Najlepszy w kraju tor do walki - to już żużlowy aksjomat. Oglądając w telewizji mecze rozgrywane na owalu w Częstochowie nie raz pojawiał się pomysł pojechania na ten obiekt i zweryfikowania miłej sercu tezy na własne oczy. W końcu pojawiła się realna szansa, a okazją był półfinał światowych eliminacji do cyklu Grand Prix. Nie ukrywam, że oczekiwania były duże, jednak zawody w pełni je zaspokoiły. Pod względem przygotowania toru organizatorzy po raz kolejny stanęli na wysokości zadania.
Do przejechania w jedną stronę było ponad 350 km, pogoda niepewna, więc dodatkowo marszrutę wzbogaciły miejsca nie mające nic wspólnego z żużlem, za to warte odwiedzenia. Przy okazji pobytu w Częstochowie poszliśmy na chwilę na Jasną Górę, a potem pojechaliśmy do pobliskiego Olsztyna. Jasna Góra w sobotę około południa oznacza oczywiście tłumy ludzi i z tym należało się liczyć, co nie zmienia faktu, że cały kompleks klasztorny oraz ilość pielgrzymów chyba na każdym robi duże wrażenie. Atrakcją Olsztyna są natomiast malownicze ruiny należącego do Szlaku Orlich Gniazd gotyckiego zamku, zbudowanego na wapiennych skałach. Ruiny znajdują się na wzgórzu, więc podczas wspinania można się nieco zmęczyć, ale zdecydowanie warto. W przeciwieństwie do klasztoru, panował tutaj spokój i dane nam było podziwiać krajobraz z wysokości wzgórza, a jako że pogoda nam dopisała, widoczność była naprawdę rewelacyjna. Jeżeli kiedyś będę w pobliżu, z pewnością chętnie tu wrócę. Jeśli ktoś nie był - polecam.
Po wycieczce przeszliśmy do najważniejszej części wyjazdu. Na nieco ponad godzinę przed pierwszym wyścigiem pojawiliśmy się w okolicach stadionu. O ile koło parkingu coś się działo, to przy bramach jedynie otwarte kasy i obecność ochroniarzy zdradzała, że mają się tu odbyć jakieś zawody. Szkoda, że na trybunach pojawiła się garstka kibiców. Powodów było pewnie kilka, wszak nie startował żaden przedstawiciel miejscowej drużyny, w telewizji w tym samym czasie leciał mundialowy mecz Argentyna - Iran, a poza tym, nie ma co owijać w bawełnę... w Polsce liczy się tylko liga. Nie pomogły nawet niskie ceny biletów (15 i 10 zł) oraz całkiem przyzwoita obsada. Cóż, niech żałują ci, którzy mogli pójść, a nie poszli. Organizatorzy najwyraźniej nie spodziewali się wielkich tłumów, bo do dyspozycji kibiców oddano ledwie kilka sektorów i pewnie dużo się nie pomylę, gdy napiszę, że miało to jakiś związek z opłaceniem firmy ochroniarskiej. Obiło mi się kiedyś o uszy, że był pomysł na organizowanie w Częstochowie turnieju z cyklu Speedway Grand Prix (nawet oficjalnie wypowiadali się na ten temat działacze Włókniarza oraz samorządowcy województwa śląskiego). Być może zawody miały być jakimś etapem do osiągnięcia tego celu. W przeciwnym razie zlecenie organizacji turnieju należałoby chyba traktować jako karę dla klubu.
Nie wiem czy oceniając potencjalnego organizatora firma BSI kieruje się ilością sprzedanych biletów, czy poziomem sportowej rywalizacji. W tej drugiej kwestii częstochowianie pokazali się z naprawdę dobrej strony, przygotowując nawierzchnię do walki. Żużlowcy odwdzięczyli się za to tworząc świetne widowisko. Wystarczy spojrzeć na wyniki: 11 punktów wystarczyło do zwycięstwa, ale już 9 punktów nie dało nawet pozycji rezerwowego w finale (przypomnę, że awansowało siedmiu zawodników). Zabawę trochę popsuł Artiom Łaguta, który wycofał się po swoim pierwszym starcie ze względu na... brak sprzętu. Tak przynajmniej podał spiker, dodając, że oba silniki rozsypały się Rosjaninowi. W trakcie turnieju ponownie przekazał tę informację, wplatając w nią jednak słowo "oficjalnie", przez co można się domyślać, że coś nieoficjalnego też miało miejsce. Mniejsza z tym. Szkoda tylko, że zabrał miejsce Kimowi Nilssonowi, bo Szwed miał naprawdę ochotę do jazdy i pokazując się dwukrotnie na torze, za każdym razem walczył (pokonał nawet Patryka Dudka). Jego rodak, Oliver Bernzton, był rewelacją imprezy. Gdyby nie upadek w XIII biegu, niechybnie awansowałby do finału. Dla juniora ze Skandynawii nie było tego dnia straconych pozycji, a jego fantastyczna walka w wyścigu dodatkowym z Chrisem Harrisem była ozdobą całej imprezy. Szkoda, że chłopaka znów poniosło i zaliczył kolejny groźnie wyglądający upadek. Na szczęście bez konsekwencji. Tak na marginesie, trzy tygodnie wcześniej widziałem kilka jego wyścigów w meczu Kolejarza Opole z Victorią Piła, gdzie nie jechał z takim zębem. Mam nadzieję, że ktoś z opolskiego klubu był w Częstochowie i wyciągnął wnioski, a następnym razem przy ul. Wschodniej przygotowany zostanie tor umożliwiający ściganie.
