Sędzia Moloch od rana czuła się fatalnie.
Nie potrafiła tego sprecyzować. Ot, coś zakłuło w sercu, coś w głowie zakręciło, żołądek podszedł do gardła i odsunęła niedokończone śniadanie. Żadnych swoistych symptomów i, rzecz jasna, żadnego schorzenia, które kwalifikowałoby ją do zwolnienia lekarskiego. Stres to nie choroba. Nie według regulaminu sędziowskiego.
Głupstwo, pomyślała, przeglądając się w lustrze. Potrzebowała chwili dla siebie, nim zacznie się zgiełk dnia zawodów. Grzecznie podziękowała kolegom proponującym wspólną przechadzkę po Gdańsku, poszła do swojego pokoju i spróbowała uspokoić myśli.
Finał żużlowych Mistrzostw Świata Par nie był przecież najtrudniejszą imprezą w jej karierze. Miała za sobą turnieje, na których przychodziło jej podejmować kontrowersyjne decyzje, zarządzać intensywne prace torowe, odwoływać zawody mimo nacisków Federacji, karać za przewinienia nawet lokalnych faworytów. Gdy dwa lata temu ważyły się losy złotego medalu, potrafiła bez wahania wykluczyć jednego z kandydatów do tytułu za ewidentny faul. I wykluczyła ponownie, kiedy nie wyjechał do biegu dodatkowego o mistrzostwo świata. Rozumiała go. Jechać samemu, bez rywala, tylko z przyczyn protokolarnych. Ale zrozumienie nie wpływało na fakt, że złamanie regulaminu niosło za sobą konsekwencje, które to ona zmuszona była wdrożyć. Nie zadrżała jej ręka.
Co się zmieniło? Czego się teraz bała?
Powtarzała sobie, że to zmęczenie. Prawie nie zdarzało się, by musiała sędziować zawody rangi międzynarodowej dzień po dniu. Taki maraton był wyczerpujący nie tylko dla zawodników…
Ostatniej nocy kiepsko spała. Długo przewracała się z boku na bok przy akompaniamencie weekendowego życia huczącego gdzieś na dole. Różnorodny szum głosów i echo muzyki nie były w stanie zagłuszyć jej myśli. Zastanawiała się, czy słusznie wlepiła Jodle ostrzeżenie za utrudnianie startu w pierwszym biegu. Ruszył się nieznacznie, nic na tym nie zyskał. Ale w zawodach par i to biorąc pod uwagę, że ostrzeżenie z pierwszego dnia przechodziło na drugi, a drugie upomnienie skutkowało wykluczeniem, wypadało być ostrożniejszym niż zwykle.
Współczuła Jodle. Były mistrz świata w ostatnich sezonach obniżył loty, jakby ambicja, która zawsze go napędzała, teraz zaczęła spalać. Sędzia Moloch nie żyła w próżni – czytała newsy żużlowe i wiedziała, że o jego nominację poprosił sam Paweł Gręźlik, numer jeden polskiego żużla. Walka o Mistrzostwo Świata Par miała być dla Jodły powrotem do światowej czołówki.
Rzecz jasna, podczas zawodów to wszystko nie miało znaczenia, ani współczucie dla Jodły, ani prywatne sympatie arbiterki. Naprawdę było tak, jak opowiadali sędziowie zdradzający postronnym kulisy profesji: kiedy człowiek zasiadał za pulpitem, znikały nazwiska zawodników, kevlary zlewały się w jedno i liczył się już jedynie kolor kasku. Kaski dostawały imiona i nazwiska dopiero później i zdarzało się, jak teraz, że fundowały jej bezsenną noc.
Skupiła się na codziennej rutynie. Wklepała w twarz podkład, który częściowo zakrył cienie pod oczami. Przygładziła brwi i wytuszowała rzęsy. Ostatnie muśnięcie różem i wskoczyła w roboczy strój – białą koszulę z długim rękawem i zaprasowane w kant czarne spodnie. Tak naprawdę miała ochotę pobiegać, ale nie wiedziała, czy zdąży wrócić do hotelu. Nie. Nie chciała wracać. Nie chciała w wielkim lustrze w przedpokoju widzieć chuderlawej kobiety z kasztanową aureolą włosów. Nie chciała pamiętać zaczątków odrostów. Nie była zaniedbana, ale nie była piękna i zawsze jak spod igły, jak szefowa światowego żużla, Anila Hyllary, czy stała bywalczyni zawodów rangi międzynarodowej, komisarz torowa Jeanne Smith. W ich towarzystwie, a jako nieliczne kobiety we wciąż zmaskulinizowanym świecie starały się trzymać razem, czuła się jak uboga krewna, jak kameralny stadion w Gdańsku przy arenach Częstochowy czy Gorzowa.
