Kibice pamiętający lata 90. kojarzą pewnie ówczesnych węgierskich zawodników. Zoltan Adorjan, Zoltan Hajdu, Antal Kosco, Sandor Tihany, Jozsef Petrikovics czy Laszlo Bodi nie osiągnęli może spektakularnych sukcesów na arenie światowej, ale to byli żużlowcy z krwi i kości – odważnie walczący do końca. Łączyło ich jeszcze to, że każdy z nich miał... wąsa. Byli też Węgrzy bez wąsów, np. Robert Nagy, ale oni stanowili wyjątek. Dlaczego po tak znaczącym pokoleniu zaczęło mocno kuleć szkolenie u naszych Bratanków? Jak to się stało, że dziś Węgrzy mają w porywach pięciu żużlowców?
22 września 2019 roku w końcu udało się rozegrać pierwsze w ubiegłym sezonie zawody w Debreczynie. Co w tym dziwnego? Dla kogoś, kto nie śledzi w miarę regularnie informacji o żużlu na Węgrzech, nie było w tym niczego nadzwyczajnego, ale każdy kto interesuje się trochę bardziej żużlem poza Polską, był świadomy tego, że salakmotor (tak po węgiersku nazywa się żużel) zmaga się tam z koszmarnymi problemami na linii miasto – klub. Problem zresztą nie był prosty, bo klub nie jest tam wartością stałą. Podmiot istniejący w roku 2018 już nie działał, pojawił się nowy - starania o organizację imprez podejmuje obecnie SpeedWolf Debrecen Speedway Team. Nazwa jest pewnie znana kibicom, bo akurat ten klub działał kilka temu, ale po drodze miał przerwę. I tak to niestety wygląda w Debreczynie. Obiekt jest miejski, więc bez zgody miasta nie ma mowy o organizacji zawodów, ani nawet o dostosowaniu do aktualnie obwiązujących przepisów, a o zgodę tę w różnych latach występowały różne podmioty.
Węgierska federacja MAMS (Magyar Motorsport Szövetség) ogłosiła bodajże w marcu kalendarz imprez żużlowych, zgodnie z którym miało zostać rozegranych trzynaście turniejów na trzech obiektach. Problem polegał na tym, że w momencie ogłaszania tego kalendarza tylko jeden tor (w Nagyhalasz) posiadał ważną licencję. W Debreczynie był opisany wyżej problem natury organizacyjno-finansowej, a w Vasad jest nowy obiekt, który na przyznanie licencji czekał. I czeka nadal, choć w tej nowej lokalizacji trenowali przed sezonem zawodnicy, m.in. Martin Smolinski. No i tak zbliżały się kolejne terminy, a licencji nie było. Odwoływano więc kolejne zawody w Debreczynie: turniej indywidualny (1 maja) oraz zawody międzynarodowe (10 czerwca), do tego zrezygnowano z całego cyklu o Puchar MAMS, który miał się składać z trzech części (po jednym turnieju na każdym z torów), a na koniec odwołano jedną z rund IM Węgier na torze w Vasad, która miała się odbyć 21 września. W końcu ogłoszono oficjalnie początek sezonu w Debreczynie. 20 sierpnia miał być wreszcie rozegrany turniej, jednak kilka dni przed planowanym terminem zawody zostały odwołane. Ostatecznie doszły do skutku 22 września, a na 23 października zaplanowano jeszcze drugą rundę IM Węgier.
Dlaczego tyle piszę o debreczyńskim torze? Bo jest to ostatni z obiektów, na których wychowywało się pokolenie żużlowców wspomnianych we wstępie. Po upadku systemu komunistycznego w tym kraju istniały cztery areny żużlowe. Co ciekawe, w odróżnieniu od wielu innych państw, były one zlokalizowane w dużych miastach: Debreczyn (2. miejsce na liście największych miast), Segedyn (3), Miszkolc (4) oraz Nyiregyhaza (7), czyli zdecydowanie wschodnia i południowo-wschodnia część Węgier. Jako stadion wyróżniał się obiekt w Miszkolcu , bo był to chyba główny stadion, położony w centrum miasta. Jeśli chodzi o geometrię, to wszystkie były do siebie podobne – długie i stosunkowo wąskie. W latach 80. działał jeszcze tor w Gyuli, aczkolwiek potem miał najprawdopodobniej krótką przerwę i wrócił do użytku na początku lat 90.
