Kiedy Maciej Janowski zaczynał pierwszą honorową rundę wokół toru "Jancarza", a chwilę wcześniej stało się jasne, że tego dnia nawet diabelska moc ataku musi ustąpić pola przed maestrią defensywy, panel dyskusyjny p.t. "IMP" ruszył. W czasie rzeczywistym, jak na XXI w. przystało. Takie wydarzenie nie mogło przejść bez echa, tym razem jednak echo niosło niczym w Białowieskiej Puszczy. Jedni mistrzostwo Janowskiego kwestionowali, inni cieszyli się wraz z nim, jeszcze inni żałowali Zmarzlika i Kołodzieja albo psioczyli na regulamin. Wszędzie jednak na plan pierwszy wysuwał się fakt niezaprzeczalny - oto Mistrzem Polski został zawodnik z sześcioma II miejscami na koncie (czyli - jakby nie patrzeć - porażkami), który wygrał jeden, ostatni, wyścig. "Fartem", "Niezasłużenie!". To ostatnie nawet by do mnie trafiło, gdyby tylko nosiciele tej tezy potrafili udowodnić, że jedynie Maciej Janowski znał regulamin zawodów w których wziął udział, zaś resztę stawki umyślnie wprowadzono w błąd i jechała turniej 20-biegowy. Tym niemniej, uważam, że spłycać tak sprawy nie powinniśmy. Nie mam żadnego problemu ze złotem Janowskiego, mam natomiast problem z odczytaniem intencji, jakie przyświecają działaczom - obecnym strażnikom powagi IMP.
Każdą markę buduje się latami. Te najznamienitsze, albo po prostu najbardziej rozpoznawalne, rzadko kiedy udaje się utrwalić w jednym pokoleniu. Indywidualne Mistrzostwa Polski, z ponad 70-letnią tradycją, to też marka - sportowa. My, jako generacja przełomu wieków, naprawdę mieliśmy szczęście, bo nie musieliśmy niczego budować od zera. To nie my, nie nasze pokolenie, tworzyło rangę i magię tych zawodów. A nawet jeśli, to w drobnym wycinku. Jesteśmy tylko depozytariuszami tej historii - pięknej schedy po Smoczyku, Kapale, Wyglendzie, Tkoczu, Plechu, Jancarzu, Jankowskim... Tylko mam wrażenie, że ten depozyt traktujemy jak stary rupieć w naszym nowym, wymuskanym i drogim mieszkaniu, po który wiemy, że i tak nikt się nie zgłosi.
Zanim o regulaminie - chociaż to on rozpalił emocje i wokół niego rozgorzała dyskusja - zacząłbym od czegoś innego. Od znaków tej tradycji. Jest przechodni Puchar im. Józefa Dochy, jest mistrzowska szarfa, jest wreszcie Czapka Kadyrowa (przy okazji, polecam lekturę o znanych i nieznanych hipotezach dotyczących jej historii) - to cudownie, że udało się tę namacalną pamięć ocalić. Ale to przecież nie wszystko, to nie wystarczy. Czy ktoś wyobraża sobie, żeby prestiżowy Turniej Czterech Skoczni zaczął się kiedy indziej niż tuż przed Nowym Rokiem? Albo tenisowy Wimbledon inaczej niż w poniedziałek? My też mieliśmy taką datę - 15 sierpnia. Przez 20 lat stała się rozpoznawalna i powszechnie kojarzona z dniem narodowego czempionatu. Teraz w sierpniowy weekend pojedzie liga, a 15 sierpnia będziemy mieć komercyjny SEC, rozgrywany po raz trzeci w historii, zaś rozgrywany po raz 71. finał IMP dostał datę lipcową. Dzisiaj - 5 lipca, rok temu - 14 sierpnia, w 2013 - 6 października. Jak będzie za rok?