Zdążyła zamknąć drzwi pokoju na klucz, gdy telefon rozbrzmiał fabryczną melodyjką.
– Cześć, tato – rzuciła do słuchawki. – Już wróciłeś? Co słychać?
Wybrała schody zamiast windy. Poprzedniego dnia przyszło jej jechać na górę z reprezentacją Wielkiej Brytanii. Ian Corewood klął jak szewc, kiedy nagle stracił połączenie z ukochaną żoną.
Na schodach zasięg był. Ojciec opowiedział o koszmarnym powrocie do Rzeszowa polskimi kolejami, poutyskiwał na zdrowie, którego wcale mu w sanatorium nie podreperowali, wreszcie zapytał:
– Kasiu, a to prawda, że sędziujesz ten nowy wynalazek? Ty coś z tego rozumiesz?
Sędzia Moloch uśmiechnęła się z rozczuleniem. Ojciec był kibicem wszystkich lokalnych klubów niezależnie od dyscyplin, w jakich startowały, co drugą niedzielę zabierał dzieci na jakieś zawody, a matka odpoczywała od hałaśliwej familii. Katarzyna najpierw chciała być dziennikarką, może nawet sportową, ale w połowie liceum, po jednym z meczów pełnym dziwnych decyzji sędziego, zaczęła z pasją studiować regulaminy… Kiedy skończyła dwadzieścia pięć lat, osiągając dolną granicę wieku dla sędziego żużlowego, złożyła podanie do Polskiego Związku Motorowego.
Arkadiusz Moloch był rozdarty między zachwytem, że córkę tak pochłonął żużel, a oburzeniem, że z tylu dostępnych ścieżek wybrała drogą „sędziego kalosza”. Wielokrotnie powtarzał jej, że to parszywa robota, że tylko dla mężczyzn, że kobiety są zbyt miłymi stworzeniami, żeby babrać się w trudnych decyzjach i narażać na sprawiedliwy gniew tysięcy kibiców. Katarzyna puszczała uwagi ojca mimo uszu, bo ostatecznie i tak przestawał gderać i dzwonił z pytaniami o regulaminowe nowinki albo interpretację decyzji innego sędziego.
– Ja sędziuję – zgodziła się ze śmiechem. – Kto ci powiedział?
– A wiesz, poznałem w sanatorium taką panią Renatkę, okazało się, stara kibicka… doświadczona w sensie, Kasieńko, nie oburzaj się… I pani Renatka poprosiła swoje dzieciaki, żeby jej zainstalowały w telefonie taki program, żeby mogła oglądać te jakieś tam pary. Nawet oba półfinały razem obejrzeliśmy, znowu jakieś dziwowisko zrobili, nie wiadomo, jak w tym czymś punkty liczyć, kto wygrywa, kto przegrywa, po co komu takie zawody, zrobiliby lepiej więcej meczów w lidze…
Sędzia Moloch pokonała ostatni stopień schodów, kiwnęła głową przebiegającemu obok niej Gręźlikowi i chrząknęła znacząco do słuchawki.
– Pani Renatka skojarzyła nazwisko, tak?
– No, nie do końca, ja się jej, córuś, nie przedstawiałem, w dawnych czasach to człowiek tylko imię podał i to wystarczyło, nie to, co teraz, te wszystkie nazwiska, ksywki, fejsbuki… W każdym razie pani Renatka powiedziała, że finał będzie sędziować kobieta. Bardzo ją to ucieszyło, opowiadała, że jej córka kiedyś chciała być żużlowcem, wyobrażasz sobie, Kasieńko? Ale jej wtedy nie pozwolili pójść do szkółki… W każdym razie pani Renatka powiedziała, że bardzo kibicuje wszystkim kobietom w żużlu. Niezależnie od tego, czym się zajmują. Powiedziałem jej, oczywiście, że ta Katarzyna Moloch to moja córka – w głosie ojca dało się słyszeć rzadką dumę – a ona kazała przekazać ci życzenia powodzenia i niezłomności.
