PGE Marma w okrągłą, 10. rocznicę swojego istnienia (nie mylić z o wiele dłuższą i chwalebniejszą historią rzeszowskiej Stali) przerżnęła z kretesem drugi z rzędu mecz na własnym torze, czym niemal skazała się na kolejny rok odpowiedzialnej walki o utrzymanie. Ta porażka, w opinii wielu, faktem stała się już w momencie, kiedy lider "Żurawi" Nicki Pedersen nie zdecydował się przefaksować do klubu z ulicy Hetmańskiej L4. Z drugiej strony, musiał mieć krnąbrny Duńczyk świadomość, że działając pro publico - pardon - pro Resoviae bono, w praktyce w niwecz obróci najważniejsze swe żużlowe marzenie A. D. 2013. Czy można go zrozumieć? Chyba można. Paradoks polega na tym, że i "Dzik" tu niewinny, i pani Marta spętane miała ręce, a jednak mleko się wylało - mecz roku, a pewnie i cały sezon nad Wisłokiem, stracone. Przy czym, czy "wygra" ten, który L4 nie wysłał - wcale nie wiadomo. Jeszcze bardziej prawdopodobne, że przegrani będą wszyscy. Winni? Nie ma.
Oczywiście, z góry zakładać, że PGE Marma z Nickim Pedersenem w składzie wygrałaby 63. Derby Południa nie można. Tym bardziej z ZZ-tką za Nickiego. Matematyka jednak nie kłamie. Zastępujący lidera "Żurawi", ściągnięty w roli "strażaka" Dennis Andersson zrobił 3 punkty. Cztery starty oddane do dyspozycji Walaska, Okoniewskiego, Pavlica i Sówki z pewnością dałyby lepszy wynik. Jaki? Tego oczywiście nie można przewidzieć, ale nie można też wykluczyć, że byłby to wynik nawet dwucyfrowy. W końcu wygrane biegi "Grega" i Pavlica oraz drugie miejsca "Okonia" i ambitnego Sówki na torze w Rzeszowie nie są czymś z gatunku science-fiction. Co się stało, to sie już nie odstanie. Pogratulować wypada tylko tarnowianom, bo wykorzystać słabość rywala też jest sztuką. Zwłaszcza kiedy zaczyna się od stanu 9:15.
Walasek z kolegami zamiast walczyć na torze, mogli tylko obserwować z parkingu boje młodego Szweda. Z nieznanym mu zupełnie torem, z motocyklem polskiego kolegi, pewnie z czymś jeszcze. - No kurczę, gość łamie rękę, a my nie możemy zrobić ZZ-tki. Ktoś absurdalnie coś wymyślił! - na gorąco komentował, jak zwykle nie owijający w bawełnę "Greg". Aż szkoda, że reporter nSport odsunął mikrofon spod walaskowych ust, bo być może usłyszelibyśmy ciąg dalszy, tym razem o genezie tego absurdu. Bo jednak - o czym sami żużlowcy mogą tylko udawać, że nie wiedzą - owe kuriozum nie wzięło się z sufitu. Samiśmy (my - polskie środowisko żużlowe) do tego doprowadzili. Działacze, trenerzy, ale i pokorni żużlowcy. Ktoś przypomni, czym rok temu zaraził się Jonas Davidsson, kiedy jego klubowi najbardziej na rękę była pełna ZZ-tka? Kiedy pokasływać zaczął Piotr Świderski? Ktoś da wiarę, że w sprzyjających okoliczościach przyrody takie cyrki by się nie powtórzyły? To, że zamiast pięciu można w tym roku zastępować jedynie dwóch zawodników z pewnością jest krokiem w dobrą stronę, ale niczego jeszcze nie rozstrzyga. Wszak w tej dwójce liderów - przypomnijmy - znaleźli się m. in. mający koszmarny początek sezonu Daniel Nermark, Sebastian Ułamek, Martin Vaculík czy Kenneth Bjerre. A kiedy z ligi lecą aż trzy drużyny, meczów o życie przybywa; ergo: kreatywność menadżerów rośnie
Nicki Pedersen raczej sobie tym wszystkim głowy nie zaprzątał. Po pierwszej diagnozie zerknął tylko w kalendarz, a dylemat brzmiał: operacja czy wiara w ortopedyczny cud? - Jeśli nie uda mi się pojechać w Pradze, kolejne turnieje będą walką o utrzymanie się w czołowej ósemce - nie miał złudzeń w wywiadzie dla speedwaygp.com. Tylko ta druga opcja nie przekreślała sportowych ambicji. Oczywiście wybór był łatwy do przewidzenia i szybko usłyszeliśmy o specjalnych szynach i joggingu, może już na tydzień przed praską imprezą. - Muszę być pozytywnie nastawiony. Wierzę, że uda mi się wyleczyć kontuzję szybciej niż prognozują to lekarze.
No właśnie, i tu nasuwa się kolejne pytanie. Lekarze, a przynajmniej większość, twierdzą, że dojście do pełnej sprawności po takim urazie to minimum 3-4 tygodnie. Nicki chce wystartować po 14 dniach. Czy ktoś wątpi w to, że wystartuje? Wystartuje, trzymając się linii lekarskiej, nie w pełni sprawny (bo aż strach napisać że niepełnosprawny...). Będzie uważał? Może. Ciut bardziej niż zwykle. Trzymał się z tyłu, czyhając na łatwe punkty po błędach rywali? Wolne żarty. Nie Nicki, nie z własnej woli. W końcu nie po to to wszystko, żeby przywieźć równy absencji komplet zer.
No więc szanse, że w ferworze walki ktoś tak opanowany, emanujący dżentelmeńskimi manierami na torze, w kogoś wjedzie, zaliczy uślizg kogoś ekspediując w bandę, niebezpiecznie rosną. Kilka dni temu pisaliśmy tutaj, że podziwiamy Duńczyka, który nie wiedząc, że ma pogruchotane kości ukończył Grand Prix, i to jeszcze wskakując na podium (traf chciał, że kosztem naszego Jarka Hampela). Teraz sytuacja będzie nieco inna. Czy komuś nie powinno zapalić się czerwone światełko?
Owszem, pewnie gdzieś są lekarze. Ci sami, którzy tego Nickiego z połamanym nadgarstkiem musieli dopuścić do startu w Goeteborgu. Zależni czy niezależni od BSI, wierzymy, że tędzy fachowcy, ale - na dobrą sprawę - czy przy obecnej wojnie, jaka rozgorzała o żużlowe wpływy (i wielką kasę) ktoś wyobraża sobie konsylium lekarskie zwołane przez Brytyjczyków, które jednym pociągnięciem pióra spowoduje, że zamiast Nickiego (Warda, Golloba, Hampela - niepotrzebne skreślić), w turnieju zobaczymy Aleša Drymla, Petera Ljunga czy Leona Madsena? Pardon, tego ostatniego pewnie też nie, bo przecież sam niedomaga na zdrowiu. Wątpliwe cokolwiek.
Oby ten szalony wyścig z czasem zakończył się szczęśliwie. Szczerze tego "Powerowi", fanom Grand Prix, jak i sobie samym życzymy. I odpukujemy w niemalowane. "Witaj maj, piękny maj" - na jednym z ekstraligowych stadionów przygotowali ostatnio ładną, patriotyczną oprawę kibice. Ale połowa maja to zły czas i złe wspomnienia.