Jitka uwielbiała takie ciepłe sobotnie wieczory. Po ciężkiej harówce, polegającej na cotygodniowym odkurzaniu, szorowaniu okien, gotowaniu na starej kuchence i prasowaniu trwale pożółkłych pod pachami koszul swojego męża, sympatyczna gospodyni domowa mogła wreszcie wyjść na niewielki balkon, zzuć bambosze ze swoich styranych nóg, zaciągnąć się świeżym praskim powietrzem i ukoić uszy szumem pobliskich drzew. Niestety, chwile błogiego spokoju zostały szybko zmącone. Kilka minut po godzinie 19 uszy Jitki brutalnie zaatakował bliżej nieokreślony warkot.
- Zdenek! – zawołała donośnym głosem swojego męża. – Zdenek, chonotu!
Zdenek, siedząc w brudnym podkoszulku na wysłużonej wersalce westchnął cicho, otarł resztki Pilsnera z krzaczastego wąsa i niespiesznym krokiem ruszył w kierunku balkonu. Czego znowu chce ta stara kwoka…?
- Zdenek, co mają znaczyć te hałasy? – Jitka wskazała swoją pomarszczoną ręką kierunek, z którego dochodziły irytujące dźwięki. – Czy to nie czasem te motóry na Markjecie?
- Kochanie… - Zdenek urwał na chwilę, upychając zwały swojego opasłego brzucha w ciasne objęcia podkoszulka, z obawy przed wścibskimi spojrzeniami sąsiadów. – Kochanie, żem ci mówił nie dalej jak wczoraj, że widziałem jaką reklamę na słupie ogłoszeniowym przy spożywczaku. Turniej imienia Grampri, czy jakoś tak.
- I będą tak wyć do nocy…?! – Jitka załamała ręce. Nici ze spokoju. Nici ze świeżego powietrza. Nici z udanego wieczoru, niech to szlag trafi.
- Spokojnie, raz do roku przeżyjemy… - Zdenek objął żonę ramieniem, nie wiedząc jeszcze, że podobne atrakcje czekają go w sierpniu, i to dwukrotnie.
Tymczasem kilkaset metrów dalej, w parkingu maszyn rzeczonej „Markjety” trwała zażarta dyskusja.
- Sto Hrywien, że pierwsze pole będzie najlepsze – oświadczył pewnym głosem Ciemny, obserwując zawodników podjeżdżających pod taśmę pierwszego wyścigu.
- Hrywien? Chyba Ci się waluty popiętroliły – rzucił stojący obok Fretka, odwracając wzrok od grupki dziewczyn w czarnych wdziankach z charakterystycznym zielonym logo.
- Cholera, wiedziałem, że ten kantor jakiś trefny. Głupi sprzedawca… - westchnął Ciemny, odgarniając z czoła swoje drogocenne dredy.
- Głupi to był układ gwiazd jak się rodziłeś. – Fretka pokręcił głową z politowaniem. – Ej, co z tym motorem, długo mam jeszcze czekać?! – krzyknął w kierunku swoich mechaników.
- Szefie, mamy problem. Paliwo się skończyło…
- Jak mogło się skończyć, skoro jeszcze nie wyjechałem? To zatankuj, kapuściany łbie.
- No właśnie o to chodzi, że skończyło się paliwo w zbiornikach…
- Co ty znowu chrzanisz, przecież to niemożliwe… - rzucił zdenerwowany Fretka, kierując się w stronę wspomnianych zbiorników, przy których zebrał się mały tłum.
- Jak Boga kocham, wyparowało! Wszystko wyparowało! – orzekła jedna z osób funkcyjnych, rozglądając się bezradnie po pozostałych. W tłumie zapanowało poruszenie.
- Skandal!
- Spisek!
- Koalicja antypolska!
- Wina Senatora!
- Spokojnie, przecież musi być jakieś wyjaśnienie – powiedział Dyrektor, rozglądając się po okolicy. – Jeszcze niedawno zbiornik był pełny. Najwidoczniej mamy w naszych szeregach złodzieja.
Wszyscy zgromadzeni popatrzyli się po sobie z pogardą i nieufnością.
- Ee, Dyrektorze, chyba mamy wytłumaczenie… - człowieczek w czapce z szerokim daszkiem przybiegł, wskazując ręką na postać leżącą na ławeczce w boksie z wielką jedynką na plecach. – Przechodziłem przed chwilą obok niego, wszędzie rozlane paliwo, a on sam… tak jakby…
- Nie, to nie może być prawda. – Dyrektor pokręcił głową z niedowierzaniem i ruszył w kierunku śpiocha, ciągnąc za sobą resztę peletonu. – Ej, Chrupki! – rzucił w kierunku zwłok na ławeczce.