– Dziękuję – odmruknęła, czując, że się rumieni. O sędziach żużlowych rzadko wspominano w pozytywnym kontekście. Czasem miała wrażenie, że jej profesja jest w oczach opinii publicznej odwrotnością nieboszczyka: mówi się o niej źle lub wcale.
Tymczasem Moloch senior przeszedł rzeczy:
– To teraz mi, córciu, wyjaśnij ten wasz regulamin. Bo ja go ni w ząb nie rozumiem. Znaczy, wiem, że jeżdżą w parach i że liczą się punkty obu zawodników. A dalej czarna magia.
Katarzyna wzięła głęboki oddech i starając się nie brzmieć jak na odprawie z zawodnikami, wyjaśniła podstawy, które mogłaby wyrecytować nawet obudzona w środku nocy. Siedem zespołów po dwóch zawodników (plus ewentualny rezerwowy). Przez dwa dni wyścigi w parach, metodą każdy z każdym. Wychodzi pełna runda na każdy dzień. Pod koniec drugiego dnia para z największą liczbą punktów awansuje bezpośrednio do finału, druga i trzecia rywalizują w biegu barażowym, który daje zwycięzcy szansę zawalczyć w finale o złoty medal. Na otarcie łez, dla barażowych przegranych zostaje brązowy medal.
To było akurat proste. Schody zaczęły się, kiedy ojciec, zgodnie z przypuszczeniami, zapytał:
- A jeżeli w wyścigu będzie remis?
– W takim przypadku liczy się zdobycie bonusa, a bonus, tak jak w lidze, otrzymuje zawodnik, który dojechał na metę bezpośrednio za kolegą z pary. Czyli im bliżej siebie przyjadą zawodnicy, tym lepiej, chyba że przyjadą na dwóch ostatnich miejscach.
– A jeżeli było wykluczenie, taśma, defekt albo kontuzja i zamiast czterech zawodników jest trzech? – dociekał ojciec. – W lidze nie ma bonusa, jak za tobą nie dojedzie rywal.
– Tutaj bonus jest zawsze. – wyjaśniła, ruszając na zaplanowany spacer ze słuchawką przy uchu. – Zdekompletowana drużyna może liczyć tylko na to, że któryś z rywali też nie dojedzie do mety.
Spodziewała się, że ojciec natychmiast zaatakuje bezsensowny regulamin i zacznie psioczyć na jego niesprawiedliwość. Sama by tak robiła, gdyby nie to, że zabraniał jej takich praktyk kodeks etyczny i elementarna przyzwoitość. Cisza w słuchawce przedłużała się, jakby Moloch senior nad czymś się zastanawiał. Zdążyła przejść przez ulicę, przywitać się z reprezentantami Rosji, którzy jak zwykle szli ławą, kiedy ojciec znowu się odezwał:
- I to zawsze tak działa? To znaczy, gdyby nasi jechali o złoto z takimi, nie wiem, Brytolami, i Jodła miał defekt, to nieważne, że Gręźlik dojechał pół prostej z przodu, złoto jest ich?
Mruknęła twierdząco i przyspieszyła kroku, żeby zgubić natrętną myśl, tę, która nie opuszczała jej, odkąd dostała do ręki zatwierdzoną wersję regulaminu mistrzostw na ten rok.
– Ależ córuś, to strasznie niesprawiedliwe! – zareagował zgodnie z przewidywaniami ojciec, a potem zapytał, jakby nie usłyszał tego fragmentu o defekcie: – A jak masz sytuację sporną, gdzie trzeba kogoś wykluczyć, a nie wiadomo kogo? Ile razy tak było, że kogo byście nie wykluczyli, to byłoby trochę słuszne i trochę nie? Córuś, te zasady są bez sensu!
Przecież wiem, miała na końcu języka. Wciąż jednak była zbyt blisko hotelu, by ryzykować głośne sprzeciwianie się obowiązującym przepisom.
