na różne obozy polityczne i tym samym na tych, którzy wspierali żużel, i tych, którzy prowadzili otwartą nagonkę na klub.
- Proszę powiedzieć, ile kosztuje Lokomotiv jeden sezon? Jaki jest potrzebny budżet?
- Oczywiście, to żadna tajemnica. Wszyscy miłośnicy żużla wiedzą, że w pierwszej polskiej lidze budżet klubów wynosi między 600 a 800 tysięcy euro w zależności od postawionych celów. Tutaj żaden cud się nie zdarzy. Produkt kosztuje tyle, ile kosztuje. W naszym wypadku jedna trzecia była wkładem od miasta, jedna trzecia - od dużych sponsorów (LDZ i Rietumu banka), a jedną trzecią sami zarabialiśmy.
- Jak to wygląda w Polsce? Polskie kluby otrzymują pieniądze od miasta?
- Wszystkie. W Polsce to się nazywa "promocją miasta". Niektórzy otrzymują od pół miliona do miliona euro. To normalna, w pełni zrozumiała praktyka. W końcu wzmianki o mieście, które reprezentuje dany klub, tysiąckrotnie pojawiają się w prasie i telewizji. Zatem klub robi miastu reklamę. W naszym przypadku reklama w Polsce dotyczyłaby nie tylko samego miasta, ale też zabytków. Na przykład twierdzy czy muzeum Rothki. Jestem przekonany, że dzięki temu mielibyśmy napływ turystów z Polski. Ale to już inna sprawa, która nie zmieści się w tym wywiadzie.
- Z jakimi nastrojami przystępowaliście do sezonu 2017?
- Było bardzo ciężko. Klubu nie opuszczały kłopoty finansowe, a nasi liderzy - Lindgren i Lebiediew - przenieśli się do Ekstraligi. W tamtej chwili zrozumiałem, że sprawy raczej nie idą ku lepszemu. Nadchodziły wybory, sytuacja w mieście stawała się napięta. Zacząłem proponować jako wariant przeniesienie się do drugiej ligi. Mieliśmy w końcu młodzież, a skład drugiej ligi wyglądał mocno. Tam byłoby o wiele łatwiej finansowo. Ale reszta klubu obawiała się, że PZM potem nie wpuści nas już do pierwszej ligi. Miasto z kolei zapewniło, że pieniądze będą, i tak weszliśmy w nowy sezon.
A co z odłożonymi planami? Ustaliliśmy wspólnie, że jedna trzecia przychodów klubu może iść na rozwój projektów z mojej listy. Wszystko dogadaliśmy z miastem, ale wiedziałem, że jeśli coś pójdzie nie tak, przedwyborczy walec przejedzie się po klubie z nadzwyczajną siłą. A moja intuicja rzadko mnie zawodzi. Tak też się stało. W lipcu skończyły nam się pieniądze, zmieniły się władze miasta, a obietnice pozostały w sferze obietnic... Zaczęło się.
Nie chcę wspominać, kibice i tak pamiętają, co się działo. W rezultacie miasto w końcu dało nam dodatkowe pieniądze, ale przy tym zmieszało z błotem i przez trzy miesiące poniżało ze szczególnym okrucieństwem. Wspomniana jedna trzecia przychodów znów poszła na inne cele, na najistotniejsze w tym momencie cele. Już wtedy powiedziałem sobie, że jeśli to się powtórzy, to będzie ostatni mój rok w klubie.
- Powtórzyło się?
- Niestety tak. W sezonie 2018 nic się nie zmieniło. Toczka w toczkę scenariusz z poprzednich lat. Nowy mer po raz kolejny obiecał pomoc od LDZ! Ile można popełniać w kółko ten sam błąd? Co roku z pętlą na szyi, nie wiemy, jak skończyć sezon i co obiecać zawodnikom, którzy w każdym wyścigu ryzykują własnym zdrowiem. Nie można zadbać o jakikolwiek rozwój, ponieważ od maja czy czerwca zaczyna się sezon długów. Kiedy do wyboru jest tuning silnika albo marketing, zawsze zapłacisz za silnik, bo jutro znowu będzie mecz. Nie wiem, kto zyskuje na tym dorocznym cyrku wokół żużla. Po co rok w rok podnosić aferę, skoro można po prostu od razu wyłożyć pieniądze na kolejny sezon? Jeżeli potem znajdą się pieniądze od LDZ czy kogokolwiek innego, zawsze możemy uwzględnić tę kwotę przy ustalaniu budżetu na kolejny rok. Zawsze możemy coś wykreślić. Gdzie tu jest problem? A może koniecznie trzeba podręczyć zawodników i pracowników klubu, którzy harują za grosze w przeciwieństwie do innych miejskich organizacji? A potem tracimy naszych liderów, takich jak Bogdanow. Przecież Maks poszedł do Łodzi właśnie z powodu tego chaosu w mieście. Dzisiaj nawet dzieciaki w szkole wiedzą, że klub powinien działać inaczej. Ale w klubie na tym poziomie nie ma nawet pieniędzy na menedżera. A niemal cały marketing sprowadza się do barteru z różnymi mediami i postów w social mediach. W takiej sytuacji nawet nie wypada mówić o rozwoju. Mam nadzieję, że z czasem ktoś to zrozumie i podejmie właściwe decyzje.
