Kibicowska rzeczywistość to wyjazdy różniące się odległością, komfortem, towarzystwem, aurą atakującą zza szyb, przygodami o wielu obliczach i sportowymi zdarzeniami dopinającymi całości. Właśnie dzisiaj wyjątkowe, bo 18. urodziny obchodzi Damian Kuczyński - żużlowy obieżyświat z Gorzowa Wlkp., mający za sobą wyprawy zarówno na wiele krajowych, jak i zagranicznych stadionów, a nawet tak wyjątkowe chwile, gdy był spikerem na miniżużlu czy fotoreporterem podczas tegorocznych MEP. Odczuwając mnóstwo sympatii dla zaangażowania oraz postawy Jubilata pragnę zadedykować mu wspomnienie o pewnych zawodach właśnie z 19 lipca tyle, że aż z 1981 roku, w tym dopełniające całość akcenty żużlowe tamtych czasów.
Wakacje! Który, a już w szczególności młody fan żużla, nie wyczekuje ich z namiętnością? A tym razem, latem 1981 roku, zapowiadały się całkiem okazale. Przynieść miały bowiem mecz z Gdańskiem, VIII Memoriał Im. Mariana Rosego, pewnie jak zawsze w bardzo silnej obsadzie, i wreszcie wczasy nad morzem. Najciekawiej rokowało pierwsze z wydarzeń i właściwie już od połowy czerwca niecierpliwie łypałem okiem na kartki niewielkiego formatem kalendarza z wyrywanymi stronnicami, pragnąc od razu przeskoczyć te kilka tygodni, by móc napawać się wyrównanym pojedynkiem. Nie bez podstaw, wszak już dwa lata z rzędu w bojach tak bliskich mi ośrodków o wszystkim decydował przecież ostatni wyścig! To był jednak już trochę inny czas i oprócz studiowania „Sportu”, „Przeglądu Sportowego”, „Tempa” i trzech lokalnych tytułów z „Nowościami” na czele, można było spędzać naprawdę długie godziny nad lekturami programów z innych miast. Był to najsympatyczniejszy skutek politycznej odwilży - pędziło się wręcz, te minimum dwie godziny przed zawodami na (przeważnie) przedstadionową trawkę, by przeglądać i nabywać pamiątki z tak egzotycznych dla urodzonego w Grodzie Kopernika miejsc jak Rybnik, Świętochłowice (akurat wyglądały ubogo i strasznie niewyraźne, przypominając raczej powielaczowe broszury), a także bardziej znanych ośrodków, jak imponujące mi pracą z młodzieżą Leszno, będące nadal na fali Gniezno czy jakże kochany od zawsze Gdańsk. Toruń miał jeszcze jedno takie miejsce, nieodległe od przystanku tramwajowego przy Placu Rapackiego, w samym centrum miasta. Tamtego lata wystarczyło zabrać ze sobą choćby tylko 20 zł i już można było polować na nowe, puściutkie programy wykładane na murku w nieodległym sąsiedztwie Krzywej Wieży. Czasami ten najpiękniejszy towar w ramach Jarmarku Katarzyńskiego oferowały nawet trzy osoby.
A gdy aura zniechęcała do opuszczania kamienicy, z okolicy kina „Bałtyk” mogłem z czystym sumieniem rozgrywać fikcyjne mecze i turnieje, w których startujący pod dwójką Andrzej Marwitz wygrywał dla Torunia bieg za biegiem po licznych… udanych rzutach kostką i wielu posunięciach małymi figurkami żużlowców po pomarańczowej planszy. To w ten sposób odreagowywałem bardzo częste porażki ze Stalą Gorzów (gościnnie startującą wtedy w Poznaniu), czy dwa lata niepowodzeń w pojedynkach z leszczyńską Unią. Tradycyjnie już największą sympatią obdarzając młodzieżowców i mając „wykute na blachę” blisko 80 roczników, imion, nazwisk krajowych albo chociaż tylko klubowych nadziei.
Jeśli jeszcze żądnemu wrażeń i materiałów do analiz młokosowi było tego wszystkiego zbyt mało, to miałem swój świat statystyk, no i pozostawał ciągle skromniutki, bo zajmujący mniej niż stronę (dużego co prawda formatu) „Skarb Kibica” obu lig publikowany zwyczajowo w jednym z marcowych wydań wspomnianego już „Sportu” i rozpisywanie różnych wariantów ligowych tabel uwzgledniających już te kilka letnich kolejek.