– Tato, nie ja wymyślałam ten regulamin. – I nie mogę go oprotestować, choćbym chciała.
Ta rozmowa nie dawała jej spokoju, gdy sędzia Moloch szła przed siebie, ulicami i ścieżkami zapomnianego Gdańska. I, zamiast skupić się na urokach miasta, miast odsuwać od siebie myśli o wieczornej pracy, niestrudzenie analizowała słowa ojca. Jakby było co analizować.
Oczywiście, że te przepisy były niesprawiedliwe i losowe. Można powiedzieć, że cały żużel jest niesprawiedliwy i losowy. Możesz cały sezon znakomicie jeździć, złapać kontuzję przed ostatnim Grand Prix i stracić, zdawałoby się, pewny tytuł. Możesz odjechać znakomitą rundę zasadniczą w lidze i pogubić się w fazie pucharowej – i nie zdobyć w ogóle żadnego medalu. Historia znała takie przypadki. Katarzyna Moloch wiele z nich widziała na własne oczy i kilka nawet sędziowała.
Tylko że między niesprawiedliwością sportu a niesprawiedliwością przepisów jest nie przepaść, lecz cały ocean, pomyślała ponuro, mijając bryłę stadionu, pustą jeszcze, wciąż jeszcze spokojną, zbierającą siły na kolejny dzień pełen intensywnej obecności żużlowców, kibiców, oficjeli, mediów. Nie mogła ojcu powiedzieć, nie na głos, nie tutaj, że od stycznia, odkąd dostała na maila plik z ułożonymi przez innych sędziów regułami, za kulisami wielkiego żużla samotnie toczyła walkę o zmianę bardziej kontrowersyjnych zapisów. Zresztą, ojciec może nawet nie zrozumiałby jej intencji, to, co proponowała, sugerowało bowiem rewolucję porównywalną z wprowadzeniem obowiązkowych dmuchanych band. O ile jednak te ostatnie bez wątpienia chroniły życie zawodników, o tyle jej propozycja mogłaby wprawdzie zgasić ogień niesprawiedliwości, mogła też wzniecić istny pożar w żużlowym sędziowaniu.
Od wieków w żużlu istniał przepis mówiący o tym, że, przy upadku skutkującym przerwaniem wyścigu, sędzia ma obowiązek wskazać winnego zajścia. Jedyny wyjątek stanowiły zdarzenia na pierwszym łuku pierwszego okrążenia, gdzie żużlowcy dopiero szukali swojej ścieżki i prowadzili rozpoznanie bojem. W dalszej fazie wyścigu zawsze należało wskazać sprawcę, nawet jeżeli takowego nie było.
Katarzyna otwartym tekstem zaproponowała Federacji zmianę przepisu – tylko na ten jeden turniej. “Niech będzie furtka dla sędziego”, poprosiła Marcello Vitturiego, przedstawiciela FIM odpowiedzialnego za sport żużlowy. “Dajcie możliwość nie wykluczać nikogo niezależnie od miejsca zdarzenia. Przecież czasem nie ma winnych”.
Vitturi nie wyśmiał jej, ale w tonie jego odpowiedzi wyczuła protekcjonalność. “Chce pani stworzyć niebezpieczny precedens, pani Katarzyno. Rozumiem intencje, ale tak radykalna zmiana przepisów może doprowadzić do zwiększenia liczby brutalnych fauli w decydujących wyścigach. Zawodnicy będą liczyć, że sędzia o większej emocjonalności pokieruje się dobrem widowiska i przymknie oko na ich zachowanie”. Nawet bez tego fragmentu o emocjonalności, i tak zrozumiałaby, że to aluzja do niej. Do jej płci, do tego, że z niektórymi zawodnikami zamienia więcej zdań niż przewiduje protokół, do tego, jak długo czasem analizuje niektóre sytuacje, jak upewnia się, by nikogo nie skrzywdzić niesprawiedliwym werdyktem. Marcello z pewnością cieszył się, że w żużlu są tylko dwie sędzie i nie musi się na co dzień przejmować konsekwencjami „większej emocjonalności”.
