1 marca 2015 roku, dzięki organizowanym w Berlinie Drużynowym Mistrzostwom Świata w lodowej odmianie speedwaya (bo tutaj jest to speedway, a nie racing, jak miało to miejsce podczas zawodów rozgrywanych w Sanoku), rozpocząłem tegoroczny sezon. Samą dyscyplinę traktuję trochę jako ciekawostkę, bo z racji odległości stolica Niemiec jest praktycznie jedynym miejscem, gdzie mogę obejrzeć ten rodzaj wyścigów. Znalezienie obiektu nie jest trudne, albowiem znajduje się on bezpośrednio przy wewnętrznej obwodnicy (Stadtring) w dzielnicy Wilmersdorf. Nie potrzeba więc ani naklejki uprawniającej do wjazdu do centrum, ani płacenia za parking.
Z Zielonej Góry na Horst-Dohm-Eisstadion jest zaledwie 190 kilometrów, więc jeśli jest możliwość pojechania na zawody, to chętnie z niej korzystam. Tym bardziej, że jest to tylko jeden weekend w roku. Bilety na polską kieszeń do tanich nie należą, bo wejściówka na pierwszy łuk, czyli jedyny sektor, z którego da się sensownie oglądać zawody, kosztuje 30 euro. Swego rodzaju ciekawostką jest to, że najtańszy bilet (18 euro) uprawnia do... stania za płotem na drugim łuku. Obserwując kibiców obecnych na trybunach można zauważyć, że nie są to ludzie przypadkowi. Wiedzą po co przychodzą, zajmują z góry założone miejsce i spokojnie obserwują zawody, komentując między sobą wyścigi po ich zakończeniu. Domyślam się, że ta przewidywalność może być dla niektórych mało atrakcyjna, ale całość ma swój klimat i nie ukrywam, że bardzo odpowiada mi takie podejście do kibicowania. Nie ma ochroniarzy (poza osobami pilnującymi wstępu na poszczególne sektory). W punktach gastronomicznych można kupić oczywiście piwo, ale poza tym także drinki, wino, kawę, napoje bezalkoholowe. Co dziwne, nie znalazłem tam herbaty, która akurat tego dnia bardzo by się przydała.
Pogoda od rana nie rozpieszczała, a po przekroczeniu granicy rozpadało się na dobre. Wiem, że opady niespecjalnie przeszkadzają w jeździe, bo kolce dają niesamowitą przyczepność, ale powodują pewien dyskomfort w oglądaniu. Na godzinę przed rozpoczęciem turnieju rozpoczęły się imprezy towarzyszące, czyli przejazd samochodów reklamujących coś (nie wiem co), a potem trwający dobre pół godziny występ zespołu grającego na bębnach. Najważniejsze jednak było to, że przed samą prezentacją przestało padać, a zza chmur zaczęło wychodzić słońce. Prezentacja wyglądało tak samo jak poprzednie, które widziałem, czyli chłopcy w gokartach z przodu z flagami krajów reprezentowanych podczas zawodów, a za nimi ciężarówka z głównymi aktorami. Na sektorze Gegengerade (przeciwległa prosta) stał kibic ze sporym dzwonem, którego spotkałem tutaj pięć lat temu. Z innych ciekawostek na trybunach widziałem kibiców z Austrii w kaskach z kolcami oraz pewnego Niemca wyposażonego z bardzo profesjonalny sprzęt - wózek z butlą gazową zasilającą cztery trąbki. Oczywiście każda dawała inny dźwięk po przyciśnięciu odpowiedniego przycisku.
O ile samo śledzenie rywalizacji jest bardzo przyjemnym zajęciem, to trudno nie zastanowić się nad rozwojem tej dyscypliny. Cztery lata temu byłem na tym samym obiekcie na Drużynowych Mistrzostwach Świata i od tamtego czasu układ sił niewiele się zmienił. Nadal rządzą i dzielą Rosjanie, gonią ich Austriacy - będący również poza zasięgiem innych drużyn (Franz Zorn i Harald Simon), dalej są Czesi (niezmiennie bracia Klatovscy), Niemcy (Gunther Bauer, Max Niedermaier), Szwedzi i Finowie. Ci ostatni wystawili tym razem innych reprezentantów, ale zmiany były wymuszone kontuzjami Anti Aakko i Matsa Jarfa. I tylko reprezentacja Trzech Koron zdecydowała się na radykalne odmłodzenie swojej ekipy. I trudno nie wiązać tego z faktem, że Szwedzi jako jedyni, obok Rosjan oczywiście, mogą pochwalić się rozgrywkami, które choć trochę przypominają ligę. W innych krajach turnieje ograniczają się niestety do pojedynczych (dosłownie) imprez.
W poprzednim akapicie wymieniłem sześć reprezentacji, a jak wiadomo turnieje parowe wymagają obecności siedmiu drużyn. Z udziału zrezygnowali Holendrzy (ich czołowy zawodnik Sven Holstein pokłócił się z macierzystą federacją i startuje z licencją niemiecką), więc powołano Szwajcarów prezentujących naprawdę amatorski poziom. Chwała panom, że realizują swoją pasję, ale poza pojedynczymi występami Simona Gartmanna ich jazda bardziej przypominała podróżowanie niż walkę. I nie chodzi mi tutaj broń Boże o krytykę Helwetów, tylko o zwrócenie uwagi na to, że ice speedway, to tylko sześć nacji, wśród których można znaleźć zawodników prezentujących jako taki poziom. Daleko zresztą nie trzeba szukać, bo przecież dwa lata temu Polacy mając praktycznie jednego zawodnika otarli się o brązowy medal. Niestety, Grzegorza Knappa nie ma już wśród nas, a lodowy żużel praktycznie przestał w naszym kraju istnieć. Tak na marginesie, do dziś nie potrafię zrozumieć dlaczego grudziądzanin po kilkuletniej przerwie wracał do klasycznego speedwaya i wybrał akurat zawody w Belgii, przyjeżdżając tam praktycznie bez treningu. Ale to temat na inny artykuł.