Wszystkie pięć wspomnianych stadionów należało do magistratów. Skoro więc miasta po kolei rezygnowały z utrzymywania żużla, to wydawać by się mogło, że widocznie miały jakiś pomysł na inne wykorzystanie miejsc, gdzie wcześniej jeździli żużlowcy. Tymczasem będąc w 2019 roku w Nagyhalasz odwiedziłem przy okazji pobliską Nyiregyhazę. I co się okazało? Po 26 latach wciąż są tutaj pozostałości bandy, nie usunięto słupków, na których banda była zamocowana, a na miejscu toru rośnie sobie trawa. Pojechałem do Miszkolca. Stadion był co prawda zamknięty, ale można było przez bramę zobaczyć, że banda i tor nadal tam mieszkają. Nie byłem w Segedynie, ale z pomocą map Google można zobaczyć, że po ponad dwudziestu latach teren po stadionie nadal nie jest zagospodarowany. Skoro miasta nie miały pomysłu na inne wykorzystanie miejsca po torach żużlowych, to pewnie zabrakło w kasie pieniędzy na finansowanie tej zabawy.
Wiadomo, że z reguły dużo łatwiej jest o kandydatów do szkolenia w większych ośrodkach, gdzie zwyczajnie mieszka więcej ludzi. Bardzo dobrze w tym temacie prezentował się Segedyn (po węgiersku Szeged), ale też niestety jako pierwszy, prawdopodobnie w 1992 roku, zakończył swoją działalność. Mniej więcej rok później żużel przestał istnieć w Nyiregyhazie. W 2013 roku rozegrano ostatnie zawody w Miszkolcu, a w 2017 roku ostatnie zawody w Gyuli. Myślę, że właśnie upadek żużla w tych dużych miastach pociągnął za sobą ogromne problemy ze szkoleniem. Ktoś może powiedzieć, że nie ma w tym niczego dziwnego, bo skoro nie ma torów, to nie ma też szkolenia. Tyle, że te tory powstawały. Na szeroko pojętych obrzeżach Segedynu (Algyő, Mórahalom), a bardziej na zachód powstał tor w okolicach wsi Cserénfa (w 1993 roku odbył się nawet półfinał kontynentalny IMŚ), a na północy był jakiś owal w miejscowości Ózd. Węgrzy okazali się mistrzami zapału na krótką metę, bo żaden z tych torów nie działał dłużej niż dwa lata.
W końcu w 2013 roku rozpoczęła się budowa toru w Nagyhalasz – najdłużej jak dotąd działającego nowego żużlowego owalu na Węgrzech, choć w ubiegłym roku też były jakieś problemy organizacyjne – w pierwotnym kalendarzu nie przewidziano tam ani jednej imprezy, było za to kilka turniejów w Gyuli. Ostatecznie Gyula niestety upadła, a Nagyhalasz przejął jej imprezy. Jeśli chodzi o samą miejscowość, to jest to większa wieś położona z dala od głównych dróg, na północ od Nyiregyhazy. Nie wyróżnia się właściwie niczym specjalnym, może poza nieużywaną linią kolei wąskotorowej oraz stojącą w centrum lokomotywą – zapewne pamiątką po czasach, gdy kolej ta działała. Jadąc tam z Polski mijałem piękne krajobrazy, wzgórza porośnięte winoroślami (niedaleko jest Tokaj) oraz żółte pola słoneczników. Niestety drogi są w koszmarnym stanie, więc trzeba uważać, bo podziwianie widoków może skończyć się wpadnięciem w naprawdę spore dziury.
O ile miejscowość nie wyróżnia się niczym, to tor jest miejscem absolutnie wyjątkowym na żużlowej mapie Europy. 300-metrowy owal o krótkich, nierównej długości, prostych zapewnia emocje i frajdę z oglądania wyścigów. Geometria powoduje to, że szybkość motocykla, choć oczywiście bardzo ważna, nie jest czynnikiem decydującym. Podczas rundy kwalifikacyjnej Indywidualnych Mistrzostw Europy Juniorów, bo ta właśnie impreza była okazją do przyjazdu, wrażeń absolutnie nie brakowało. Zdarzały się skuteczne ataki zarówno po zewnętrznej, jak i przy krawężniku, a kilka razy młodzi zawodnicy kończyli niestety to ściganie w dmuchanej bandzie – na szczęście wszyscy wracali o własnych siłach do parkingu.
Chociaż Polacy mają dużo więcej okazji do startów niż juniorzy z innych krajów i dostęp do dużo lepszego sprzętu, to na torze tej różnicy wcale nie było widać. I to jest wielki plus tego owalu. Tutaj trzeba mieć technikę i umieć zaplanować atak, tzn. wykorzystać nieco dłuższą przeciwległą prostą do nabrania prędkości po to, żeby wykorzystać bardzo szybki krawężnik na... pierwszym łuku. To jest kształt, jakiego w Polsce nie ma, dlatego nawet Wiktor Lampart potrzebował dwóch serii, żeby dojść o co w tym torze chodzi. Raz próbował atakować na prostej startowej i zakończył swój udział w biegu pod dmuchaną bandą.
