- Stary, już nie mogę się doczekać Grand Prix Czech!
- Ja też! Szykują się wspaniałe zawody!
- Oczywiście! Silna stawka, tor do walki…
- ...i frekwencja, nie zapominaj o naszych cudownych kibicach! Tysiące Polaków, starówka w Pradze znów będzie biało-czerwona! Jaka szkoda, że nie mogę tam być!
…nie powie NIKT do NIKOGO.
Nastrój mam dzisiaj wyjątkowo marudny, więc do lektury zapraszam… w zasadzie wszystkich. Optymistom i tak nie zepsuję humoru, pesymiści może się ze mną zgodzą, a realistom wszystko jedno, bo wciąż świętują wygraną Ligę Mistrzów (wybaczcie denny żart). Kiedy w zeszłym sezonie marudziłem o dopadającym mnie kibicowskim kryzysie, nie przypuszczałem, że w tym roku powitam go bez żadnego wyraźnego powodu. Umówmy się – polski żużel przyzwyczaił nas do tak spektakularnych afer, że szopki działaczy z Częstochowy albo zbrukany team-spirit gdańskiego Wybrzeża nie są warte nawet ziewnięcia. Sezon zaczął się bez większych problemów, wyjątkowo nie przeszkadzał deszcz, nie pieprznął żaden wulkan, nikt nie sapie o tłumiki ani tytan, nikt nie spóźnia się na mecze, nikt nie narzeka na stan toru, nikt nie robi szopki z ludzkich tragedii, nikt nie ucieka ze stadionu, słowem, wszystko układa się w jak najlepszym porządku. Skąd zatem moje niezadowolenie? Niestety, większość moich kibicowskich emocji, nadziei i oczekiwań ulokowałem w cyklu Grand Prix, który w tym roku – przepraszam za kolokwializm – ssie.
Że nie będzie "wybitnie" wiedziałem już zimą, gdy zawodnik, któremu kibicowałem najbardziej w całej historii mojej miłości do żużla (w tym roku owo burzliwe uczucie osiąga pełnoletniość), wycofał się z walki o Mistrzostwo Świata, w wyniku wypadku spowodowanego w całkowicie niegroźnej sytuacji przez, o ironio, aktualnego Mistrza Świata właśnie.
Że nie będzie "bardzo dobrze” dowiedziałem się kawałek czasu później, gdy do grona rezygnujących dołączył człowiek, który pięć lat temu tchnął w cykl powiew świeżości niespotykany nigdy wcześniej i mimo wielu kontuzji wciąż pozostał jednym z najbardziej elektryzujących zawodników świata.
Że nie będzie nawet "dobrze” stwierdziłem po Auckland, gdy żużlowiec na którego przekierowałem najsilniejszy strumień mojego wsparcia został w bezmyślnym ataku powalony na ziemię i obdarowany kontuzją, z którą będzie musiał zmagać się do końca sezonu (o ile w ogóle go dokończy).
Że może nie być choćby „średnio” zacząłem podejrzewać po turnieju w Landshut, gdy to samo co z wyżej wymienionym stało się z ostatnim promykiem nadziei, Polakiem, którego niesamowicie lubiłem od początku kariery, rewelacją tego sezonu i zdecydowanym liderem po dwóch turniejach. "O, ale byłoby super, gdyby to on został Mistrzem Świata! Sezon uratowany!". Sorry Kasper, najwidoczniej moja sympatia idzie w parze z jakąś dziwną klątwą.