Ciekaw byłem postawy Davida Bellego. Pierwszy raz miałem okazję zobaczyć Francuza na żywo. Choć zakończył zawody na odległej pozycji, to według mnie pozostawił po sobie korzystne wrażenie. Jest jeszcze młody i ważne, żeby nabywał niezbędnego doświadczenia na różnych torach. Niezwykle skuteczni byli za to Duńczycy (Kenneth Bjerre, Mads Korneliussen i Nicolai Klindt). Nie ma może wielkich fajerwerków w ich wykonaniu, ale w odpowiednim momencie potrafią zrobić to, co trzeba. Podobnie jak dwaj Australijczycy: Cameron Woodward (wydaje mi się, że jest bardzo pozytywnym człowiekiem) i Jason Doyle. Na ich przykładzie widać, że można wejść na wyższy poziom mając około 30 lat, choć wcześniej nie było się wybitnym juniorem. Nie wiem czy czytelnicy zgodzą się ze mną, ale uważam, że są to w prostej linii efekty dużej ilości startów, w tym także jazdy na Wyspach. Śmiać mi się chce, gdy nagle w Polsce mają status "odkrycia". Żal patrzeć natomiast na poziom Brytyjczyków, mimo że obaj (Harris i Bridger) w swojej karierze byli przecież zawodnikami Włókniarza. A Polacy? Bardzo różnie. Gołym okiem widać, że Piotrek Pawlicki był mocno pogubiony (później przyznał się do dość specyficznych problemów sprzętowych), podobnie jak Adrian Miedziński, choć przyczyny w obu przypadkach są pewnie trochę inne.
Atmosfera na widowni była mocno piknikowa. Małym wyjątkiem były chwile, gdy na torze pojawiał się właśnie reprezentant Unibaksu. Co "Miedziak" ostatnio wyrabiał na torze, to chyba wszyscy mogliśmy zobaczyć, ale i tak zaskoczył mnie stosunek miejscowych kibiców do tego żużlowca. Nie słyszałem żadnych specjalnie obraźliwych okrzyków, ale porcja gwizdów na prezentacji (zobaczyć reakcję Woodwarda - bezcenne) oraz wielka radość w momencie, gdy torunianin tracił pozycję na dystansie - dały dużo do myślenia. Jak widać, na szacunek kibiców trzeba sobie zapracować. Nie wiem czy obcokrajowcy potrafili zrozumieć to, że w Polsce gwiżdże się na reprezentanta Polski, ale występując w naszej lidze powinni chyba przyzwyczaić się do sytuacji, których próba zrozumienia jest stratą czasu.
Dwukrotnie, na początku i na końcu, przytrafiło się małe zamieszanie przy okazji hymnu. Podczas prezentacji zapomniano o tym, a gdy w końcu "Mazurek Dąbrowskiego" został zagrany, część żużlowców siedziała już na samochodzie, kilku nie zdążyło tam jeszcze pójść (ci grzecznie wysłuchali naszej pieśni narodowej), a Chris Harris... oparł się o ciężarówkę, jakby chciał ją zatrzymać - i w ten sposób "przetrwał" tę podniosłą chwilę.
Podczas dekoracji o hymnie, tym razem duńskim, zapomniał z kolei Kenneth Bjerre i za wcześnie zabrał się do otwierania szampana. Sam hymn mu w tym majsterkowaniu zresztą nie przeszkodził. Tyle że zdjął czapkę, ale dalej kombinował przy korku, po czym butelkę zatkał... palcem.
Podsumowując, świetne zawody, luźna atmosfera zarówno na torze, jak i na trybunach, nawierzchnia do walki. Czego chcieć więcej? Kiedy porównam taką imprezę z ligową napinką, to wolę sobie ekstraligowe ściganie czasem odpuścić. Nie dość, że nijak nie mogę się przekonać do panującej wówczas atmosfery, co chwilę ktoś mi zasłania, to jeszcze za bilet muszę zapłacić trzy razy więcej (włodarze klubu z Zielonej Góry ustalili cenę najtańszych biletów na mecz z Unią Leszno na 45 zł). Zgodnie z tą zasadą w sobotę, tydzień po wizycie w Częstochowie, przy ul. Wrocławskiej 69 obejrzałem mecz... amatorów, w którym AKS Chóragan podejmował Leszczyńskie Byki. Poziom zawodników był bardzo różny, od początkujących po jeżdżących dwa kółka na pełnym gazie. Ale oglądanie ludzi realizujących swoje pasje jest wielką przyjemnością. Szczególnie, gdy obok siedzą kibice mający podobne podejście.