Kiedy podczas dłużącego się, nocnego powrotu z Częstochowy, zastanawiałem się nad adekwatnym słowem dla stylu porażki wrocławian, przypomniałem sobie pojęcie, które de facto zamknęło przeciekawą dyskusję najzacniejszych naszych historyków nad właściwym, innym niż "klęska wrześniowa", nazwaniem wydarzeń sprzed dokładnie 76 lat. "Wojna 1939 r. została przegrana nie na miarę armii 35-milionowego kraju" - napisał wówczas płk Marian Porwit, twórca do dziś niedościgłej w swej głębi analizy tamtych wrześniowych dni. Sparta Wrocław przegrała ten mecz nie na miarę swoich możliwości - nie na miarę drużyny, która na własnym torze wygrała 7 z 8 wcześniejszych spotkań. Niestety, ów tor okazał się być właśnie na miarę Sparty rocznik 2015. - W finale chcemy widowiska dla kibiców. Chcielibyśmy, żeby tor był do walki - zarzekał się na łamach Gazety Wrocławskiej Andrzej Rusko, "kardynał Richelieu" WTS-u. Ta wypowiedź, przypominana na trybunach w Częstochowie, konfrontowana z rzeczywistością, wzbudzała ironiczne uśmiechy. Adam Skórnicki na pomeczowej konferencji powiedzał, że to był "piękny mecz". Schodząc stromymi schodkami z "Areny Częstochowa" i przebijając się przez wielobarwny tłum, od kilkunastu osób usłyszałem, że to był strasznie gówniany mecz.
Sympatyczny "Skóra" mówił z perspektywy człowieka z biało-niebieskim sercem, zupełnie inna była percepcja tych niezaangażowanych, neutralnych, z bardzo różnych wsi, miast i miasteczek. Tego dnia dumny wyraz Sparta pochodził od czasownika "spartolić". Spartolili wszystko. Tor, emocje i wreszcie - a w zasadzie bardzo szybko - to, co dotąd uświęcało środki: własny wynik.
Ponownie trzeba było czekać aż do ostatnich wyścigów, żeby ścieżka przy "kredzie" odpuściła, a Tai Woffinden ślizgając się pod bandami chociaż w minimalnym stopniu uratował te zawody. Jeżeli większość wychodzących z najważniejszego meczu "najlepszej ligi świata" zapamiętała nudę, dokuczliwe zimno i piękny pokaz fajerwerków, to chyba nie jest dobrze. Ktoś powie, że to gorzkie żale przegranych. Z pewnością im było najsmutniej. Ale i wielu leszczynian wychodziło ze stadionu, co prawda bardzo zadowolonych z wyniku, jednak zdegustowanych widowiskiem, nie dowierzając wręcz, że z tak pięknego toru po raz kolejny można zrobić takie "coś". Zamiast walecznego lwa symbolem tego finału był co najwyżej jędrzejakowy worek kartofli. Niestety. Kibic wrocławski dziś się oburzy i ruszy zapewne do szarży w obronie swojej świętości, ale kibic ogólnopolski za 5 czy 10 lat z tym właśnie kojarzyć będzie Spartę A.D. 2015. Była taka drużyna. Silna, ale nie dało się jej oglądać.
Emocje starał sie ratować Tomasz Lorek. Co chwila padała ciekawostka z życia gwiazdy, co rusz ktoś regulował luz na sprzęgiełku, ale to było trochę jak opowiadanie głodnemu o tym, jaki pyszny obiad zjadło się wczoraj. Jeszcze bardziej drażniło.
Można by długo pisać o "atucie własnego toru", mówić, że przecież wolno, że Leszno, kiedy było pod ścianą, też sięgnęło po proste środki, że a to pogoda, a to wina komisarza itd. Teraz to już nieistotne. Fakty są takie, że na 9 domowych meczów Sparty, rozgrywanych w dwóch miastach, z zainteresowaniem oglądało się jeden - ten z PGE Stalą Rzeszów, kiedy tor przygotowały opady deszczu. Pozostałych 8 to był gwałt na speedwayu. Momentami gwałt ze szczególnym okrucieństwem.
Ze srebra fani Sparty mogą i powinni się cieszyć, bo to pierwszy medal po niemal dekadzie kompletnego marazmu. Szkoda, że szanse na złoto ich pupile ograniczyli sobie do matematycznego minimum nie tylko ulegając silniejszemu rywalowi, ale także w dużej mierze wskutek własnych błędów - taśm i wykluczeń, chyba nie najlepszych też zmian. Pytania podstawowego to jednak nie zmieni: co dalej z tym wrocławskim żużlem? Czy taka ma być jego filozofia na najbliższe lata? Już od etapu pierwszych treningów w Częstochowie miejscowi kibice pisali ze zdziwieniem, że Baron zmienia tor. Potem kolejni pisali, że to wierutne bzdury, że będzie walka na całej długości i szerokości, bo tego toru zepsuć się nie da. A jednak... Trwa "lifting" wrocławskiego stadionu. Tylko co z tego, że miasto odświeży i podmaluje wysłużony obiekt? Kto na niego przyjdzie i zapłaci 40 czy 50 zł za oglądanie takiego czegoś? Poza tymi, którzy już przychodzą i przychodzić będą zawsze - nikt normalny.
