- Bzdura, jednym słowem, tak odważę się skwitować te wypociny. Zrobimy bardzo dużo aby takie wizje jakiegoś redaktora się nie spełniły. Panią Prezes podtrzymamy na duchu popracujemy nad finansowaniem i pomożemy zbudować całą resztę, damy rady - napisał w poniedziałkową noc na swoim blogu poseł Robert Wardzała. Zarażeni poselskim optymizmem, także złego słowa o pani prezes Agacie Mróz powiedzieć nie damy. Tym bardziej, że odkąd usłyszeliśmy z jej ust, jak to "zdarzało się, że zwycięzca sezonu zasadniczego nie awansował do fazy play-off" autentycznie ją polubiliśmy. To i tak znacznie bardziej skonkretyzowany pogląd od większości kibiców Unii, którzy, na dobrą sprawę, nie wiedzą co o niej myśleć, bo poza prezentacją, a potem mistrzowską fetą za często nie mieli okazji jej widywać. Tylko - wracając do poselskiego wpisu - nasuwa się pytanie: co jest tutaj bzdurą?
Na pierwszy rzut oka na piramidalną bzdurę zakrawa sam fakt zrobienia w ciągu roku 1 mln 300 tys. zł długu w sytuacji, kiedy klub ma dwóch potężnych sponsorów opłacających w całości trzy największe gwiazdy: Hancocka, Janowskiego i Kołodzieja plus trenera Cieślaka, zdobywa mistrzostwo kraju, w którego ciepełku grzeje się lokalny establishment, a na trybunach wtóruje tej radości 15 tysięcy kibiców. Też sponsorów. Niechybnie wyjdzie na to, że - prócz oczywistych kosztów istnienia klubu - na cały dług solidarnie zapracowali swoją dobrą postawą Jakub Jamróg, Leon Madsen i Martin Vaculík. Bo gdyby nie ich punktówka pewnie udałoby się rzeczoną sumę zaoszczędzić. Aż dziwne, że nie pojawiły się jeszcze spekulacje, że nagła niemoc Słowaka, czy letnie wyjazdowe wożenie ogonów przez Madsena miały drugie dno...
Nawet jeśli przyjąć wersję łagodniejszą - tak, jak sprawę opisuje była już pani prezes w swoim oświadczeniu - że był to jedynie dług odziedziczony po radosnej twórczości poprzedniej ekipy, mogą się tylko podrapać w siwiejące głowy co starsi kibice Unii, zadając sobie pytanie: kiedy nad Białą i Dunajcem była lepsza koniunktura na żużel niż obecnie? I czy przy tej dzisiejszej, to naprawdę było maksimum, co zarząd mógł zrobić? A może odwrotnie: pod bezpiecznym, zdawało się, parasolem milionów ze spółek skarbu państwa nie zrobiono za wiele, żeby wyjść na zero?
Najbliższe dni sporo wyjaśnią. Muszą, bo do rozpoczęcia procesu licencyjnego zostało ich już tylko 10. Zapewne już we wtorek usłyszymy oświadczenie wywołanego do tablicy dobrodzieja numer jeden, czyli Zakładów Azotowych. Co mogą powiedzieć mecenasi tarnowskiego speedway'a? W obecnej sytuacji chyba tylko odciąć się od długu i udokumentować, że wszystkie swoje zobowiązania realizowali rzetelnie i terminowo. Co do grosza, i co do dnia (a nawet - vivat polskie realia - z rocznym wyprzedzeniem). Doprawdy, i do Azotów, i do Tauronu pretensje może mieć tylko wybitnie zaślepiony kibic. Pytanie jednak fundamentalne: czy teraz, widząc grozę sytuacji, Zakłady Azotowe zadeklarują, że raz jeszcze wyciągną za uszy tarnowski klub z dołka? Może małej wiary jesteśmy, ale nie sądzimy. Są granice. Nawet w spółkach namaszczonych przez państwo.
Przyjdzie szukać winnych. Jednego już rzucono gawiedzi. "Zobowiązania wobec zawodników, które na potrzeby procesu licencyjnego muszą być uregulowane do dnia 30 listopada 2012 wynoszą 1 300 000 zł w tym kwota odsetek, o którą skarży klub były zawodnik Sebastian Ułamek". Ach, ten Sebastian... Dobrze, że jest. Uśmiechniętemu ex-uniście jakoś specjalnie się nie dziwimy. Sam ze sobą wysokości kontraktu nie ustalał, a po przeżyciach w jakich kończył swój tarnowski romans, trudno oczekiwać, by motywacja łagodnego traktowania byłego chlebodawcy była u niego silna. Z deszczu uciekł, pod rynnę trafił - aż chce się dodać. Bo we Wrocławiu - choć sportowo zrobił nawet więcej niż oczekiwano - na swoje pieniądze wciąż czeka, a ile będzie musiał czekać - tego nawet górale sprzedający kierpce na wrocławskim Rynku nie wiedzą. Swoją drogą, jeśli ktoś wczoraj dowiedział się, że Sebastian Ułamek to indywiduum, które, jak mu zagwarantują dziesięć cukierków, lubi dostać dziesięć, a nie siedem i pół lub obietnicę czternastu za dwa lata - to gratulujemy.
