Robert Dowhan ogłosił swoje odejście. Po raz kolejny. Tym razem ponoć ma być ono ostateczne, potwierdzone imprezą pożegnalną w Teatrze Lubuskim w Zielonej Górze. Wiem, że przy tej okazji powstało już kilka podsumowań dotyczących jego działalności w zielonogórskim klubie, ale bardziej dziennikarskich. Ja chciałbym przedstawić spojrzenie na ostatnie lata zielonogórskiego żużla z perspektywy zwykłego kibica, kupującego bilety za własne pieniądze i zasiadającego na trybunach niezależnie od klasy rozgrywkowej i poziomu przeciwnika. Okres prezesowania pana Roberta podzieliłbym na dwa etapy, które rozgranicza przełom października i listopada 2009 roku.
Na początek małe wprowadzenie. Zielonogórski klub, po tym jak cudem uratował się przed spadkiem, w 1990 roku został przejęty przez Zbigniewa Morawskiego. Żużlowcy przebrali się w kolorowe skóry, dostali nowe silniki i zdobyli mistrzostwo Polski. Niestety, pieniędzy starczyło zaledwie na trzy lata, więc w 1994 roku nastąpił spadek do II ligi. W międzyczasie Andrzej Zarzecki i Artur Pawlak zginęli w wyniku wypadków na torze przy ul. Wrocławskiej, z tego samego powodu (acz na szczęście nie tak tragicznego) karierę przedwcześnie zakończył Maciej Jaworek, a Zbigniew Błażejczak i Marek Molka musieli zakończyć swoją przygodę ze speedwayem. Z brakami w składzie i zmienioną nazwą (Zielonogórski Klub Żużlowy) rozpoczęła się walka o przetrwanie żużla na przyzwoitym poziomie. Wygrywaliśmy z rywalami na zapleczu, ale byliśmy za słabi na najwyższą klasę rozgrywkową, w związku czym w latach 1996 – 2002 odnotowaliśmy trzy razy awans i dwa razy spadek. Nie było wystarczającego zaplecza finansowego, ale starano się nie zadłużać klubu. W końcu przyszedł człowiek z wielkiego świata, czyli polityk, który przypomniał sobie, że pochodzi z województwa zielonogórskiego i zaczął działać w klubie, a następnie został jego prezesem - czyli Robert Smoleń (zupełnie przypadkiem jego działalność przypadła na okres kampanii wyborczej, w wyniku której bez najmniejszych problemów dostał się do Sejmu). W efekcie tego w klubie pojawili się Rafał Okoniewski i Piotr Świst, którzy wspólnie z Billym Hamillem, Rafałem Kurmańskim i Andrzejem Huszczą mieli przywrócić wielki speedway. W praktyce okazało się, że „Okoń” jest liderem tylko przy podpisywaniu kontraktów, a „Twisty” miał problem z przywiezieniem jednego punktu w biegu. Różnice w wysokościach kontraktów spowodowały podziały w drużynie, w wyniku czego „Kurmanek” dał sobie spokój z pomaganiem „bogatszym” kolegom, a sprowadzenie w trakcie sezonu niemiłosiernie gwiazdorzącego Krzysztofa Słabonia kompletnie dobiło atmosferę. Pod koniec roku pan poseł zrezygnował z prezesowania, zostawiając klub z wielkimi długami. I w takiej sytuacji rządy w klubie rozpoczął Robert Dowhan.
Już pierwszy rok prezesowania był wielką szkołą. Podczas przedsezonowego meczu piłki nożnej nogę złamał Rafał Okoniewski, a 30 maja 2004 roku tragicznie zakończył swoje młode życie Rafał Kurmański. W barażach udało się jeszcze obronić ekstraligę, ale co się odwlecze... Kolejna kontuzja „Okonia” (tym razem podczas Kryterium Asów), słaba jazda Piotra Śwista i brak lidera z prawdziwego zdarzenia spowodowały powrót do niższej ligi. I to był punkt zwrotny, bowiem w 2006 roku drużyna prowadzona przez nowego kapitana – sprowadzonego na powrót do Zielonej Góry Grzegorza Walaska – w świetnym stylu powróciła do ekstraligi. Wówczas nastąpiła konieczność szybkiego zamontowania sztucznego oświetlenia, a ponieważ miasto miało przygotowaną koncepcję przebudowy stadionu na bodajże... 8 tys miejsc, więc według tejże postawiono cztery słupy (dziś jeden z nich ma stałe miejsce na trybunach, ale to dłuższa historia).