Zwłoki poruszyły się nieznacznie, wydając z siebie bliżej nieokreślony dźwięk.
- Chrupki, wstawaj!
- C-cooo…. – Chrupki przetarł zmęczone oczy, rozglądając się ze zdziwieniem wokół wszystkich zgromadzonych. – Już jedziemy?
- Chrupki, co się stało z całym paliwem ze zbiornika?
- Którego zbiornika?
- Tego żółtego, z wielkim „X” na środku.
- O cholera… – zawodnika momentalnie przetrzeźwiło i poderwało na równe nogi. – To było nasze paliwo?
- A co żeś myślał, gamoniu?! – rzucił głos z tłumu.
- Że to taki większy Monster…
- No to pięknie. – Dyrektor załamał swoje skandynawskie ręce. – Pięknie. Cały zapas metanolu w żołądku tego ochlejusa. Świetnie. Na czym niby teraz mamy jeździć, geniuszu?!
Chrupki nie odpowiedział, a jego twarz nabrała niebezpiecznie zielonego koloru.
- Szefie, chyba mam pomysł – rzucił jeden z miejscowych. – My to wie Pan, naród słowiański, ludzie nie wielbłądy, pić muszą, więc mamy tu kilka skrzyneczek zapasu...
- Panie, idź pan z taką propozycją. – powiedział zdenerwowany Dyrektor. – Nam jest potrzebny metanol. Me-ta-nol. A nie jakiś czeski spirytus.
- No wie Pan, Panie Dyrektorze – miejscowy brnął w zaparte. – Może i nazywa się inaczej, ale oczy wypala tak samo…
- On ma rację – rzucił nagle milczący dotąd Mały. – w zimie byliśmy na skokach w Harrachovie, zaszalało się trochę i jak jeden z moich mechaników przygrzał, to potem nie mógł znaleźć drogi do hotelu. Nawet po wytrzeźwieniu. W ogóle już nic nie mógł znaleźć…
- Dobra, zaryzykujemy – zrezygnowany Dyrektor poklepał miejscowego po kościstym ramieniu. – Wskaż nam proszę kierunek i czyń honory.
Kilka minut później wszystkie motory zostały zatankowane eksperymentalnym paliwem, a w międzyczasie zawodnicy zdołali przejechać trzy wyścigi.
- Jezus Maria, oślepłem. Oślepłem!!! – wydarł się w niebogłosy Chrupki, przeklinając w myślach zawartość opróżnionego zbiornika. – O, dziękuję. Dużo lepiej – dodał z ulgą, gdy dobroduszny mechanik poprawił mu odwrotnie założony kask.
- Przecież on się do niczego nie nada w takim stanie… - powiedział bohater ostatniej akcji do swojego kolegi z teamu. – Chodź, zrobimy może mały obchód i powiemy reszcie, żeby na niego uważali…
Pozostali zawodnicy szykujący się do startu po wysłuchaniu wyjaśnień kiwnęli ze zrozumieniem głową, dzięki czemu trzy minuty później Chrupki zjeżdżał z toru z uśmiechem na twarzy i pierwszą trójką na koncie.
Zawody trwały, publiczność była coraz mniej trzeźwa, a Chudy w biało-czerwonym kevlarze coraz bardziej rozgoryczony.
- Mały, na ch#j kradniesz start?! – rzucił wściekły pod nosem, przyjmując na siebie solidną dawkę szprycy ze wszystkich trzech motocykli jadących przed nim.
- Do… dupy… z taką… robotą! – warczał dwa biegi później Łysy, wydłubując ziarenka żużla spod szkieł kontaktowych. – W zeszłym roku to jeszcze jakoś, ale dzisiaj… przed swoją publicznością… co za wstyd. – skarcił się w duchu, ale po chwili przypomniał sobie bydgoskie popisy jegomościa z numerem 11, dzięki czemu poczuł się nieco lepiej.
Mina nieco mu zrzedła, gdy rzeczony jegomość w następnym biegu zameldował się na mecie jako pierwszy.
- Haaa, tu! Tu was wszystkich mam! – Jedenasty, zwany w niektórych kręgach Olimpijczykiem, z zadowoleniem poklepał się po miejscu, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.