Pytanie, jakie się nasuwa, zaraz obok genezy siedmiocyfrowych sum, brzmi: co naprawdę skłoniło panią prezes Mróz do niespodziewanej (mimo wszystko) dymisji w przededniu decydującej, licencyjnej batalii? Ten milion "manka" w kasie? Znamy jedną panią prezes, która co roku w listopadzie ma tyle, jak nie więcej. I tylko utwierdza ją to w przekonaniu o słuszności obranej drogi. Honorowa obietnica odejścia, jeśli nie uda się wyjść na zero, dana szefostwu Azotów? - Myślę, że pani Agata Mróz będzie przede wszystkim pilnowała kasy. Bo zeszły rok pokazał, że kasa nie była dopilnowana, a poziomu sportowego żadnego - to wypowiedź prezesa tarnowskich Azotów Jerzego Marciniaka, do jakiej dokopaliśmy się w archiwach ze stycznia 2012 r. Być może to dobry trop. W końcu tym razem poziom sportowy był, tylko kasa się nie zgadzała. Honor rzecz tyleż cenna, co rzadko w naszym żużlu spotykana. A pani Mróz jakby spoza tego całego towarzystwa wzajemnej adoracji...
I może tu leży wyjaśnienie. Nie jest przecież żadną tajemnicą, że pani prezes w ostatnich wyborach kandydowała do Sejmu z listy Platformy Obywatelskiej. Co prawda mandatu ostatecznie nie uzyskała, ale nie oznacza to, że przez partyjnych towarzyszy ze zwycięskiej partii została zapomniana. Za te 10 dni jej nazwisko siłą rzeczy pojawiłoby się we wszystkich, nie tylko sportowych mediach. Wszak tytuł "Mistrz Polski zdegradowany do II ligi?" nawet jeśli z małym pytajnikiem, raduje serce każdego wydawcy. Ale już niezupełnie tarnowskiego wyborcy. I to na długie lata. To zupełnie co innego niż honorowa dymisja pod hasłem "zastałam tarnowski klub dziurawy i drewniany, zostawiłam (prawie) murowany". Ten geograficzny okolicznik schowajmy zresztą na moment do kieszeni. Niechaj sobie kibice i w Zielonej Górze, i w Gorzowie, i w Bydgoszczy, i w innych wybitnie żużlowych miastach zadadzą pytanie, czy ich kluby nie są nadal najwdzięczniejszą trampoliną do politycznych karier? I co, w kryzysowych momentach, dla wielu "ludzi pogranicza" będzie ważniejsze? Bo żaden to tarnowski specjał.
Jeśli nie Azoty, to pewnie miasto pomoże. Co to milion trzysta... Wbrew pozorom, całkiem sporo. To dwukrotność kapitału zakładowego Unii ŻSSA i niemal dokładnie tyle, ile po krótkiej, acz intensywnej słownej szermierce kilku dziennikarzom i kilkudziesięciu zaangażowanym kibicom udało się właśnie wyszarpać na żużel z budżetu Wrocławia. Wrocław liczy 650 tys. mieszkańców, Tarnów 115 tys. Mimo wszystko, kwota do udźwignięcia. Tylko teraz magistrat będzie miał zagwozdkę. Raz, że terminy dopięcia budżetu gonią. A dwa, przecież ledwo sparowano żale wegetujących finansowo miejscowych futbolistów argumentem o zaradności żużlowych działaczy, którzy to przyciągnęli do swojej sekcji tak potężnych sponsorów, dzięki którym nie muszą żyć na garnuszku miasta. Jak tu teraz wytłumaczyć nagłą kroplówkę z miejskiej kasy dla tych "zaradnych"? Nad Odrą urzędnicy już wskazali drogę jak ewentualny gniew ludu uciszyć - wpadli na pomysł, by obwarować dotację uzbieraniem przez klub KSM-u w wysokości... 35.
Jak to się wszystko skończy? Diabli wiedzą. Niby w Tarnowie nie takie rzeczy widzieli. Rok temu, dokładnie o tej samej porze, klub miał dług trzykrotnie większy, skarżył dwie swoje gwiazdy na kilka milionów za słabą jazdę, stał się pośmiewiskiem mediów, a po 12 miesiącach... świętował złoto DMP. Oby i tym razem skończyło się dobrze, bo samobójów w tym roku całe środowisko nastrzelało sobie tyle, że trzeba by je - wzorem kreatywnej księgowości naszych działaczy - przekierowywać już na poczet sezonu następnego. My zaś, małostkowi jak zawsze, chcielibyśmy wreszcie zamknąć listę kandydatur do Dętki Roku. A tymczasem teza o tym, że więcej już naprawdę nie będzie, broni się dużo słabiej, niż prezes Piechociński przed wejściem do rządu.
Kołodziej-Gołodziej? On akurat był, i najpewniej pozostanie, na garnuszku Azotów, ale przyszłość samej Unii tak różowo już nie wygląda...