Nie mam wątpliwości, że ta ciekawa dyscyplina nie zniknie, ale chyba zasadne jest pytanie: czy ma przed sobą przyszłość? Sporym ograniczeniem są w tym przypadku obiekty umożliwiające rozgrywanie zawodów. O ile Rosjanie i Szwedzi dysponują torami przystosowanymi do letniej i zimowej odmiany speedwaya, to w innych krajach pozostają tylko tory panczenistów lub... zamarznięte jeziora. Tyle, że przy zimach takich jak obecna o drugiej opcji można właściwie zapomnieć. Same zawody są zresztą tylko jednym z elementów i to wcale nie najważniejszym, bo do rozwoju potrzebni są młodzi zawodnicy, którzy będą realną konkurencją dla starszego pokolenia. A ci z kolei muszą gdzieś trenować. I kółko się zamyka. Fajnie, że pojawiło się dwóch młodych Austriaków, są młodzi Szwedzi, stosunkowo młodzi Niemcy, ale wciąż jesteśmy w kręgu tych samych krajów. Siłą rzeczy nie można zmienić systemu rozgrywek DMŚ, bo... może pojawić się problem znalezienia czterech reprezentacji mających po pięciu zawodników. I trudno oczekiwać, że nagle coś się tu zmieni. Klasyczny żużel w porównaniu do ice speedwaya jest dyscypliną globalną. Cóż, lodowa odmiana powinna chyba dążyć do uniezależnienia się od Rosji i nie ma w tym żadnych politycznych podtekstów.
Po powrocie do domu przeczytałem, że znów pojawiły się komentarze podważające kompetencje polskiego sędziego Marka Wojaczka. Nie jestem fanem tego arbitra (nie wiem czy w ogóle tacy są), ale tym razem nie doszukiwałbym się w jego decyzjach jakichś większych błędów. Owszem, można zarzucić mu niekonsekwencję, bo skoro wykluczył jednego zawodnika za naruszenie bandy, czyli worków ze słomą, to w analogicznych sytuacjach powinien uczyć to samo. Ja przyznam się, że nie widziałem, by Nikołaj Krasnikow zahaczył o worki, bo znajdowałem się po przeciwległej stronie toru (sytuacja miała miejsce niemalże pod budką sędziowską). Nie zauważyłem też tego błędu Daniła Iwanowa, choć Rosjanin przez chwilę jechał z kawałkiem folii na haku. Austriak Harald Simon miał też pretensje do sędziego o wykluczenie podczas sobotnich zawodów za przejechanie wewnętrznej linii. Nie widziałem tego, bo byłem w Berlinie tylko w niedzielę, ale patrząc na spontaniczność wewnętrznej linii nie wykluczam, że mogło do takiego zdarzenia dojść. Tutaj nie ma krawężnika, a krawędź lodu, znajdująca się dobre 20 cm nad betonowym środkiem, nie zawsze jest właściwym punktem odniesienia dla pana malującego niebieską linię za pomocą wałka. Widziałem zresztą, że nawet przy poprawianiu potrafił stworzyć nowy kształt toru.
Wspomniane worki ze słomą są prostym, a jednocześnie bardzo skutecznym zabezpieczeniem. Tym razem na szczęście obyło się bez karamboli, ale miałem okazję zaobserwować we wcześniejszych latach „działanie” tego typu band. Motocykle zostają „przechwycone” przez worki, które jednocześnie neutralizują kolce, a zawodnicy wpadają na coś w rodzaju materaców stojących przy ogrodzeniu. Lodowi żużlowcy jadą naprawdę szybko, bo na początku na pokonanie tego 400-metrowego owalu potrzebowali nieco ponad 62 sekund. W późniejszej fazie, ze względu na zwiększoną selektywność nawierzchni, czasy były gorsze o około pięć sekund.
Na organizację mimo woli patrzę przez pryzmat zawodów, które mogę obserwować w Polsce. Dlatego też niemałym zaskoczeniem była dla możliwość wejścia na tor bezpośrednio po zawodach i uczestniczenie w dekoracji zwycięzców z „lodu”, a nie z poziomu trybun. Rzecz niby prosta, a jednocześnie jakże odległa w naszym kraju.
Podsumowując, uważam imprezę za ciekawy początek sezonu. Zwłaszcza, że w drugiej fazie zawodów było kilka naprawdę świetnych wyścigów. Jeśli pojawi się za rok możliwość wyjazdu, to znów chętnie z niej skorzystam. Myślę sobie, że nawet ta „zamkniętość”, którą opisałem wcześniej jako element hamujący rozwój tego sportu ma też swoje plusy. Bo swego rodzaju folklor, czyli klimat charakterystyczny dla tego typy zawodów jest też pozytywem, szczególnie dla kibiców, którzy nie oczekują zmian. Wiem, że to może brzmieć dziwnie, ale zrozumieć to można chyba tylko widząc takie zawody na własne oczy.