Trybuny są mocno eklektyczne, ale to jest jeden z tych obiektów, na których świetnie widać walkę niezależnie od miejsca, z którego ogląda się zawody. Pomimo upałów, nie żałowano wody, którą nabierano do polewaczki z... pobliskiego stawu. Oprócz stadionu żużlowego także jego bezpośrednia okolica może zachęcić do przyjazdu. Jeśli jest przerwa np. na równanie toru, może wyjść z trybun, kupić sobie jakiś zimny napój i pochodzić pomiędzy stawami, które znajdują się dosłownie kilkanaście metrów od trybun prostej startowej. Troszkę dalej znajduje się jezioro, na którego brzegu siedzą wędkarze i łowią ryby. Jeśli ktoś chce poobserwować ptaki, ma możliwość obserwowania żołn zwanych też pszczołajadami (Merops apiaster) polujących na owady. To jest miejsce, gdzie można połączyć żużlowe emocje z odpoczynkiem.
Z jednej strony chciałoby się, żeby na takich torach odbywały się turnieje z cyklu Speedway Grand Prix, żeby przyjeżdżali tu najlepsi żużlowcy na świecie i używali tego obiektu do tworzenia niepowtarzalnego widowiska. Ale z drugiej – po co psuć to wszystko co jest tu najpiękniejsze, czyli swego rodzaju harmonię stadionu z otaczającymi go okolicznościami przyrody? Po co zabierać gospodarzom możliwość przygotowania nawierzchni po swojemu na rzecz ludzi, którzy pokazali, że potrafią naprawdę sporo zepsuć? Jak w piosence Wojciecha Młynarskiego „Co by tu jeszcze spierzyć panowie”?
Mam nadzieję, że w przyszłym roku oba działające aktualnie obiekty w Nagyhalasz i Debreczynie będą wciąż czynne. Gdyby doszedł do nich jeszcze tor w Vasad, byłoby świetnie, zwłaszcza, że ma on zupełnie inny kształt i nawierzchnię. Pozostaje problem zawodników, bo tych pozostało niewiele więcej niż torów. Jest weteran Norbert Magosi, jest Roland Kovacs, do tego młody i ambitny, ale mający okazji do startów Denis Fazekas oraz startujący kilka razy w roku, chyba tylko na Węgrzech, Mark Baranyi. Brakuje niestety szkolenia, a nie potrafię powiedzieć na ile sami Węgrzy są zainteresowani przetrwaniem tego sportu.
Wizyta w Nagyhalasz była moją drugą żużlową wycieczką na Węgry. Nie jestem ekspertem, ale z tego co udało mi się zaobserwować, to wiele rzeczy wygląda podobnie jak w naszym kraju. W ubiegłym roku poleciałem samolotem do Budapesztu, a stamtąd pojechałem pociągiem do Debreczyna. Dzięki temu mam nauczkę, żeby omijać lotnisko w Budapeszcie, bo choć nowe, to strasznie ciężko było się stamtąd gdziekolwiek wydostać. W sumie to nie jest przecież tak daleko, skoro z Krakowa do Nagyhalasz jest raptem niewiele ponad 350 km.
Z mocno subiektywnych odczuć mam wrażenie, że sami Węgrzy są bardziej zamknięci niż Polacy i chociaż ich język jest tak straszliwie niezrozumiały, to nie odnalazłem specjalnie wielkiej chęci z ich strony do tego, żeby można się było z nimi porozumieć. Może akurat miałem takie "szczęście"...
Pomijając kwestie językowe, pomijając stan węgierskich dróg, które momentami były wręcz zamachem na zawieszenie mojego samochodu, jeśli będę miał możliwość pojechania kolejny raz na żużel do Nagyhalasz, to nawet nie będę się specjalnie zastanawiał. To jest naprawdę wyjątkowy tor i wypada mieć nadzieję, że przetrwa w tym mocno specyficznym węgierskim podejściu do speedwaya. Warto też spojrzeć na problem z innej strony. Myślę, że podobnie mógłby wyglądać żużel w Polsce, gdyby nie było tak silnej współpracy ze strony miast, czyli de facto opłacania całej zabawy z naszych podatków. Można to zrozumieć dopiero wtedy, gdy zobaczy się przykład Nyiregyhazy, gdzie po niemal trzydziestu latach od zamknięcia toru nie znaleziono nowego zastosowania dla tego terenu.
Wojciech Reslerowski
Więcej ciekawych tekstów na blogu kibic-zuzla.pl