Zastanawialiście się kiedyś nad fenomenem naszej ulubionej dyscypliny? Dlaczego kompletnie nieznany na świecie sport wywołuje aż taką ekscytację właśnie w kraju nad Wisłą? Co sprawia, że żużel w wydaniu ligowym gromadzi u nas największą średnią widownię na stadionach, wyprzedzając nawet piłkę nożną? A jednocześnie, z jakiej racji ten sam żużel marketingowo zajmuje "zaszczytne" miejsce gdzieś pomiędzy łyżwiarstwem a pływaniem synchronicznym? Nie mówiąc już o Europie czy świecie, gdzie mało kto o takim sporcie słyszał. Dlaczego na jednych żużel działa jak narkotyk, a drudzy kompletnie go nie zauważają, bądź z niego drwią, mówiąc, że fascynujemy się "czterema wariatami jeżdżącymi w kółko"? Czy speedway ma jakiekolwiek szanse na to, by ze sportu niszowego przekształcić się w dyscyplinę narodową lub nawet międzynarodową? I czy powinno nam na tym w ogóle zależeć?
Kiedy próbuję sobie odpowiedzieć na te pytania, wydaje mi się, że klucz do odpowiedzi leży w odbiorze żużla przez postronnych obserwatorów. Przypomnijcie sobie swój pierwszy mecz oglądany na żywo, gdy na stadion przyprowadził was tato, dziadek, wujek czy znajomy. Do tej pory znaliście żużel co najwyżej z ekranu, czasem już jako dumni właściciele "składaków", wyrabiający wiraże między blokami, ale z pewnością byliście na etapie zadawania trudnych pytań, typu: "Tato, a dlaczego oni jadą w lewo, skoro skręcają w prawo"? Widząc tak nudne zawody przez szklany ekran, zadawaliście sobie pewnie pytanie: "dlaczego tak wielu ludzi to ogląda, skoro nic nadzwyczajnego się tam nie dzieje? Nie lepiej obejrzeć Bayern, Manchester czy Real w Lidze Mistrzów?"
Takie są początki. Ale gdy w końcu trafiasz na trybuny i widzisz widowisko żużlowe od środka, czujesz się tak, jakbyś został rażony piorunem. Cichy brzdęk motocykli z telewizora zamienia się w potwornie głośny, wręcz diabelski warkot, którego jeszcze nie doświadczyłeś. Nudne, pozornie wolne wyścigi przeistaczają się w szaleńczą pogoń rydwanów, gdyż percepcja odbiorcy z poziomu trybun - w odróżnieniu od telewidza - znacznie skraca odległości między zawodnikami oraz znacznie przyspiesza rywalizację . A już o prawdziwe dreszcze przyprawia cię moment, gdy na przeciwległej prostej zawodnicy wychodzą z łuku i odkręcają manetkę "na full". Sprawia to, że warkot motocykli staje się głośniejszy, dźwięki czterech maszyn nakładają się na siebie, tworząc swoiste echo i wracają do ucha ułamek sekundy później niż wydarzenia na torze. W dodatku przez całe zawody wąchasz nieznany dotąd zapach, który staje się po chwili najprzyjemniejszą wonią, z jaką się zetknąłeś. Do wrażeń czysto sportowych dochodzą te związane z trybunami. W telewizji tego nie można poczuć, jednak od środka wydaje ci się, że jesteś w samym centrum bulgoczącej magmy wydobywającej się z wulkamu. Urzeka cię piękno wiwatującego tłumu, wspaniałych opraw, meksykańskiej fali, czasem doping stadionu wydaje ci się niemal tak samo głośny, jak warkot motocykli. A ty sam przeżywasz spotkanie tak mocno, że przed pójściem taśmy w górę, co jest momentem kulminacyjnym, a nawet po biegu, trzęsą ci się ręce i nogi, nie pozwalając wypełnić programu bez bazgrołów.
Nie wiem na ile powyższy opis, wzorowany na moich osobistych doświadczeniach z dzieciństwa, stał się i waszym udziałem. Wiem natomiast, że wśród osób, które znam i które chwaliły się swoimi pierwszymi wrażeniami z meczu żużlowego, występował pewien wspólny mianownik - zawsze były zachwycone i później chętnie wracały na stadion lub wręcz zostawały zagorzałymi fanatykami speedwaya. I to niekiedy pomimo wcześniejszego sceptycyzmu wobec tego sportu. Wydaje się, że w miastach, w których mieszkańcy widzieli żużel chociaż raz na własne oczy, dyscyplina ta jest czymś więcej niż zwykłym sportem. Żużel jest tam w centrum życia. Nie tylko sportowego, ale politycznego, biznesowego, medialnego, społecznego czy rozrywkowego. To najlepsza trampolina do pieniędzy, sławy, czasem także do władzy, szczególnie dla ludzi z "otoczki" klubu. Dlaczego zatem w miastach "nieżużlowych" jest zgoła inaczej, i większość zagorzałych sympatyków sportu traktuje żużel jako sport kategorii B, albo wręcz dziwadło? Moim zdaniem tylko dlatego, że nigdy nie widzieli speewaya na żywo.