Z takim oto nastawieniem usiadłem do debiutanckiego Grand Prix Finlandii. Krótkie podsumowanie? Całe szczęście, że równolegle w TV leciał futbol w postaci meczu o mistrzostwo Hiszpanii a później finału Pucharu Niemiec, bo w przerwach między biegami moje myśli mogły być zajęte czymś innym niż rozpatrywaniem kibicowskiego samobójstwa. Dłuższe podsumowanie? Rozumiem poszerzanie zasięgu, popieram otwieranie się na nowe kraje, pochwalam wybór aren które zmieszczą trochę więcej kibiców niż przykładowe Opole, ale... serio? 400 metrowy tor, wąski jak nieszczęście, bez pochylonych łuków? Czy naprawdę komuś się wydawało, że na tym da się obejrzeć fajne ściganie? Koniec końców dobrze się stało, że sympatyczna pani kierownik pomyliła okrążenia, bo ten implikujący szowinistyczne żarty błąd w połączeniu z antysportową decyzją sędziego spowodował, że zawody dało się w jakikolwiek sposób zapamiętać. W innym przypadku byłoby słabo, choć absolutnie nie zgodzę się z popularnym po zeszłej sobocie stwierdzeniem, że była to najnudniejsza runda w historii – absolutnie nie, dziury zrobiły swoje, a w poszukiwaniu bardziej usypiających zawodów nie trzeba sięgać dalej niż do zeszłego roku (pozdrawiam Krško).
I zniósłbym bez bólu tę jedną (taa) nudną rundę w sezonie, gdyby całokształt batalii o mistrzostwo świata powodował ciary na plecach i emocjonalny ślinotok. Tymczasem szykuje nam się powtórka z zeszłego roku, czyli walka o to, który z zainteresowanych mniej się połamie. Już teraz dwóch największych faworytów kuleje, a za nami dopiero ¼ sezonu! I naprawdę nie ma powodów by sądzić, że z czasem będzie lepiej. Argument o lepszym rozjeżdżeniu czy czuciu motocykla blednie przy fakcie, że Ward został ścięty jak brzoza i nawet 30 lat doświadczenia na torach nic by tu nie dało, a Kasprzak uszkodził się w tak kuriozalnej sytuacji, że równie niebezpieczne jawi się przy tym codzienne mycie zębów. Jeżeli znów będziemy świadkami historii, w której dwa z trzech medali wylądują w rękach gości, których jedyną zasługą będzie to, że przejeździli sezon w jednym kawałku, to… naprawdę trzeba się będzie zastanowić nad zreformowaniem punktacji.
Najpopularniejszym pomysłem jest system "12 minus 2", w którym do końcowej klasyfikacji nie wliczałyby się dwa najsłabsze wyniki, co pozwoliłoby odpuścić turniej lub dwa i ze złamanego obojczyka lub wybitego barku nie robić ogólnosezonowej tragedii. Brzmi to wszystko bardzo rozsądnie i sam uważałem to za świetną koncepcję, dopóki nie przesiałem wyników sprzed roku przez sito tego pomysłu i z niedowierzaniem odkryłem, że… nie zmieniło się praktycznie nic. Serio, popatrzcie:
1 |
Woffinden |
151 |
137 |
1 |
2 |
Hampel |
142 |
130 |
2 |
3 |
Iversen |
132 |
121 |
3 |
4 |
Hancock |
129 |
117 |
4 |
5 |
Pedersen |
121 |
109 |
6 |
6 |
Sajfutdinow |
114 |
114 |
5 |
7 |
Žagar |
110 |
104 |
8 |
8 |
Ward |
106 |
106 |
7 |
9 |
Gollob |
89 |
89 |
9 |
10 |
Kasprzak |
89 |
86 |
10 |
11 |
Lindgren |
83 |
77 |
12 |
12 |
Holder |
82 |
82 |
11 |
13 |
Jonsson |
64 |
64 |
13 |
14 |
Vaculík |
62 |
59 |
14 |
15 |
Lindbaeck |
51 |
49 |
15 |
Po lewej punktacja rzeczywista, po prawej punktacja i miejsce według systemu "12–2". Jak widać, rewolucji to tu nie ma. W klasyfikacji generalnej zaszły oszałamiające TRZY zamiany miejsc, przy czym żadna z nich nie była znacząca. Jeszcze ciekawsze jest to, że gdyby Žagar nie spieprzył ostatniego turnieju w Toruniu, to nie tylko nie straciłby miejsca na rzecz Warda, ale zyskałby na rzecz Pedersena, tym samym stając się beneficjentem systemu. Tak, ten sam Žagar, który jako jeden z niewielu przejeździł zeszłoroczny sezon bez kontuzji. Naprawdę niewiele brakowało, by w slangu żużlowym pojawiło się pojęcie „paradoks Mateja”.