Nie to, żeby sędzia Moloch nie rozumiała argumentów Włocha. Tak drastyczna zmiana reguł naprawdę dawała ogromne pole do nadużyć. Groziła większą liczbą błędnych decyzji, bo sędziowie będą bali się wykluczyć zawodnika nawet po ewidentnym faulu, by tylko nie wypaczyć wyniku rozgrywek. A jednocześnie miała w głowie własne argumenty: ile razy, już po zawodach, sam arbiter dochodził do wniosku, że kogoś skrzywdził? Że nie widział ewidentnie lotnego startu, który dał jakiemuś żużlowcowi przewagę, a widział go tam, gdzie go właściwie nie było? Ten sport właściwie opierał się na sędziach, których kompetencje wykraczały daleko poza regulamin. Arbitra, który dopatrzył się błędu zawodników na powtórkach i ,wbrew regułom, powtórzył bieg po jego zakończeniu, nikt nigdy nie ukarał. Tych, którzy często wbrew zdrowemu rozsądkowi podejmowali ewidentnie błędne decyzje, również. Prościej było ukarać żużlowca w emocjach oprotestowującego werdykt niewybrednymi słowy.
Sędzia Moloch czuła, że w obecnym kształcie regulamin zawodów, w których tak wiele zależało od obecności wszystkich zawodników, jest zwyczajnie niesprawiedliwy. Miała nadzieję, że nie przyjdzie jej się w tym przekonaniu utwierdzić.
Jak lunatyczka chodziła po mieście, nie dostrzegając jego uroku. Kluczyła ścieżkami parku nieopodal stadionu, wystawiała twarz ku morskiej bryzie, nie czerpiąc z tego żadnej przyjemności. Lipcowe słońce lizało ręce poniżej podwiniętych rękawów, zaglądało za kołnierz koszuli, zrosiło plecy i czoło potem. Nagle dotarło do niej jak kuriozalnie będzie wyglądać z opalonymi przedramionami i ręką białą od łokcia wzwyż, że jednak musi wrócić do hotelu i przebrać się w coś, na czym nie pojawiły się wilgotne plamy...
– Przepraszam? – Od rozważań oderwał ją znajomy głos. – Coś się stało? Pomóc pani?
Sędzia Moloch zatrzymała się i zamrugała gwałtownie. Przed nią stał wysoki, szczupły mężczyzna, mimo temperatury odziany w elegancką koszulę i dżinsy tak ciemne, że w pierwszej chwili wzięła je za spodnie od garnituru. Ian Corewood, jeden z zawodników, z którymi najczęściej ucinała sobie pogawędki: czy to prywatnie, czy podczas zawodów, kiedy dzwonił poskarżyć się na jej decyzję, patrzył na nią z troską.
– Nie, wszystko w porządku – oznajmiła, zmieszana. – Czyżbym dziwnie wyglądała?
Uśmiechnął się niepewnie, jak gdyby z poczuciem winy.
– Przepraszam, po prostu... pani szła taka smutna i nieobecna, że się przejąłem. Nie chciałbym, żebyśmy na wieczór zostali bez sędzi.
Zaśmiała się z przymusem. Przez chwilę czuła, jakby za troską Corewooda kryła się kpina, może nawet protekcjonalizm. Może lepiej by było, gdyby mistrzostwa par dostały bardziej zdecydowanego arbitra. Gdy to sędziego zależy kolejność na podium, gdy każda decyzja waży na czyimś być albo nie być, nie ma co się zastanawiać i przeżywać swoich decyzji. Trzeba działać – twardo, bez wahania, natychmiast. Tego oczekiwało FIM. Tego oczekiwali kibice. Tego wymagało widowisko, a Mistrzostwa Świata Par zostały wprowadzone do kalendarza w swej kontrowersyjnej formie właśnie po to: dla widowiska.
– Spokojnie, FIM na pewno znalazłoby dla mnie godne zastępstwo – odparła, pozostając w narzuconej przez Iana konwencji. Żużlowiec tylko potrząsnął głową.
– Dla pani? Pani nikt nie zastąpi.
Pożegnał się z nią i poszedł w swoją stronę, a Katarzyna jeszcze przez chwilę zastanawiała się, jak Brytyjczyk to robi, że brzmi, jakby flirtował z każdą napotkaną kobietą, chociaż to przecież nieprawda. Widziała, jak Ian patrzy na swoją żonę. Był zakochanym po uszy szczęściarzem.