Konstatacja może mało zaskakująca, jednak zauważmy, że w dobie triumfu kultury masowej i w mającej się doskonale komercyjnej rzeczywistości są sporty, które mają całe rzesze wielbicieli, którzy... nigdy w życiu swoich ukochanych zawodów na żywo nie widzieli. I w bardzo wielu przypadkach nigdy ich nie zobaczą. Ot, choćby skoki narciarskie czy Formuła 1. Z żużlem jest inaczej.
Może na swoim przykładzie: sportem interesuję się od dawna. Widziałem już na żywo wielkie wydarzenia, jak mecze siatkarskiej Ligi Światowej, mecze reprezentacji Polski w piłce nożnej, ważne pojedynki piłki klubowej. Widziałem oczywiście wszystkie gorzowskie drużyny od najniższych do najwyższych szczebli rozgrywkowych, z pamiętnym srebrem siatkarzy Stilonu w lidze włącznie, co było wtedy wielką radością. Ale żadne z tych widowisk nie jest dla mnie bardziej emocjonujące od ligowych spotkań Stali Gorzów. Nie ma drugiej takiej dyscypliny sportu - a widziałem już ich wiele - w których istnieje tak kolosalna różnica w odiorze, na korzyść oglądania na żywo. Oprócz emocji, które opisałem już wcześniej, dochodzę też do ciekawego wniosku, że nasza ulubiona dyscyplina sportu jest chyba jedyną działającą na tak wiele zmysłów. Zresztą, pewnie gdzieniegdzie się to w publicystyce już przewijało. Wzrok - wiadomo. Ale dochodzą do tego niespotykane na taką skalę gdzie indziej: słuch i węch. To nie wszystko, nie można też zapominać o... dotyku. Przypomnijcie sobie, ile razy oberwaliście w twarz kamyczkiem wylatującym ze szprycy? Swoją drogą, uważajcie na oczy, bo w sytuacjach krytycznych nasze zadłużone po uszy kluby niespecjalnie skore są do płacenia odszkodowań.
50 tysięcy za oko - sąd kończy sprawę kibica, który pozwał Stal Gorzów
Innym ciekawym fenomenem, który u siebie, jako kibic, obserwuję, jest to, dlaczego - mimo iż sport jako taki coraz mniej mnie interesuje i czuję, że z niego "wyrastam" - to akurat z tej jednej dyscypliny nie jestem w stanie się wyleczyć. Ba, im dłużej ją znam, tym bardziej ją lubię. Pomimo iż kiedyś nie opuszczałem żadnego wydarzenia sportowego, jakie serwowała telewizja, to w dobie wielości kanałów sportowych nie mam już kompletnie pojęcia, jaki jest obecny skład Realu Madryt, kto gra w 1/8 Ligi Mistrzów, czy jak przedstawia się aktualna tabela PLS-u. Ale wtedy, gdy cała Polska z zapartym tchem oglądała finał mistrzostw świata z udziałem polskich siatkarzy, to ja wolałem obserwować... magazyn żużlowy Ekstraligi omawiający odwołane z powodu deszczu spotkania.
Jak sobie to tłumaczę? Jeden z najsłynniejszych amerykańskich przemysłowców Henry Ford mawiał "Jeżeli ludzie w kraju rozumieliby naszą bankowość i system monetarny, wierzę, że przed jutrzejszym rankiem wybuchłaby rewolucja". Zgadzając się z oryginałem, pozwolę sobie dokonać pewnej parafrazy: Jeżeli każdy człowiek na świecie choć raz zobaczyłby żużel na żywo, wierzę, że za rok ta dyscyplina stałaby się popularniejsza od piłki nożnej. Moim zdaniem niewielka pojemność i nikła widownia na światowych arenach ligowych to jedyny poważniejszy powód dla którego żużel w poważniejszym wymiarze funkcjonuje praktycznie tylko w Polsce. Bo nie wierzę, że w innych szerokościach geograficznych kibice sportu mają inne gusta niż w naszej. Speedwaya nie da się nie kochać jeśli ma się z nim do czynienia od wewnątrz widowiska. Wystarczy spytać o to kibiców Stali Gorzów będących rodowitymi Anglikami czy Holendrami, którzy przemierzają setki kilometrów, by zawitać na "Jancarzu", i nie zrazili się do żużla nawet wtedy, gdy dwa razy przyjechali na mecze Stali... i dwa razy je odwoływano.