Za całą tą kłótnią o Barona, w której bronią są często argumenty ad personam, niknie coś istotniejszego. "We Wrocławiu chodzimy na Spartę. Na żużel jeździmy do innych ośrodków". To nie jest naprędce wymyślony odredakcyjny slogan-wytrych, pasujący do z góry ustalonej tezy. To wierny cytat z naszej Czytelniczki, jednej z najwierniejszych fanek Sparty. - Bo tak jest od lat i dobrze nam z tym - dodają inni. Dokąd da się tak dojechać? Gdzie jest granica? Mam wrażenie, że to, co jest obecnie, to już maksimum. I nie chodzi tu o liczbę wygranych meczów czy kolor kruszcu, bo gdyby - odpukać - znowu wpadli na siebie Pawlicki z Sajfutdinowem i obaj opuścili tor w karetce, niczego by to nie zmieniło. Bez rozwalenia w proch i pył obecnie obowiązującej doktryny żużla nad Odrą, bez przyciągnięcia kibiców na trybuny, wielki żużel nie wróci do Wrocławia. Choćby Rusko na wiosnę kupił Hampela i czterech Sajfutdinowów. To, co widzieliśmy w Częstochowie nie przyciągnie nikogo. Prędzej zrezygnuje część z tych, którzy jeszcze chodzą.
Myślę, że wrocławscy działacze, kiedy już ochłoną po sukcesie, zamiast bronić do upadłego Barona i jego filozofii speedwaya, powinni wręczyć mu medal, wypłacić premię, po czym za absolutny priorytet uznać kwestię przebudowy toru. Albo inaczej: niech go bronią, i Barona, i toru, bo oficjalnie tak trzeba, niech nazywają głupkiem i żużlowym ignorantem każdego, komu się nie podoba, ale równolegle niechaj sondują, jakie są szanse, żeby wreszcie zrobić coś z tym "owalnym" teatrem działań wojennych. Kompleksowo. Na trybunach w Częstochowie był ponoć prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz, przynajmniej tak ogłosił stadionowy spiker. Ciekawe, czy mu się podobało? Może spodobałyby się mu wyliczenia: ile milionów jego miasto utopiło w WKS Śląsk i szemrane eventy na Stadionie Miejskim, a ile kosztowałoby zbudowanie porządnego toru dla żużlowców. Po ostatniej wyborczej klęsce (bo pomimo kolejnej kadencji spadek popularności z niedawnych 85 do 40 proc. trudno nazwać inaczej) wrocławski mer ogłosił zmianę frontu i otworzenie się na głosy mieszkańców. Może to dobry moment?
Piotrowi Baronowi prywatnie nieco współczuję, bo kiedy zawodnik klasy Grand Prix w najważniejszym meczu sezonu prezentuje się na torze jak imprezowicz klasy Pasaż Niepolda, można tylko usiąść i załamać ręce. Kolejne wyjazdy na tor pary "torped" Jędrzejak - Jepsen Jensen skłaniały jedynie część zmarzniętych kibiców do szybszego zajęcia kolejki pod ToiToiami - jedynym elemencie, którego na finale brakowało bardziej niż dobrego żużla. Vášek Milík chyba nie wytrzymał presji, Dróżdż wypadł lepiej, niż można było oczekiwać, Janowski - klasa, ale z czego wynikały taśmy Drabika i Woffindena? Można się tylko domyślać. Na tym poziomie, z takim rywalem, oddając za darmo punkty w tak głupi sposób, nie można liczyć na sukces.
Unia Leszno ma silniejszy skład, więcej pieniędzy, trzech fenomenalnych liderów i wygodę posiadania klasowych zmienników. To wszyscy wiedzieliśmy. Ma też wypracowaną latami odporność na presję, spryt, iście wielkopolską organizację, rzeszę oddanych fanów i profesjonalny sztab. Tuż przed finałem zorganizowali trening, podczas którego ze "Smoka" uczynili namiastkę baronowej Częstochowy. Nawet "kreskę" startową przesunęli, żeby całość lepiej imitowała lwią arenę. Trafili jak szóstkę w totka. Może dlatego to ich liderzy od początku odjeżdżali Spartanom, Grześ Zengota chyba nawet nie marzył, że ktoś przygotuje mu taki tor, a zwycięstwo ani przez moment nie było zagrożone. I nawet Nicki Pedersen potrafił nie wprasować w płot Musielaka.
***
Grigorij Łaguta kilka dni przed "małym finałem" zastrajkował w Indywidualnych Mistrzostwach Rosji. - Albo będzie tak jak ja chcę i powtórzycie wyścig, albo nie jadę - mniej więcej tak można streścić ów gest wiecznie uśmiechniętego "gonszczika". Być może gdyby działacze z Torunia poszli śladem swoich rosyjskich kolegów i po pierwszym starcie pomogli spakować Rosjaninowi busa, desygnując w jego miejsce któregoś z juniorów, KS Toruń wciąż miałby szansę na brąz. Tak ma jedynie dylemat, kogo w ogóle wysłać na rewanż. Bardzo jestem ciekawy, jaki kolejny klub i który prezes nabierze się na czarujący uśmiech Griszki.
Aha, wysyłany tydzień temu na żużlowy śmietnik Adrian Miedziński zrobił tyle samo punktów, co trio Łaguta-Holder-Doyle. Bez komentarza.
"Królowej", co królewskie już oddałem (Bóg mi świadkiem i ekipy Musielaka i Smektały mijane na trasie pod Olesnem), teraz chciałoby się emocji, choć trochę prawdziwego speedwaya. Może przegrani zmobilizują się na rewanże? Może Ostrovia da koncert po łotewsku? Może półfinały i finał Elite League? Już zaczynam regulować luz na sprzęgiełku...
Jakub Horbaczewski