No właśnie, liga 1981 wyglądała niby zupełnie inaczej, ale co do układu sił chwilami jednak dość podobnie!
Czwarty miesiąc w historii obowiązywała już wtedy chudsza o trzy wyścigi i jedno miejsce w składzie tabela piętnastobiegowa, będąca reakcją na wszechobecny niedobór, a w cieniu rywalizujących o pierwszą lokatę ekip z Gorzowa i Zielonej Góry pozostawały: Leszno - bez szans na obronę złota, Rybnik - rok wcześniej srebrny, a wtedy w dolnej połówce tabeli, no i jeszcze niedawno tak skuteczni sąsiedzi, czyli marzące o triumfach Toruń z Bydgoszczą.
W pierwszym z nich brylowali Żabiałowicz z Ząbikiem, zapewniając przeważnie niewysokie porażki na obcych torach. Na walkę, i to do ostatniego biegu, liczyłem także w tamtą pochmurną niedzielę. To był mój trzeci żużlowy pobyt poza Toruniem, niespełna rok po najwcześniejszym w życiu, ale lekki, przelotny (w porównaniu do tego z czerwcowych IMŚ w Lesznie) deszcz nie zachęcał do zwiedzania.
Wcześniej jednak czekała mnie i kilkudziesięciu współtowarzyszy podróży blisko pięciogodzinna jazda autobusem z zakładu pracy mojego ojca, poprzedzona poranną pobudką i dołożeniem do torby bardzo licznych kanapek, przygotowanych oczywiście przez mamę, plus jakichś tam łakoci niezbędnych odwiecznemu łasuchowi. A gdybym o czymś zapomniał, to kolejny posiłek był możliwy… dopiero z niedzieli na poniedziałek! Przypominam, sklepy tego lata zaoferować mogły może z trudem jakiś zeszyt, ale czekolada czy chleb były równie nieosiągalne jak 75:15 z Plechem i spółką.
To także Gdańsk - wrzesień 1981. Cztery miesiące później rozpocznie się stan wojenny...
(zdj. rozpakujpaczke.blogspot.com)
No właśnie… Zeszyt. Pełen sporządzanych z wyprzedzeniem linii i tabel - od 1981 po 1987 - zawsze nowy i coraz grubszy, będący miejscem uwieczniania na parę lat wszystkich oglądanych zawodów, z właściwym sobie zaangażowaniem przygotowałem i zapakowałem już w sobotnie popołudnie.
Wreszcie jesteśmy w Gdańsku! Wyciągam szyję z niewyobrażalnym wręcz zadowoleniem i fanatyzmem, by obserwować wszystko wokół mnie. Przypominam też sobie jak wyglądają kasy i popędzając rodziciela udajemy się do nich najszybciej jak się tylko da. Bilety oraz programy kupione? No to „na bank” obejrzymy zawody, bo odwołany mecz ligowy (i to dwukrotnie!) przydarzył mi się jedynie cztery lata wcześniej, w 1977 roku, i o tych niedoszłych Derbach Pomorza starałem się zapomnieć ze wszystkich sił.
Osiemnasta zbliżała się coraz bardziej, a moja przedmeczowa gorączka rosła (zresztą tak jest i dzisiaj, kiedy pojawiam się na ul. Zawodników 1), a w tamtej epoce w niedużej odległości od bramy głównej stała sobie… ławka. Dokładnie taka, jak w parku mojego dzieciństwa i zarazem jednym z piękniejszych zakątków Grodu Kopernika. To właśnie na tej ławeczce, zapominając na moment o nadchodzącym starciu, przepakowałem torbę i już po kilku chwilach udało mi się zamienić parę słów z… bohaterem ubiegłorocznego pojedynku z Wybrzeżem, Panem Zygmuntem Słowińskim. Ten wychowanek Sparty broniący barw Apatora przez pięć sezonów już za rok miał znaleźć się wśród pionierów żużla nad Balatonem, a na razie został zgłoszony jako meczowa „8-ka” i znalazł chwilkę na rozmowę z moim tatą oraz cichutkim (przynajmniej na moment) dwunastolatkiem.