Inne pytanie brzmi, jakież to czynniki doprowadziły do tego, że ludzie w Europie nie mieli okazji zobaczyć tej dyscypliny na żywo? To sprawa wymagająca dłuższej rozprawy i bardziej wnikliwej analizy gospodarczo-ekonomicznej. Ale blisko mi do tezy, że tam gdzie jest dobra piłka nożna, nigdy nie będzie dobrego żużla.
A gdyby ktoś się uparł i uważał, że to mimo wszystko kwestia odmiennych stanów umysłu wschodu i zachodu Europy? Może żużel jest uosobieniem tej trudnej do zaszufladkowania słowiańskiej brawury, umiłowania do ścigania się, szaleństwa i ułańskiej fantazji, z którą tak często spotykamy się w naszych polskich, rosyjskich czy białoruskich duszach... (i przy okazji na drogach publicznych). Czy na Zachodzie na pewno by się nie przyjął? Dyskutowałbym, wszak przeróżne sporty ekstremalno-motorowe są tam jeszcze bardziej popularne niż speedway. Póki nic się nie zmieni, czas spojrzeć prawdzie w oczy - w te nasze pompatyczne żużlowe miraże o "najlepszej lidze świata", "najlepszej reprezentacji na świecie" czy "najlepszych juniorach", które raz po raz możemy przeczytać w żużlowych i nie tylko mediach.
Smutna prawda o polskim speedwayu jest taka, że co prawda jesteśmy najlepsi na świecie, ale rozgrywki międzynarodowe możemy porównać do NRD-owskiej ligi hokeja na lodzie, w której rywalizowały aż dwa zespoły. I każdy z nich mógł składać gospodarskie wizyty w tamtejszych zakładach pracy czy przedszkolach, chwaląc się, że dzięki swojemu tytanicznemu wysiłkowi nigdy nie schodził z podium mistrzostw Niemiec Wschodnich. Tyle, co do kwestii drużynowej. Bo indywidualnie mamy w posiadaniu jedynie dwa skromne złota IMŚ. To katastrofa, biorąc pod uwagę szczupły zasięg geograficzny żużla.
Szczerze mówiąc, bardzo chciałbym, żeby żużel trafił kiedyś na salony, stając się popularną dyscypliną na świecie, ale z powodów o których pisałem powyżej nie bardzo wierzę, by było to możliwe. Od dawna trwają próby umiędzynarodowienia rozgrywek. Trzeba wyjść z grajdołka - mówią tęgie głowy. Meczów Stali z Falubazem i Vetlandy z Piraterną (zresztą z tymi samymi zawodnikami w składach), w kółku tych samych twarzy i tych samych stadionów. Tylko "liga mistrzów" może dać żużlowi kopa. A tylko związanie zawodników z danym klubem może spowodować, że kibica taka liga zainteresuje. I tak się mówi, i mówi, i mówi... A ponieważ rządzi pieniądz, a na straży swobody wykonywania pracy i świadczenia usług stoją w Europie instytucję wyższe od sportowych, będzie z tego oczywiście wielkie nic. Więc może dajmy sobie spokój z tą ułudą? Popatrzmy na Amerykanów i ich NASCAR. Czy oni załamują ręce nad "kondycją światowych wyścigów NASCAR" i mianują je "najlepszymi wyścigami NASCAR na świecie"? Nie, robią swoje, zarabiają na tym wielkie pieniądze i przyciągają turystów, sympatyków, tych, którzy z ciekawości chcą odwiedzić tor.
Choć pali się jeszcze iskierka nadziei (podobno), ostatnim postanowieniem PZM-u zarżnięto żużel w Gdańsku i Częstochowie. "Grzechy" działaczy z obydwu ośrodków są powszechnie znane i nie ma sensu ich w tym miejscu przypominać. Tym spośród kibiców, którzy dziś niezmiernie cieszą się z powodu "twardej ręki PZM", życzę by w przyszłości nigdy nie spotkało ich to samo, co właśnie przeżywają niczemu niewinni fani Włókniarza i Wybrzeża. I warto przy tym przypomnieć, że reaktywacja żużla po przerwie wcale nie jest tak łatwa, jak się wydaje, co dobitnie pokazują przykłady Śląska Świętochłowice czy PSŻ-u Poznań. Bo jeśli mielibyśmy naprawdę twardo egzekwować długi, to za chwilę spotkamy się w opisywanym powyżej wariancie hokeja wchodnioniemieckiego. Puszka pandory z powodu idiotycznych regulacji licencyjnych za chwilę może się otworzyć na dobre. Oby prezesi "najlepszej ligi świata" oraz stowarzyszenia żużlowców nie podcięli ostatecznie gałęzi na której sami siedzą. Chyba że Krzysztof Cegielski zamierza związać swoją przyszłość zawodową z komentowaniem Tauron Basket Ligi Kobiet.
Michał / Gorzów Wlkp.