Tym razem za awansem poszły inne działania. Finansowo klub wychodził na prostą, pożegnano Rafała Okoniewskiego, za to skład wzmocnił kolejny powracający wychowanek Piotr Protasiewicz, dzięki czemu udało się spełnić marzenia wielu kibiców, czyli powrócić do koncepcji drużyny opartej na zawodnikach rozpoczynających swoją karierę w Zielonej Górze. A przecież jeszcze trzy lata wcześniej takie rozwiązanie wydawało się kompletnie nierealne. Nie dziwi więc, że na trybunach tworzyła się grupa prowadząca pozytywny doping zorganizowany. I choć o ligowy byt trzeba było walczyć w barażach, to mecz ostatniej kolejki z Polonią Bydgoszcz, decydujący o bezpośrednim spadku jednej z drużyn, na zawsze zostanie w mojej pamięci. Świetna walka na torze, wyborna atmosfera na trybunach i upragnione zwycięstwo - to było niemalże jak zdobycie mistrzostwa świata.
Sezon 2008 rozpoczął okres sukcesów zielonogórskiego klubu. Brązowy medal w starciu z porozbijanym Włókniarzem był historycznym osiągnięciem, jednak w pamięci pozostał mi mecz z Unibaksem, gdy przetrzebiony kontuzjami ZKŻ Kronopol pokonał w fazie play-off torunian na własnym torze, jadąc de facto... trzema zawodnikami. Po sezonie odbył się jeszcze turniej par, przed którym można było zrobić sobie zdjęciem z pucharem za zdobycie III miejsca w rozgrywkach.
Coraz śmielej w klubie rozwijała się sprzedaż różnego rodzaju gadżetów, bo popularność drużyny zdecydowanie rosła. Żółto-biało-zielone barwy promowane były także przez serial „39,5”, a Tomasz Karolak niemalże z dnia na dzień stał się czołowym kibicem. Zdarzały się też wpadki. Chyba za szybko próbowano wejść na światowe salony. Zorganizowany w Zielonej Górze Grand Prix Challenge odbył się niemal bez widzów, bo cena 90 zł za bilet skutecznie zabiła zainteresowanie tą imprezą. Szybko jednak o tym zapomniano. Przed sezonem nastąpiła prawdziwa ekstaza wśród fanów, bo zmieniona została nazwa drużyny. Powrócił Falubaz – spełnione zostało kolejne wielkie, lecz głęboko ukryte marzenie kibiców. I nic to, że walki na torze było jak na lekarstwo, a nawierzchnia mocno "selektywna", że bilety mieliśmy zdecydowanie najdroższe w kraju, że stadion był kiepski, że nawet mając karnet stało się przed meczem sporo czasu w tłumie, bo dla kilku tysięcy ludzi otwarte były... dwie bramki. Mieliśmy nasz Falubaz, naszych chłopaków w składzie i to nam wystarczało do szczęścia. Gdy w finale na Motoarenie prawdziwie zielonogórska drużyna zdobyła złoto w deszczu i błocie, spełniło się ostatnie marzenie. Pamiętam wielką radość zawodników i kibiców na trybunach, a potem powrót z Torunia, gdy wraz z innymi fanami zatrzymaliśmy się w jednym z przydrożnych barów. Ani razu nie napisałem tu o Robercie Dowhanie, bo nie angażował wówczas przesadnie mediów swoją osobą, a i tak wszyscy wiedzieliśmy, że to on w głównej mierze przyczynił się do wielkich sukcesów drużyny i jeszcze większego szczęścia nas, kibiców.
Jeszcze nie zdążyliśmy nacieszyć się sukcesem, gdy okazało się, że w wyniku nieporozumień na linii prezes – zawodnik z drużyny odchodzi Grzegorz Walasek. Potem ruszyła pamiętna budowa trybuny na pierwszym łuku, a gdy okazało się, że R. Dowhan zamierza wystartować w wyborach na prezydenta Zielonej Góry, mocno zaostrzyły się kontakty klubu z miastem. Głównym argumentem tego momentami żenującego sporu była właśnie nieszczęsna budowa oraz kwestie dofinansowania klubu. I chociaż rzeczywiście sama trybuna była daleka od ideału, to miałem wrażenie, że prezesowi wcale nie zależało na pozytywnym zakończeniu całej sprawy. Zaczęło się zbieranie wokół zarządu posłusznie oddanych kiboli, co wpłynęło także na poziom kibicowania, a więc także na atmosferę na trybunach. Dodatkowo forma zawodników, mających bronić tytułu, dalece odbiegała od oczekiwań, czego efektem było przystąpienie do fazy play-off z zaledwie piątego miejsca, choć jeszcze na kilka kolejek wcześniej całkiem prawdopodobna była walka o ligowy byt. Skończyło się na srebrnym medalu, ale tak naprawdę sezon został uratowany dzięki wyeliminowaniu w play-offach Stali Gorzów. R. Dowhan ostatecznie odpuścił walkę o fotel prezydenta miasta, popierając przy okazji J. Kubickiego, i zadowolił się rolą radnego. Po co więc były wielomiesięczne kłótnie? Równocześnie następowała powolna zmiana w podejściu niektórych kibiców do tego, co działo się wokół klubu. Skoro drużyna zdobyła medale, zaczęto zwracać większą uwagę na niezbyt wysoki poziom spotkań rozgrywanych przy W69 i domagać się w końcu prawdziwych sportowych emocji.
