Rzadko się zdarza, żeby bohaterem ligowego weekendu został pierwszoligowiec. W dodatku po meczu z drużyną, którą zlali już wszyscy, z własnymi kibicami włącznie. Ba, nie odnosząc w nim indywidualnego zwycięstwa, a drużynowo z trzech wyścigów przegrywając dwa. Osobliwość istna. Cud. Kiedy 80 kilogramów żelastwa rozpędzonego do niemal 100 km/h mija o centymetry leżącego człowieka, jego głowę i kręgosłup, trzeba cudu. Kto miałby pretensje, gdyby nie minęło? Pytanie retoryczne. Nikt. Absolutnie nikt. Chciałbym wierzyć, że tak samo jak tarnowska jaskółka w orlich piórach zachowałby się każdy. Chciałbym, ale nie wiem. Dopóki los nie postawi nas w takiej sytuacji, wiedzieć nie będziemy. Wiem natomiast z całą pewnością,że Jakub Jamróg swój test na człowieczeństwo, być może test życia, zdał w sposób wzniosły. I gdyby nawet okazało się, że jako żużlowiec wielkiej kariery nie zrobi, dla mnie zawsze będzie "kimś". Jakub Jamróg - prawdziwy rycerz speedwaya.
Czegoś jeszcze bym chciał - żeby teraz, kiedy już opadł kurz i kiedy wiadomo, jakie straty w ludziach i sprzęcie, znalazł się ktoś majętny, kto wsparłby Jamroga w leczeniu i odbudowie ligowego arsenału. Imponderabilia ceny nie mają - prawda - ale wszystko inne - już tak. Kiedy ten tekst i jemu podobne sczezną już w odmętach sieci, a wszystkie przecież są jak żywot jętki jednodniówki, pozostanie chłodna rzeczywistość. Buchalteryjna szarówka. A ja chciałbym tego Orła oglądać jeszcze w Ekstralidze. Niech lata. Sky is the limit!
"Skądżeś tego Pieszczka wyniuchał, że akurat w Toruniu odpali?" - zapytał mnie literacką sms-czyzną jeden znajomy w trakcie meczu kolejki. - To nie ja, to wasz SzSz, szarlatan szlaki, Frątczak - szybko odpisałem, pomny jak niemal miesiąc wcześniej, tuż po mysiej klęsce w Grudziądzu, obejrzałem - i to z niekłamanym zainteresowaniem - pełnometrażowy film, w którym narrator przybliżał meandry pieszczkowej psychiki, do której - jak twierdził - znalazł już kluczyki. "Jacek Falubaz" na swój nietuzinkowy przydomek zasłużył sobie u mnie, kiedym podczas jednego z meczów, zamiast na żużlowców i rozegranie pierwszego łuku, spoglądał na niego. Jak biegał, stroił miny, skakał, kucał, chodził jak lew w klatce... I tak co wyścig. - Ten facet jest naprawdę postrzelony - przemknęło mi przez myśl. To duży komplement. Gdybym był prezesem Falubazu, budowanie klubu zaczynałbym od niego.
Mecz K.S. Toruń z Falubazem bez dwóch zdań zasługuje na osobny artykuł, wnikliwszą analizę, kilka pytań bez odpowiedzi. Jak to się dzieje, że kolejny raz wynik sportowy osiąga drużyna tak osłabiona, chociaż chwilę wcześniej u rywala dużo słabszego był pat i zgrzytanie zębami? To jedno z nich, więcej już niebawem, kompetentniejszym piórem. Na razie, kiedy emocje wciąż żywe, zamiast zapisywać szpalty, warto ten mecz jeszcze raz obejrzeć i przeżyć, każdy po swojemu. Atakować razem z Protasiewiczem i bronić się razem z Miedzińskim. Upadać przez Pieszczka, albo przez własne gapiostwo. Feria prawdziwych emocji. Prawdziwy ligowy klasyk.
Co by było, gdyby TAKI mecz zaserwować wiosną warszawskiej grupie trzymającej władzę? Tym wszystkim politykom, celebrytom, prezesom spółek, krezusom finansjery, dziennikarzom i propagandystom, dzieciom ważnych rodziców, znanym z bycia znanymi...? Pewnie na kolejnym żużlu byłby nadkomplet. A kiedy siedzących miejsc już by zabrakło, na barierce - spóźniona - wylądowałaby jeszcze sowa. I zapytała, czy może pójść po przyjaciół.
Taki to już durny sport ten nasz żużel, że nawet kiedy na moment zrobi się światowo i dumnie, to i tak na koniec przyjdzie gospodarz remizy i z Kasprzaka (ale nie żużlowca) odpali trzeszczącą nutę - tę samą przy której do ringu wychodził "Góral".
A'propos Kasprzaka - obraził się. Tym razem już naprawdę. Wziął się i się był obrócił na pięcie. To napięcie musi tam być naprawdę duże. Stara się Kris, walczy, szuka, pośmiewisko z siebie w Szwecji robi - wszystko, żeby stalowa moc wróciła. A kiedy jest już niemal jak dawniej, jeden słabszy wyścig - i zamiast kompletu, prysznic. To nie jest fair...