Może miał taki akcent.
Ten epizod, prosta troska Corewooda, ta króciutka rozmowa o niczym sprawiły, że ręce przestały jej drżeć, a policzki nabrały kolorów. Zauważyła to, kiedy pozbyła się warstwy podkładu, by przemyć twarz i poprawić makijaż. Nie malowała się dla telewizji – sędziów zazwyczaj pokazywano zza szyby odgradzającej ich od stadionu, na krótko, kamery chwytały mgnienie mimiki, zmianę na twarzy, ruch zamkniętych w długie białe rękawy regulaminowej koszuli rąk, ale nie szczegóły, którymi musiałaby się przejmować. Nie malowała się też dla zawodników i menedżerów, z którym miała porozmawiać przed turniejem. Oni wszyscy widywali ją bez makijażu, w chwilach, gdy nie miała sił ani chęci się malować, albo uznawała, że woli dotrzeć na stadion dziesięć minut wcześniej. Dziś jednak chowanie twarzy za maską cieni i pudru dodawało jej pewności siebie. Sam rytuał nakładania makijażu uspokajał. Musiała się skupić na precyzji ruchów i to nie pozostawiało miejsca na niepokojące myśli.
Zmusiła ręce do absolutnego posłuszeństwa. Delikatnie przytrzymała opuszką rzęsy najpierw jednego, potem drugiego oka i zdecydowanym pociągnięciem narysowała równe kreski na samej krawędzi powieki. Dalej było z górki, ponieważ szczoteczka do rzęs nie wymagała aż takiej ostrożności. Gdzieś pomiędzy jednym etapem rytuału a drugim sędzi przyszło do głowy, że każdy arbiter powinien przechodzić obowiązkowe szkolenie z makijażu. Dzięki temu nauczyliby się precyzji i nikt by już nie narzekał, że przerwał wyścig, ponieważ palec omsknął mu się akurat na przycisk włączający czerwone światło dla żużlowców.
Uśmiechnęła się na tę myśl. Patrzyła na swoje odbicie i zastanawiała się czy nałożyć szminkę. Od słońca i wysokiej temperatury popękały jej wargi, a powłoka kosmetyku dodatkowo je wysuszała, ale sędzia Moloch potrzebowała teraz maski bardziej niż opieki nad swoim ciałem. Zaopiekuje się nim po finale, kiedy wszystko pójdzie gładko, zgodnie z planem i bez decyzji podających w wątpliwość jej profesjonalne kompetencje. Matowy brąz szminki dodał jej pewności siebie.
Odetchnęła głęboko. Spojrzała w górę, wzywając na pomoc duchy sędziów, szczególnie tego jednego, przedwcześnie zmarłego mentora. Wreszcie z krótkim, żołnierskim „pierś do przodu, głowa do góry i rób swoje”, uznała przygotowania za zakończone. Jeszcze tylko ponownie przeczytać regulamin, chociaż zdążyła się go nauczyć na pamięć, i zmówić modlitwę za pomyślność zawodów.
Jej stosunki z religią były skomplikowane. Niewiele zostało z nastoletniej Kasi, która biegała co niedzielę na mszę, a w grudniu z uśmiechem na ustach nosiła lampion na roraty; jeszcze mniej z Kasi-studentki, obrażonej na Kościół i na Boga zarazem, jakby to było jedno i to samo. Od śmierci pana Marka modliła się rano i wieczorem. Od pierwszego turnieju Grand Prix, w którym sędziowała – także przed zawodami. O mądrość, by podejmować właściwe decyzje. O spokój, by lęki nie wpływały na jej pracę. O zdrowie dla zawodników, żeby wszyscy dojechali do końca turnieju może nie szczęśliwi – nie każdy może wygrać – ale w jednym kawałku.
A kiedy już poczuła, że Bóg usłyszał, zawstydzona obróciła na nadgarstku plecioną bransoletkę. Dostała ją od jednego z żużlowców, Rosjanina, który wierzył, że jest Bóg i są też duchy opiekuńcze. Te dwa porządki współistniały i dopełniały się, a amulety nie musiały stać w sprzeczności z prawdziwą wiarą. Rozmawiali kiedyś o eschatologii, absurdalny temat dla sportowca i sędzi, i na następne zawody przyniósł jej tę bransoletkę. „Na szczęście”, powiedział z rozbrajającym chłopięcym uśmiechem. „Ja też taką noszę”, dodał, podwijając rękaw i prezentując splecione włóczki na przegubie, „odkąd ją mam, nie miałem poważnej kontuzji”. Uwierzyła bez zastrzeżeń.