Jeszcze przyjaciele: Dowhan, Kubicki i Jagiełowicz w Toruniu
Na lokalnym rynku sportowym zaczęła pojawiać się konkurencja w postaci drużyny koszykarskiej, która korzystała z hali CRS-u zarządzanej, podobnie jak stadion żużlowy, przez zielonogórski MOSiR. Stało się to oczywiście okazją do rozpoczęcia kolejnej wojenki na linii klub - miasto, co z kolei spowodowało odpływ części wieloletnich kibiców, zmęczonych tymi kłótniami. Klub jednak nie notował z tego tytułu wymiernych strat finansowych, bo te ubytki szybko nadrabiane były przez napływ nowych kibiców z okolicznych powiatów, gotowych przy okazji płacić jeszcze większe pieniądze za bilety. Dało się to niestety odczuć na trybunach. Coraz częściej zamiast dopingu mieliśmy „doping”, przy biernej postawie zarządu klubu. Myślę, że nikt nie miał pretensji za wykorzystywanie klubu do promocji własnej osoby, w końcu Robert Dowhan włożył tu naprawdę sporo pracy i w pewien sposób miał do tego prawo. Jednak metody, jakimi się posługiwał dla coraz większej liczby fanów były nie do przyjęcia.
2010: Pamiętna oprawa na meczu z Unibaksem
Rok 2011 zaczął się od... rezygnacji Roberta Dowhana, przyjętej zresztą przez Radę Nadzorczą. Po 10 dniach nastąpił wielki powrót. Podpisano umowę ze sponsorem tytularnym, czyli sprzedano nazwę klubu, a powrót prezesa był podobno warunkiem firmy Stelmet. W trakcie sezonu powrócił temat trybuny „K”, a pod koniec czerwca prezes ponownie zapowiedział swoje odejście. Powód okazał się bardzo prosty – start w wyborach parlamentarnych i bardzo prawdopodobne otrzymanie mandatu senatora. Tym razem faktycznie trzeba było odejść, bo parlament to nie rada miasta i pewne kombinacje po prostu nie przejdą. W sierpniu wiceprezydent miasta na konferencji prasowej powiedział, że R. Dowhan miał, bez zgody stowarzyszenia, pobierać pensję w wysokości 27 tys. zł, co wywołało niemałe zamieszanie, jako że wcześniej prezes wszem i wobec mówił o społecznej pracy dla klubu i zapomniał poinformować o zmianie tych warunków. W zeznaniu majątkowym złożonym w senacie faktycznie pojawiły się spore kwoty (żeby było ciekawiej, w zeznaniu majątkowym, które musiał wcześniej przedstawić jako radny, wpisane było w dochodach: „Zgodne z PIT - nie pamiętam numeru”). We wrześniu 2011 roku Falubaz ponownie odprawił z kwitkiem rywali zza między, a potem w finale bez problemu wygrał dwumecz z Unią Leszno. Po finale nie czułem już takiej radości. Po prostu wróciłem do domu i zająłem się swoimi sprawami. Dopiero rano dowiedziałem się o zajściach, które miały miejsce w mieście. Robert Dowhan faktycznie zrezygnował z bycia prezesem klubu, ale został prezesem Stowarzyszenia, które jest głównym udziałowcem sportowej spółki akcyjnej.