Chwilę później Chudy połakomił się na pierwsze punkty w turnieju, wykorzystując bierność Chrupkiego, któremu wzrok już na poważnie odmówił posłuszeństwa. Tymczasem po raz trzeci na torze pojawił się Jednoręki.
- Dobra, cztery punkty po dwóch starach, to będzie jakieś… hmm… milionkrotnie mniej, niż płacą mi w Rzeszowie. Nie. Muszę coś jeszcze ujechać – wyliczał w głowie. – Ten w niebieskim nie wygląda zbyt pewnie, może uda mi się przejechać przed nim. Dobra, mam go… spokojnie… dobra, dobra, dobra… Ożesz hore mooooooor…..!!! – zaklął donośnie po duńsku, gdy motocykl wywiózł go pod samą bandę, a do bliższego zapoznania się z nawierzchnią zabrakło dosłownie kilku centymetrów. – Ok, grunt, że mnie nie połamało do reszty. Zara, czemu ten przede mną tak wolno jedzie? No-skill, jak Boga kocham… - zakończył swój monolog, bez większych trudności wyprzedzając kask niebieski.
Zawody dojechały do półmetka, zdominowane jak dotąd przez niejakiego Wydziaranego.
- Ech, jak ja mu zazdroszczę. Chciałbym być tak szybki jak on. Pewnie teraz analizuje poprzednie wyścigi, szuka w pamięci nowych ścieżek, obiera taktykę na kolejny start… - zastanawiał się Ejdżej, patrząc z nieukrywaną zazdrością w kierunku aktualnego lidera, siedzącego w swoim boksie z mocno kontemplacyjnym wyrazem twarzy.
- Hmm – myślał tymczasem zainteresowany. – Hmm, czy jak wytatuuję sobie gałki oczne, to jest ryzyko, że pogorszy mi się wzrok? Może lepiej poprzestanę na policzkach. Albo na nosie. Albo ooo, może strzelę sobie takiego wielkiego wilka na czole… - zadowolony z pomysłu wrócił do dłubania przy swoim motocyklu napędzanym rakietowym pociskiem balistycznym V2, który znalazł przed sezonem podczas przekopywania ogródka.
Z powodu spożytkowania posiadanego alkoholu na cele pozakonsumpcyjne, park maszyn musiał znaleźć sobie inne rozrywki.
- Występuje na torach żużlowych, może powodować upadki i kontuzje, siedem liter, trzecie „L” – wygłosił grupce zainteresowanych Mały, siedząc nad egzemplarzem krzyżówek panoramicznych.
- Falubaz? – rzucił Jedenasty. Reszta wybuchła śmiechem.
- Jeszcze jeden taki numer i z wami nie gram… - mruknął Mały, w przypływie geniuszu wpisując w puste pola słowo „koleina”.
Tymczasem na torze coraz bardziej rozpędzał się Torpedowiec. Nie uszło to uwadze Wydzieranego.
- Cholera, nie po to łoję ich wszystkich i robię reklamę przed melanżem u siebie za dwa tygodnie, żeby ten mi wszystko zepsuł. Kowalski! – rzucił do swojego jedynego polskiego mechanika. – Raport taktyczny!
- Spotykasz się z nim w siedemnastym wyścigu, czyli już za chwilę.
- Aha.
- Dotychczas zebrał punkt mniej od ciebie.
- Dobrze.
- Będzie jechał z drugiego.
- Źle.
- A ty z czwartego.
- Gorzej niż źle!
- Spokojnie, mam plan…
Po czym wyszeptał mu do ucha instrukcje zakładające przegrany start, przycinkę do krawężnika, wykorzystanie turbościeżki na wyjściu z pierwszego łuku i pełną dzidę do samej mety. Wydziarany pokiwał głową z aprobatą.
Gdy po kilku minutach zjechał z toru, Kowalski ze strachu próbował ukryć się w skrzynce na narzędzia, nie spodziewając się ani aprobaty, ani w ogóle niczego dobrego.
- Świetny, naprawdę ŚWIETNY plan! – Wydziaranemu z wściekłości aż pociemniały skrzydła na szyi. – Nie dość, że nie wygrałem, to nawet nie przyjechałem drugi. Rewelacja!
- Szefie… - odezwał się nieśmiało Kowalski. – Szefie, przecież nic wielkiego się nie stało. Dorwiemy go w finale. Obmyśliłem kolejny plan…
- Oby lepszy niż ostatni - Wydziarany niechętnie nadstawił ucha, ale już po chwili na jego twarzy zagościł złośliwy uśmieszek…
Zanim jednak mógł wcielić ów plan w życie, należało wyłonić ósemkę półfinalistów. Małemu do szczęścia potrzebna była trójka, co - patrząc na jego poprzednie wyścigi - stanowiło spore wyzwanie.