Oczywiście, ubiegły rok był dosyć specyficzny, a ta tabela dowodzi tylko tego, że system ów mogłby pomóc wyłącznie przy drobnych kontuzjach – urazy oznaczające ponad miesięczną pauzę kończyłyby się dla zawodników podobnym spadkiem w klasyfikacji jak teraz. Niemniej jednak – nie przychodzi mi do głowy nic lepszego, a jeżeli macie inne propozycje – podzielcie się w nimi w komentarzach.
Skoro już jesteśmy przy sposobach na uzdrawianie cyklu, zmieniłbym też system punktowania w pojedynczych zawodach. Obecny jest – co tu dużo mówić – śmiertelnie nudny. Decyzję o wycofaniu podwójnych punktów z finału do teraz uważam za chory absurd i niezdrowe parcie na sprawiedliwość za wszelką cenę, które doprowadzi nas do tego, że niedługo będziemy powtarzali wyścigi w pełnej obsadzie na skutek defektu któregoś z zawodników. Osobiście nie powróciłbym do starego systemu, tylko poszedł krok dalej – punktował półfinały podwójnie, a finał potrójnie. Tak jest! Do zdobycia byłaby wówczas okrągła trzydziestka, a w dwóch najważniejszych biegach do ugrania tyle, co w pięciu poprzednich. Że niby niesprawiedliwe? Według mnie zdolność mobilizacji sportowca w kluczowych momentach powinna być ceniona minimalnie wyżej niż regularność. Michael Jordan coś o tym wie.
Nie obraziłbym się również za powrót do systemu z lat 1998 – 2004, czyli słynnych Eliminatorów. Wiem, że było to niesprawiedliwe jak nieszczęście, zdaję sobie sprawę ze wszystkich niedociągnięć (niektóre wszakże dałoby się – nomen omen – wyeliminować), ale rany boskie, iluż on dostarczał emocji! Cóż to były za turnieje! Magia w czystej postaci, a przecież o to w cyklu wyłaniającym Mistrza Świata powinno chodzić. Pewnie już kiedyś o tym pisałem, tak samo jak o postulacie, by zrezygnować z równania toru przed wyścigami finałowymi, ale zwłaszcza w tym drugim przypadku gra jest warta świeczki i wałkowania do znudzenia. Chcę więcej zapadających w pamięć finałów! Już mniejsza o to, czy za 3, 6 czy 9 punktów. Chcę szaleńczych pogoni, jak Ward w Daugavpils. Chcę wyrywania wygranej na ostatnich metrach, jak Kasprzak w Bydgoszczy. Chcę walki o zwycięstwo przez cztery okrążenia, jak Loram czy Gollob za najlepszych czasów. Chcę pysznego tortu z wypasioną wisienką na szczycie.
Z takim oto nastawieniem kieruję swoje oczy na Pragę, gdzie ostatni ciekawy wyścig odbył się jakieś 4 lata temu. Parafrazując słowa sir Alexa Fergusona – „speedway, bloody hell!”.
Marcin Kuźbicki
(Twitter)
* mały konkurs: kto domyśli się, skąd akurat taki, trochę dziwny tytuł? :) Oczywiście poza najprostszą interpretacją o złym kierunku obranym przez opisywany cykl. Pierwszą poprawną odpowiedź nagrodzę sfinansowaniem biletu na mecz ligowy wybranej drużyny. Macie czas do początku czeskiej GP. Jeżeli nikt nie zgadnie, wyjaśnienie podam w sobotę po 19.