2011: Prezes podczas meczu we Wrocławiu
Kolejne mistrzostwo i kolejne odejście – tym razem na własną prośbę z klubem pożegnał się Marek Cieślak. W jednym z późniejszych wywiadów dla Radia Zielona Góra powiedział, że miał dosyć tej machiny marketingowej, w której żużel nie jest bynajmniej najważniejszy. Menadżera reprezentacji można nie lubić, ale swój wkład w mistrzostwie miał. Nie wnikam dlaczego naprawdę odszedł, faktem jest, że nie był pupilem najgłośniejszej części kibiców, która miała coraz więcej do powiedzenia w klubie. W rozmowie zawarł jednak to, co było widoczne od dłuższego czasu. Promowanie się członków zarządu w mediach, zapraszanie coraz większej ilości celebrytów, przy jednoczesnym braku jakiegokolwiek nadzoru nad tzw. sektorem dopingującym. Podpisywanie coraz droższych kontraktów i stopniowe odsuwanie od składu wychowanków musiało prowadzić do skupienia się wyłącznie na zdobywaniu medali, które miały uzasadniać słuszność obranej drogi.
Sezon 2012 okazał się nieudany, a na domiar złego po wydarzeniach podczas lubuskich derbów w Gorzowie znacznie pogorszyła się atmosfera wokół klubu, a tzw. grupa prowadząca doping działała już sama dla siebie, bez wsparcia pozostałej części trybun. Należało za wszelką cenę odnieść sukces w 2013 roku, więc zakontraktowano Jarosława Hampela, a w styczniu dołożono jeszcze Kamila Adamczewskiego.
Efekt końcowy był zgodny z oczekiwaniami, ale finansowo rok zakończony został na minusie. I to niemałym. Kontrakty podpisane na obecny sezon podniosły budżet do 11 mln zł, czyli aż o 10 procent. Czy to jest realna kwota do zrealizowania? Zobaczymy pewnie za kilka miesięcy. Już teraz jednak widać, że klub stara się za wszelką cenę sprzedać jak najwięcej karnetów, a motywacja do ich zakupu, typu „na pierwszy mecz bilety będą o 10 zł droższe niż zapowiadaliśmy, więc kupujcie karnety” wygląda raczej jak szantaż, albo dramatyczne wołanie o gotówkę. A podobno wraz ze zwiększeniem pojemności stadionu ceny miały pójść w dół. Cóż, 45 zł za mecz z „Jaskółkami” to zdecydowanie za dużo i sam jestem ciekaw jak będzie wyglądać frekwencja.
***
Nie wiem jak widzą to inni kibice, ale ja dziś przychodzę na stadion w Zielonej Górze, bo tu mam zwyczajnie najbliżej. Gdyby była taka możliwość, wolałbym pojechać do Rawicza lub Piły, może do Czech albo Niemiec, żeby po prostu pooglądać żużel. Bez tej całej męczącej celebrycko-kibolskiej otoczki, za którą, chcąc nie chcąc, muszę zapłacić kupując bardzo drogi bilet. Mam sentyment do Myszki Miki, do marszu Falubazu, cenię zawodników, którzy walczą na torze, ale nie wierzę już w słowa prezesów. Kiedy przeczytałem o odejściu Roberta Dowhana od razu do głowy przyszło mi pytanie: odchodzi czy... ucieka? Teraz zastanawiam się czy zaplanowany na 6 kwietnia Memoriał Rycerzy Speedwaya rzeczywiście będzie poświęcony żużlowcom, skoro przez tyle lat nikt o nich nie pamiętał. Co będzie dalej z p. Robertem? Na pewno sobie poradzi, bo to obrotny człowiek. Oficjalnie niewiele wiadomo, ale przecież można się domyślać, że chodzi albo o Parlament Europejski (do 25 kwietnia trzeba ogłosić listy), albo o wybory samorządowe, czyli prezydenturę w mieście, lub o przyszłoroczne wybory do naszego parlamentu. Problem w tym drugim przypadku może polegać na tym, że wśród mieszkańców miasta Robert Dowhan wcale nie ma tak wielkiego poparcia, a przecież tylko na nich mógłby wówczas liczyć.
Jak oceniam Roberta Dowhana jako prezesa klubu? Niewątpliwie przyczynił się do rozpoznawalności marki Falubazu, choć tak naprawdę większą zasługę mają tutaj grupy kibicowskie. Z drugiej strony, nazwa klubu zbyt często pojawiała się w mediach "nieżużlowych" przy okazji niezbyt chwalebnych sytuacji. Całościowo ciężko sformułować jednoznaczną ocenę. Jestem wdzięczny za przeżyte emocje i radości, za powrót historycznej nazwy i wychowanków, ale jednocześnie nigdy nie myślałem, że po kilku latach działania "magii" nie będzie mi się chciało przychodzić na zielonogórski stadion.