Na dzień dzisiejszy klub jest w imadle kontroli polityków, a niektórzy z nich pozwalają sobie na decydowanie, kogo przyjąć na etat w klubie, a kogo nie. W efekcie na etacie jest "swój człowiek", który nawet na stadion nie przychodzi. A na kogoś, kto mógłby faktycznie zarabiać dla tego klubu, nie możemy sobie pozwolić. Poprzedni mer postarał się ograniczyć wsparcie dla klubu do 50 tysięcy euro, ale swojemu człowiekowi załatwić stołka w klubie to nie zapomniał. Raz go widzieliśmy!
Takie rzeczy musimy znosić. Co najdziwniejsze: skład drużyny na kolejny sezon trzeba ustalać najpóźnej w listopadzie, a budżet klubu określa się najwcześniej w styczniu. W końcu sytuacja polityczna w mieście jest jaka jest i jesienne obietnice nie zawsze są spełniane zimą. Nikt nic nie może powiedzieć na pewno. Mam nadzieję, że ostatnie obietnice nie będą kolejnymi gruszkami na wierzbie, a kolejny rok będzie dla klubu i zawodników spokojniejszy i bardziej produktywny.
- Jakie wyjście z tej sytuacji Pan widzi? Jak rozwiązać problemy klubu?
- Jest jedno rozwiązanie. Nasi politycy powinni pomóc w znalezieniu klubowi partnera strategicznego na 200 tysięcy euro rocznie, co najmniej na pięć lat. W tym czasie klub mógłby bez problemu zrealizować listę, o której wspominałem na początku. Dzięki temu zmieni się sytuacja. Trzeba też wymienić nawierzchnię, kupić własne nagłośnienie i zrealizować jeszcze szereg innych kwestii. Chociażby polewaczkę kupić. Przyjdzie dzień, kiedy PZM zabroni naszemu gratowi wyjazdu na tor.
- Pańskim zdaniem znalezienie takiego partnera jest realne?
- Przepraszam bardzo, jeśli tego nasi politycy nie są w stanie zrobić, to do czego oni w ogóle się nadają? A może po prostu nie chcą pomóc? W skali miasta czy kraju 200 tysięcy euro to wcale nie kosmiczna suma. Mógłbym zakładać, że wcześniej ktoś nie orientował się w sytuacji żużla. Ale teraz, kiedy prześwietlili klub na wszystkie strony, i to nie raz, wszyscy wiedzą, że sytuacja jest jaka jest i trzeba coś robić. Tysiące ludzi w mieście kocha żużel. Inna sprawa, czy ktokolwiek chce tę sprawę załatwić?
- Czy Pańskie odejście wpłynie jakoś na życie klubu?
- Mam nadzieję, że nie. Szydłowski i Kokin to specjaliści z doświadczeniem, znają ten fach i kochają żużel. Ale jeśli władze miasta chcą, żeby chociaż oni zostali, trzeba podjąć jakieś kroki. Czy to normalne, że Szydłowski jeździ do Polski własnym samochodem? W ciągu 12 lat dwa auta tak wykończył. A pensja prezesa 600 euro miesięcznie to śmiech na sali. I to przy takim ogromie pracy i odpowiedzialności! Widać, że Szydłowski żużel kocha, ale nie wolno tego tak bezczelnie wykorzystywać! Nikołaj Kokin też ma śmieszną jak na naszą ligę pensję. Od czasu do czasu dostaje propozycje od polskich klubów i nie zdziwię się, jeśli któregoś dnia którąś z nich przyjmie. Jest też tuner Aivar Ruža. Bez niego żużla w mieście nie będzie. Przez jego ręce przechodzą silniki naszych chłopców, na nich oni zdobywali przeróżnej maści medale. Bez niego koszty przygotowania sprzętu zwiększą się kilkukrotnie. Przy tym i on ma pensję jak amator. Jeżeli ich klub straci, wtedy będzie źle. Wzywam zatem władze miasta, żeby w końcu spojrzały na Lokomotiv z innej perspektywy i pomogły legendarnemu klubowi. Niech faktycznie ochronią klub przed doroczną męką i politycznymi rozgrywkami. Tak się nie traktuje ekspertów.
- A istnieje szansa, że Pan wróci do klubu?
- Na razie się nad tym nie zastanawiałem. Sporo sił duchowych już straciłem w ciągu ostatnich lat. Ale jak to mówią: nigdy nie mów nigdy. Sądzę, że po tym wywiadzie raczej nikt mnie z powrotem nie zechce 🙂 Najważniejsze, żeby władze miasta zechciały zmienić sytuację i pomóc klubowi w rozwoju. Wtedy na pewno znajdą się młodzi, wykształceni ludzie, którzy dadzą sobie z tym radę. Będę trzymać kciuki za klub i ekipę i mieć nadzieję, że sytuacja w końcu zmieni się na lepsze.
Tłumaczenie z języka rosyjskiego: Joanna Krystyna Radosz
Zdjęcie: Romuald Rubenis / Lokomotive.lv