Mimo wszystko tradycyjnie już cieszyłem się zawartością programu, a szczególnie działem „Aktualności Żużlowe” pióra inspirującego i bardzo wszechstronnego działacza Lechosława Bartnickiego, stadionem, który wcześniej wspominałem z radością przez długie tygodnie, no i wreszcie zbliżającym się jubileuszowym dla toruńskiego żużla meczem. Bowiem to tego dnia Gród Kopernika inaugurując rundę rewanżową miał stoczyć dokładnie 100. mecz w gronie najlepszych polskich zespołów! Obie drużyny przystąpiły do niego w najsilniejszych zestawieniach i z jasno określonymi celami. Gdańsk, marząc o medalu, po czerwcowej huśtawce w postaci zwycięstwa w Bydgoszczy i, niestety, przegranej na Elbląskiej z Kolejarzem Opole, musiał oprócz szukania okazji na wyjazdach bezwzględnie wygrać pozostałe pięć meczów nad Motławą. Jak się potem okazało najtrudniejszym z rywali był zespół następców Rosego, przebijając wyzwania stawiane później przez tercet sezonowych medalistów i zarazem najsilniejsze kluby całej dekady. Torunianie mierzyli jedynie w bezpieczne utrzymanie, choć układ spotkań w rundzie rewanżowej nie wyglądał zbyt budująco, bo nad Wisłę przyjechać miały: Kolejarz Opole, Falubaz, Unia Leszno i walcząca o życie Polonia, a z wyjazdów najłatwiejszym wydawał się jeden z trzech najbliższych - z Włókniarzem. Wcześniej jednak ciesząca się od ponad miesiąca pierwszym w historii klubu drużynowym tj. parowym seniorskim łupem dwójka „Z - Ż” miała przy udziale sześciu kolegów przeciwstawić się ekipie z najbardziej utytułowanym wychowankiem Gorzowa i jego nadmorskimi partnerami. „Super Zenon” występujący w lidze podczas tamtego sezonu przeważnie tylko na domowym torze był właściwie nie do pokonania (sześć kompletów), a gdy wspierał drużynę w wyjazdowych pojedynkach, to z wyjątkiem meczu przy Broniewskiego, którego zresztą nie ukończył, zawsze równało się to wygranej Wybrzeża!
Wreszcie próba toru jednego z zawodników gości i prezentacja. Szesnastka przeważnie bardzo młodych ludzi dziarsko przemierzyła dystans pomiędzy parkingiem, a bezpośrednim sąsiedztwem maszyny startowej. Nie brakowało tam znakomitości na miarę historii całej dyscypliny (Plech), klubowej legendy (Ząbik), ale też nadziei polskiego żużla pod postacią zaczynającego seniorską część kariery Żabiałowicza czy już doświadczonego... juniora młodszego w osobie Mirosława Berlińskiego.
Seria otwarcia to jednak przegrane po 2:4 znakomitych liderów i remis braci Miastkowskich finiszujących za Skrobiszem. Kolejne wyścigi przynoszą oczekiwane trójki Panów „Ż” i „Z”, gdy m. in. Żabiałowicz góruje w starciu z Berlińskim. Jest 17:13 dla GKS-u i ten rezultat powoduje u mnie niesamowite emocje, a co się z tym wiąże prawdziwie dziecięcą ruchliwość na stadionowej ławce. Silne wrażenia studzą jednak Plech w parze z ubiegłorocznym srebrnym medalistą MDMP Janem Kołackim, pokonując dubletem Eugeniusza i Czesława Miastkowskich. Dla urodzonego dokładnie dekadę przed Mirosławem Kowalikiem wychowanka Wybrzeża był to zresztą najbardziej udany akcent ligowej części sezonu. No i w zeszycie widnieje ośmiopunktowa różnica na korzyść gospodarzy, a na tor wyjeżdża swojego rodzaju Nemezis toruńskiego żużla tamtej epoki (o czym będzie poniżej) Bogdan Skrobisz w towarzystwie gwiazdy ubiegłorocznego starcia obu drużyn Andrzeja Marynowskiego. Toruń przeciwstawia im szybkiego Żabiałowicza i startującego z rezerwy zwykłej Marka Kończykowskiego, zdobywającego często bezcenne dla klubu „oczka” na przestrzeni tego jak i kolejnego roku. No i jest 5:1 dla gości, a wynik ponownie nie tak odległy od remisu! Jeszcze mała wymiana ciosów w postaci rezultatów 4:2, to dla jednej, a potem dla drugiej strony - i w ten sposób mamy za sobą część pojedynku ze stabilnymi duetami. Na razie dominują zgodnie z oczekiwaniami liderzy: Żabiałowicz (11 punktów) i jego jedyny pogromca - Plech (9, niczym na klubowym plastronie), a sam wynik 29:25 dla Wybrzeża jeszcze o niczym nie przesądza.