To nie jest łatwe, tak myślę. Kim są dla Kasprzaka Sundstroem i Cyfer? "Sympatycznymi kolegami z drużyny, bardzo zdolnymi młodymi żużlowcami" - pewnie tyle usłyszelibyśmy od samego bohtera. Tylko z tyłu głowy musi tkwić myśl, że kiedy ci dwaj świętowali każdy ligowy punkcik, on świętował u boku Woffindena, Hancocka, Hampela. A właściwie to oni świętowali u boku Kasprzaka. Od lipca, w 6 kolejnych rundach (sic!), jeżdżącego w finałach. Gdyby Jankesowi w Toruniu powinęła się noga... Nie skończę. Ale to jest ten pułap wyjścia. Kto z tego poziomu beznamiętnie potrafiłby wejść na level "jest dobrze, jest 1,2',2,1"? To źle, że Krzysztof Kasprzak nie jest przykładnym kapitanem drużyny, ale to dobrze, że wciąż jest w nim ta sportowa złość, nieustępliwość, chorobliwa - niektórzy powiedzą - ambicja. To przecież za te cechy tak podziwialiśmy go rok temu, to one - obok świetnego sprzętu - wyniosły go na piedestał. Bo przecież nie powalająca wirtuozeria i niedościgła maestria techniki. Dopóki ta iskra nie zgaśnie, dopóty jest szansa na come back.
We Wrocławiu spadł deszcz i iskier było aż nadto. Tak jest, gdy metal trze o metal. Szkoda mi Kenniego Larsena, bo walczył nad wyraz ambitnie. Kibice po raz pierwszy w tym roku opuszczali "Olimpijski" zakosztowawszy obu składowych żużlowego sukcesu: wygranej swoich pupili (i to ciężkiej) oraz przeżycia kilku wyścigów (nie tylko z nazwy). Zwycięstwo planowe, więc osią rozmów i tak był tor. A tu poglądy i postawy w ostatnim czasie bardzo się spolaryzowały. Są dwie grupy. Obie terrorystyczne. Okopane jak Francuzi pod Verdun. AB - czyli Apologeci Barona, dla których każda krytyczna uwaga na temat przygotowania toru finalnie staje się atakiem na ich klub, ich dumę, ich świętość, a retoryka "widać, że Sparta w czołówce kłuje" jak iperyt przełamuje każdy opór; i są też Łowcy B. - dla których nawet urwany łańcuch czy "kapeć" będą winą Barona. Obydwie grupy mają własne sztaby prasowe. Jedni zaczynają pytania od "padają absurdalne oskarżenia, że ten tor jest niebezpieczny", inni - nawet w telewizyjnym prime time molestują każdą napotkaną duszę tak długo, aż nie usłyszą, że pożoga, śmierć i zniszczenie w tym Wrocławiu.
Sam chciałbym się dowiedzieć, jak to jest z tym torem. Tak na spokojnie i bez złych emocji, więc pewnie już po sezonie. To oczywiście "każdy wie przecież". Tak naprawdę, myślę, że wie naście osób. Jest kilka pytań, które fajnie byłoby Piotrowi Baronowi zadać. Na przykład jak to jest z tym, że to nie on robi tę wąziutką ścieżkę, a jazdę po niej wymusza zła geometria toru, jak mówi sam szkoleniowiec. Potem nocą spada deszcz i Woffinden jak scyzoryk łamie się, z dużej do małej, i na odwrót. Deszcz zmienił geometrię? I dlaczego nie da się tego deszczu zastąpić odpowiednim polewaniem i agropracami przed meczem? Rozumiałbym, że się nie chce, bo taki tor ma być (pasować gospodarzom), ale to nie to samo, co "nie da się inaczej".
Pana Piotra uważam za jednego z najlepszych menadżerów w lidze, człowieka - orkiestrę potrafiącego ulepić drużynę i z I-ligowych chałturników, i z tuzów Grand Prix. Nie ma takich wielu. Myślę, że jego też ten "owalny tor" i cała niezdrowa atmosfera gdzieś w głębi duszy bolą. Może więc telewizyjni dziennikarze zaproszą go niebawem do studia. Tylko kto zapyta? Szkoda, że nie pracuje przy Ekstralidze red. Filip Czyszanowski, bo jego pytania rzucane na zapleczu elity przyjemnie odbiegają od schematu "ja jestem fajny, wy też jesteście fajni - pomówmy może o czymś fajnym".
Osobiście cieszę się, że Spartę czeka teraz festiwal meczów wyjazdowych, choć pewnie powinno być na odwrót. Niecierpliwie czekam, by zobaczyć Janowskiego, Taia, Jensena, Jędrzejaka i Drabika na torach, które nie będą ich ograniczać. Jeśli są tak silni - świetnie. Częstochowa to przyjazne miasto. Jeśli inni okażą się lepsi - niech o medale jadą inni. Wrocławski tor i jego tegoroczne tajemnice to temat na odrębny artykuł, tylko - tak sobie myślę - czy warto? Dziś, kiedy baronowa ścieżka została już rozjechana przez ciężarówki? Obie grupy nie popuszczą, a historia uczy, że w wojnie pozycyjnej można tylko przegrać. Było, minęło, zapisało się w annałach. Dla jednych złotymi zgłoskami (był taki sezon, panie dziejku, kiedy laliśmy wszystkich...), dla innych czarnym i stęchłym atramentem. Czy się jeszcze powtórzy? Na 99 procent już nie w tym roku. Ten 1 procent niepewności warto zostawić jako rezerwę toru. Kiedy w grę wchodzą decyzje o politycznym umocowaniu, nadmierna ufność w to, co spisane i poleganie tylko na racjonalnych przesłankach mogą wieść na manowce. Jak w tym dowcipie, jeszcze kilka lat temu cieszącym uszy w jednej ze stolic:
- Władymirze Władymirowiczu, są już oficjalne wyniki wyborów. Mam dla was dwie wiadomości, dobrą i złą. Którą życzycie sobie wysłuchać jako pierwszą? - pyta gospodarza Kremla szef państwowej komisji wyborczej.
- Najpierw ta zła.
- Niestety, wasz rywal dostał 63 procent głosów.
- Jak to?! Niemożliwe! A ta dobra?
- Gratuluję. Wygraliście wybory.
Jakub Horbaczewski