- Dobra… - analizował po cichu – jadę z no-skillem, z jego strony nic mi nie grozi. Z Jedenastym jakoś się dogadam, zostaje Chrupki, teoretycznie niby bezużyteczny bo ślepy, ale… lepiej się upewnić.
Zakradł się po cichu do ulokowanego z brzegu boksu, gdzie zrezygnowany Australijczyk patrzył tępo w przestrzeń. Mały zamachał mu przed oczami ręką, potem drugą, wytrzeszczył oczy i wystawił język. Zadowolony z braku jakiejkolwiek reakcji wrócił do siebie. Gdy ustawił się pod taśmą, w głowie miał łatwe zwycięstwo.
- Takieeeego wała! – ryknął Chrupki, wystrzeliwując ze startu na pierwszej pozycji. – To naiwniacy, widać, że nigdy nie pili z Australijczykiem. Ja im wszystkim pokaaa…
Nagle zamarł, widząc szarżującego po zewnętrznej Małego.
- Co nam „pokaaa….?” – krzyknął przez lewe ramię Mały, dystansując bezradnego Kangura. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi.
- Amator, no po prostu, k#rwa, amator - stwierdził z przekąsem Rudy, śledząc transmisję z zacisza własnego domu. – Gdyby nie ta łopatka…
Zatem nadjechały półfinały.
- Mój Boże, to mogę wybrać? Sam? Z którego pojadę? – zdziwił się Zegar. – Kurczę, rzadko mi się to zdarza. Ale stres. Czerwony? Niee, to zbyt oczywiste. No dobra. Ene, due, like, fake…
Wypadło białe. Stojący za nim Jednoręki zatarłby z uciechy dłonie, gdyby… nie, to był niesmaczny żart. Ucieszył się w każdym razie. Tymczasem Jedenasty stanął przed rzadką okazją awansu do finału. Torpedowiec wydawał się nieosiągalny, ale przywiezienie za plecami Fretkę i Ejdżeja? Tak, to brzmi całkiem rozsądnie. Po starcie z czwartego pola ruszył żwawo w kierunku krawężnika i rozpoczął manewry przeciskujące.
- Dobra, gdzie ja to schowałem… chwila, chwila… maaaaaAAAAAAAM! - Odszukał i wcisnął na kierownicy mały czerwony guziczek z napisem „Nitro”. Po chwili, gdy reszta ciała nadążyła za wystrzelonym jak z procy motocyklem, z przerażeniem ujrzał zbliżającą się sylwetkę Torpedowca, który wcale nie okazał się tak szybki. Po minięciu jego tylnego koła o milimetry i nieplanowanej wycieczce pod bandę, Jedenasty ze strachem obrócił się za siebie, gdzie ujrzał dwójkę Szwedów, zastygłych w przerażeniu i dziwnych pozach.
- Fostra av Gud, jak on to zrobił?! - obaj pokręcili głowami z niedowierzaniem, ruszając za nim w pościg, na który było już, niestety, odrobinę za późno.
Gdy w drugim półfinale Zegarowi padły baterie, a Mały miał przed sobą niemożliwego do wyprzedzenia Wydziaranego, stawka finalistów stała się jasna. Brytyjczykowi nie w smak było jednak przyjechać za Jednorękim.
- Minę go tędy… o skubany. No to tędy… fuck, też nie. No to wyniosę się i zetnę… jeszcze chwila… jeszcze trochę… TAK! – krzyknął, mijając Jednorękiego na mecie o długość obciętego paznokcia. Plan rozbrojenia Torpedowca wciąż był realny.
- Dobra szefie, pamiętasz wszystkie założenia? – Kowalski w stylowych okularach i ołówkiem wetkniętym za ucho przekazywał Wydziaranemu ostatnie wytyczne. Ten w odpowiedzi skinął tylko głową.
Podjechali pod taśmę. Że walka rozstrzygnie się tylko pomiędzy nimi – wiadomo było od początku. Cesarstwo Rosyjskie kontra Imperium Brytyjskie. Torpedy kontra Tatuaże. Młodość kontra młodość. Cała czwórka pod taśmą, zielone światło, wzrok na zamek iii…
- Skuśbabanadziada! – wrzasnął Wydziarany, Torpedowiec ze strachu puścił sprzęgło, ten pierwszy z podniecenia też, obaj wjechali w taśmę, ale żaden z nich nie zerwał.