Od roku nosiła bransoletkę na szczęście, zawiązaną na stałe na prawym nadgarstku, i tylko raz zdarzyło się jej sędziować zawody, na których zdarzyła się poważniejsza kontuzja. A i to było po koszmarnie wyglądającym wypadku i sam fakt, że ów żużlowiec w ogóle wrócił na tor, zaliczał się do cudów. Vitturi, gdyby się o tym dowiedział, uznałby zapewne, że tylko kobieta może wierzyć w takie bzdury. Może zażądałby pozbawienia jej licencji sędziego międzynarodowego jako osoby niestabilnej emocjonalnie, zabobonnej i przewrażliwionej. Vitturi jednak nic nie wiedział, a ona miała w nosie jego potencjalne pretensje.
Wyszła na korytarz. Na windę czekali już Polacy. Gręźlik zamienił bluzę w barwach ukochanej Unii Leszno na koszulkę w biało-czerwone pasy. W połączeniu z jego ogoloną głową i licznymi tatuażami na rękach i łydkach wyglądał na stereotypowego kibica-fanatyka. Ale Gręźlika mogliby się obawiać tylko ci, którzy go nie znali. Wcielenie łagodności cierpliwie wysłuchiwało narzekań Jodły, sporo wyższego od niego przystojnego blondyna również odzianego w barwy narodowe. Trzeci z nich, dwudziestolatek z grzywą ciemnych włosów i o znienawidzonym przez zagranicznych sędziów imieniu Grzmisław, trzymał się z boku, ale uważnie nasłuchiwał wymiany zdań kolegów.
– ...znowu pisali, że we Wrocławiu nie ma ścigania – oburzał się Jodła. Jak wielu zawodników był lokalnym patriotą, tylko, że jego małą ojczyznę stanowiła stolica Dolnego Śląska. – No, nie patrz tak na mnie, Paweł, przecież wiem, że jedziemy w Gdańsku, ale napisali, że wczoraj zawody były nudne jak we Wrocławiu, rozumiesz?
– To taka metafora, Cinek – odezwał się spokojnie Gręźlik. – Przez tyle lat we Wrocku były nudy jak na meczu Barcelony z Legią, że się przyjęło. Ty też mówisz, że ktoś jeździ jak Lindmann i to nie znaczy, że na wózku.
–Ja bym wolał, żeby zawody były nudne, bo każdy bieg wygrywamy pięć do jednego.
Odpowiedział mu śmiech Pawła.
– Marzyciel. Ciesz się. Emocje są. Żużel się rozwija. A my dzisiaj zbierzemy tyłki i wygramy tak czy siak, jasne?
Jodła nie sprawiał wrażenia przekonanego. Sędzi Moloch nadal nie zauważyli, bez reszty zajęci rozmową. Gręźlik dostrzegł ją dopiero, kiedy w końcu nadjechała winda i drzwi rozsunęły się, ukazując lustro pokrywające przeciwległą ścianę.
– Dzień dobry – ukłonił się, chociaż widzieli się już tego dnia. Błysnął zębami w szczerym uśmiechu. Jodła też się uśmiechnął, lecz oszczędnie, powściągliwie. Może nadal chował urazę za sytuację z pierwszego finału. “Dzień dobry” Grzmisława było z kolei niemal niesłyszalne. Chłopak nie skończył jeszcze osiemnastu lat i towarzystwo wyraźnie go peszyło.
W windzie wszyscy milczeli. Reprezentantom Polski musiało być nieswojo w towarzystwie arbitra. Katarzyna z kolei wolała nikomu nie dawać powodów do oskarżeń o stronniczość.
Powietrze stawało się coraz cięższe. Oddychała ustami, wydychając z cichym “puff”, które zapewne tylko w jej uszach wydawało się głośne jak wystrzał z armaty.