Wojciech Żabiałowicz (ur. 1957) - cała kariera w Apatorze. Indywidualny Mistrz Polski z toruńskiego finału 1987 r. i Wicemistrz z Zielonej Góry 1986 (zdj. krzyzacy.net)
Pod maszyną startową meldują się wreszcie na swojego rodzaju rewanż Skrobisz z Marynowskim, a z drugiej strony „Żaba” z Janem „Jackiem” Woźnickim, który założy plastron GKS-u wraz z sezonem ’88. Czyżby remis? Nie! Dystans czterech okrążeń najszybciej pokonuje „15-tka”, za nim melduje się Skrobisz, a lider Apatora jest zaledwie trzeci. Zaraz przypomniały się te liczne chwile, gdy zbliżający się wtedy do 30-tki Pan Bogdan z pełnym powodzeniem stawał na drodze aspiracjom Torunia, czy to do pierwszej wyjazdowej wygranej w I lidze (lato 1976), czy do minimalnego zwycięstwa w krańcowo różnym dla obu sekcji roku 1978, kiedy to nawet brak Plecha nie uchronił Miasta Pierników od jedynej aż po sezon 1999 ekstraklasowej przegranej z Wybrzeżem na własnym stadionie. Ostatni taki akcent to lato ’79, kiedy wraz z nieżyjącym już, niestety, Andrzejem Kołodziejczykiem pokonali podwójnie Ząbika z Żabiałowiczem w ostatnim biegu pojedynku niepokonanego u siebie Wybrzeża z zaczynającym właśnie kapitalną rundę rewanżową (7 zwycięstw z rzędu!) teamem Stali Apatora Toruń (bo tak brzmiała wówczas pełna nazwa drużyny). Po kolejnych dziesięciu minutach w notatkach widnieje rezultat 38:28… Czyżby już po emocjach? Nie, to przecież mecz Gdańska z Toruniem, w tej parze nuda stanowi rzadkość. Zaraz mamy więc odwrócenie sytuacji i po trzech wygranych gości o wszystkim ma jednak rozstrzygnąć zamykający mecz wyścig z udziałem Zenona Plecha i Grzegorza Dzikowskiego. Ostatecznie wbrew moim nadziejom tym razem niespodzianki nie było i duet przyszłych coachów Wybrzeża pokonał w maksymalnym stosunku starszego z Miastkowskich i Kończykowskiego.
Mimo wszystko usatysfakcjonowany, choć odrobinę zmęczony, udałem się wraz z grupą do zakładowego autobusu, by już po północy zameldować się na Bydgoskim Przedmieściu. Miałem potem okazję wielokrotnie wspominać te zawody, marząc nie tylko o kolejnym pobycie na gdańskim stadionie, ale też o następnych wyjazdowych pojedynkach w erze przyczepnych torów, ośmioosobowych składów i bardzo licznych zawodów pozaligowych.
Wszystkim fanom speedwaya, z dzisiejszym Solenizantem na czele, życzę wielu pełnych barw przeżyć i samych udanych zawodów, zarówno na własnych obiektach, jak też podczas kibicowskich wojaży. Klubowym sternikom w naszym kraju życzę pełnych trybun, bo te jakże często wspaniale dopełniają sportowe wydarzenia, by żyć potem w pamięci fanów wszystkich generacji.
Wybrzeże Gdańsk - Apator Toruń 47:42
Najwięcej punktów dla obu ekip wywalczyli:
Plech 15 (komplet) i Berliński 10 - dla Wybrzeża, a Żabiałowicz 15 (w 6) i Ząbik 12 - dla zespołu gości.
Najlepszy Czas Dnia - 70,0 osiągnął Zenon Plech w wyścigu ósmym.
Zawody sędziował Pan Marian Kaznowski, najpierw zawodnik, a potem arbiter z Częstochowy.
Robert Leśniewicz
Tytułowa okładka programu - źródło: speedway.hg.pl