- Panie sędzio, on pierwszy! – krzyknęli równocześnie, wytykając się palcami i patrząc z nadzieją w stronę wieżyczki. Oko Saurona ulokowane na szczycie stadionu było jednak bystre – po chwili nad torem zamigotała niebieska lampka.
- Yes, yes, yesss… - cieszył się Brytyjczyk, widząc przeciwnika odjeżdżającego do parku maszyn z miną zbitego psa. – Teraz został mi tylko Jednoręki i ten Olimpijczyk z Bydgoszczy. Dam radę.
Jak powiedział, tak zrobił. Rakiety poniosły go po pierwsze zwycięstwo, nierozstrzygnięta natomiast pozostawała kwestia pozycji drugiej.
- Co to się dzisiaj ze mną dzieje, jak mi w ogóle idzie, ale czad - stwierdził z podziwem dla samego siebie Jedenasty. – Podium już mam, super, ale może by tak spróbować…
Po czym zamienił myśli w czyn i śmiałym atakiem na początku ostatniego okrążenia wyprzedził Jednorękiego, trącając go lekko motocyklem.
- O kurde kurde kurde kurde, nie, nie dam rady, nie utrzymam się… - jęknął Jednoręki, tocząc nierówną walkę z własnym sprzętem. Po chwili dał za wygraną, puścił motocykl i upadł na tor, utrzymując w górze tę drugą rękę, co to jej nie ma, niczym najcenniejszy porcelanowy skarb.
- Ufff, udało się – odetchnął z ulgą, zapominając nawet o złości na Jedenastego. Negatywne emocje wróciły jednak do niego podczas dekoracji i już, już miał wygłosić kilka cierpkich słów w stronę Jedenastego, gdy ten przemówił…
- Ej, Jednoręki…
- Tak, Bandyto?
- Szacunek dla Ciebie. Jesteś największym twardzielem jakiego znam.
- Owszem – przytaknął spoglądający na nich z góry Wydziarany. – nawet mój tatuaż na wewnętrznej stronie wątroby nie mógł boleć tak, jak jazda z twoją kontuzją…
Jednoręki uśmiechnął się, bowiem faktycznie dokonał rzeczy godnej podziwu.
- Taaaaa. Mhmmm – mruknęła z przekąsem Koalicja Rzeszowska następnego dnia.
Tymczasem impreza powoli wynosiła się poza obszar stadionu. Jedenasty ku zmartwieniu Senatora udał się grzecznie do busa, Chrupki zaległ na upatrzonej wcześniej ławeczce, walcząc z uczuciem, w którym końcówka gastrofazy mieszała się z nadciągającym kacem. Wmuszał w siebie truskawkowe Flipsy (w końcu ksywa zobowiązuje), mamrocząc z zapchanymi ustami: „najlepszą rzeczą z całego tego miejsca będzie wreszcie z niego wyjechać. Pragedia…”.
- To co, panowie… następna impreza u mnie! Zobaczycie, tam to się będzie działo - rzucił z uśmiechem Wydziarany do współtowarzyszy, niosąc w rękach skrzyknę Guinnessa. Wychodząc ze sklepu spożywczego, obok którego znajdował się słup z plakatem zapowiadającym minioną imprezę, niechcący wpadł na miejscowego obywatela pogrążonego w marzeniach o zimnym Pilsnerze.
- Najmocniej przepraszam – rzekł uprzejmie w kierunku nieznajomego.
- No, mógłby pan bardziej uważać – odburknął Zdenek, lecz po krótkiej lustracji tatuaży młodzieńca, przywodzących mu na myśl skojarzenia z głębokim kryminałem, zreflektował się. – Nie nie, tak naprawdę to nic się nie stało.
- Ależ, ależ. Jestem zobowiązany. Dostałem przed chwilą takie ładne kwiaty, a w sumie na co mi one. Proszę, może żona się ucieszy… - powiedział Wydziarany, odbierając bukiet Kowalskiemu i przekazując go na ręce zaskoczonego, ale wniebowziętego Czecha.
- Jitka? – Zdenkowi aż zaiskrzyły się oczy od wizji kilkudniowego spokoju. – Proszę pana, Jitka będzie wniebowzięta…
Marcin Kuźbicki
PS. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób i zdarzeń jest przypadkowe.