Musiała spędzić na błąkaniu się po Gdańsku naprawdę dużo czasu. W hotelu zaczęła się już bowiem tradycyjna przedmeczowa bieganina. Ostatni, spóźnieni mechanicy biegli ku zaparkowanym przed budynkiem busom i samochodom osobowym. Członkowie FIM i firmy Sports Together – polskiego organizatora mistrzostw par – krążyli wokół siebie niczym w skomplikowanym tańcu, wymieniając pozdrowienia i uwagi w co najmniej w pięciu językach. Między nimi przemykali dziennikarze polując na zakulisowe ploteczki. Do tego wszystkiego zbierali się, schodzili ze wszystkich stron, rozchodzili i mijali, sami żużlowcy w towarzystwie swoich menedżerów, rodzin, fizjoterapeutów i sponsorów. Hotelowy hall wypełniali ludzie, ich głosy brzęczały niczym pszczoły w ulu, a obsługa w charakterystycznych, czerwonych uniformach pracowała na najwyższych obrotach, starając się zapanować nad całą tą czeredą naraz.
Sędzia Moloch pracowała przy żużlu od ponad dekady i, mimo to, nieodmiennie zdumiewało ją, i przerażało jednocześnie, jak wielu ludzi pracuje na to, by można było w ogóle przeprowadzić zawody. A przecież na stadionie tych ludzi było jeszcze więcej: osoby funkcyjne, wszyscy kierownicy, porządkowi, ochrona, operatorzy kamer, wirażowi, chronometrażyści, lekarze… Kogoś, kto nie znał tego sportu, mógł przerazić widok tych tłumów zajętych, zdawało by się, chaotyczną bieganiną. Tak naprawdę każdy doskonale znał swoją rolę, a ten pozorny chaos w rzeczywistości był powiązanymi sekwencjami wyuczonych na pamięć gestów. Rodzice, rodzeństwo, partnerki zawodników, wszyscy uczestniczyli w tej powtarzanej za każdym razem rutynie – każdy zespół miał swoje przedstartowe rytuały
Wielobarwny tłum zlał się w jedno, słońce parzyło, a Katarzyna przyspieszyła, jakby to miało przybliżyć rozpoczęcie wyścigu.
– Wszystko w porządku? – usłyszała po raz kolejny tego dnia. Tym razem jednak nie był to Corewood, tylko Anila Hyllary. Jej śniada twarz, którą każdy kolejny turniej znaczył nową zmarszczką, nie wyrażała żadnych emocji, lecz w głosie brzmiał niepokój.
– Tak, oczywiście. – Sędzia Moloch niemal zasalutowała. Wyprężyła się odruchowo, by nie pozostawić australijskiej przełożonej żadnych wątpliwości co do swojej zdolności do wykonywania obowiązków. W głowie nie wiedzieć czemu rozbrzmiały słowa Iana: Nie chciałbym, żebyśmy na wieczór zostali bez sędzi. Kiedy on je wypowiadał, brzmiały jak przyjacielski żart. Gdyby padły z ust Hyllary, Katarzyna uznałaby to za naganę. – Kiepsko znoszę upał, jak wszyscy.
– W parku maszyn będzie goręcej – stwierdziła oczywistość Australijka. – Jesteś pewna, że nie potrzebujesz pomocy?
„Na Boga, nie!”, jęknęło coś w Katarzynie. „Jedyne, czego potrzebuję, to normalny regulamin, który nie będzie mi spędzać snu z powiek, i żeby już było po zawodach!”
Na głos jednak powiedziała tylko, siląc się na obojętność:
– Dziękuję, Anilo, poradzę sobie. A jak wejdę na wieżyczkę, w ogóle przestanę się przejmować temperaturą.
ciąg dalszy nastąpi
Joanna Krystyna Radosz
PS: Spodobało się? Chcecie mnie więcej? „Czarna książka. Zostać mistrzem” nadal jest w sprzedaży [zamówienia przez internet]. Fikcyjny świat, fikcyjni bohaterowie, prawdziwe żużlowe emocje. Dochód w całości przekazuję na cele statutowe Fundacji Speedway’a.
PPS: A jeśli spodobały Ci się takie żużlowe bransoletki jak na ilustracji... to też zapraszam. Być może wykonam taką specjalnie dla Ciebie.