- Zapomniałeś pan, że 40 czy 50 lat temu te finały IMP wcale nie odbywały się 15 sierpnia - ktoś rozsądnie przypomni. To prawda. W ogóle nie miały stałej daty. Ale w czasach, kiedy na proste pytanie dziecka: Tato, a skąd właściwie Szarik i Pancerni znaleźli się w tym ZSRR, żeby nas wyzwalać? najlepszą odpowiedzią było "idź pograć w piłkę", generalnie o 15 sierpnia nie należało mówić za wiele. Ani specjalnie go upamiętniać. Ludzie jednak mówili, po kościele, w swych domach, podobnie jak "zapominali" zdejmować wywieszonych 1 maja flag i te łopotały dumnie w dniu Trzeciego Maja. Jednak od lat 90-tych, kiedy już wszystko było wolno, ten żużlowy finał IMP "zakotwiczył" na stałe w dzień podwójnego (bo i maryjnego) Święta. Od 52. Finału, rozegranego na torze w Warszawie (czy mógł być piękniejszy ukłon dla historii?), zakończonego zwycięstwem Sławomira Drabika, upłynęło już 20 lat. Dorosło całe pokolenie żużlowych fanów. Komu to przeszkadzało?
Na czym my chcemy budować prawdziwą i ponadczasową siłę tej dyscypliny w Polsce? Na Polish Speedway Battle? Na kasie? Lidze, okrytej trudno weryfikowalnym nimbem "najlepszej na świecie"?
Majstrujemy z datą, co gorsze, zaczęliśmy też majstrować z regulaminem. Jeśli mnie pamięć nie myli, to ostatnim, który tytuł wywalczył w tradycyjnej, 20-biegowej formule, był wrocławianin Tomasz Jędrzejak w 2012 roku. Teraz, na kanwie sukcesu innego wrocławianina, w tysiącach myśli, wyartykułowanych lub przelanych na dyskusyjne fora, ujawnił się mniej więcej taki myślowy schemat: ten system jest naprawdę kiepski, skoro ktoś z 14 czy nawet 15 punktami po 5 startach może zostać bez złota (albo w ogóle bez medalu), podczas gdy trofeum zgarnie ktoś, kto nie wygrał wcześniej nawet jednego wyścigu. Jak to się ma do sprawiedliwości i realnej oceny dyspozycji w danym dniu?
Ten paradoks nader uwierającym stał się teraz, ale zauważono go już wcześniej, bo przecież w 2013 roku bez medalu został współliderujący po 20 biegach Dudek (13 pkt.), a rok temu złoto zgarnął Kasprzak, z defektem i "jedynką" w fazie zasadniczej. Gdyby zasady były inne, od początku regulaminowej rewolucji przynajmniej dwa z trzech tytułów dostałyby się w inne ręce. Inny byłby też podział pozostałych medali. Czy sprawiedliwszy?
- A czy sprawiedliwiej jest w Grand Prix, gdzie wygrywa Iversen z 14 punktami, a drugi jest Holder z 18? A ile miał "oczek" Miedziński, kiedy wygrywał w Toruniu? Ten argument, choć często powtarzany, mnie nie przekonuje, bo Grand Prix w przeciwieństwie do finału IMP nie jest imprezą jednorazową. Poszczególne rundy to tylko bitwy w 7-miesięcznej wojnie. Holder swoją 18-tkę zachowa, Zmarzlika 14-tka co najwyżej poprosi o autograf.
Co więcej, obecny regulamin stawia dwójkę najlepszych po 5 seriach startów przed jeszcze innym problemem. Żużel to już taki sport, w którym z reguły sprzętem lepiej dopasowanym do toru będzie dysponował zawodnik, który miał możliwość odjechania dodatkowego wyścigu tuż przed finałem, a nie musiał czekać na swój start od biegu nr 17 do biegu nr 22 (a tak miał Bartosz Zmarzlik w Gorzowie). Nawet jeśli w rzeczywistości żużlowiec tego handicapu nie wykorzysta, to zanegować jego istnienie - trudno. Pewnie da się znaleźć bardziej spektakularny przykład na potwierdzenie tej zależności, mi akurat w pamięci utkwił tegoroczny finał krajowych mistrzostw w Wielkiej Brytanii. Tam w roli Bartosza Zmarzlika znalazł się, niemal idealnie, Tai Woffinden. Różnica klasy sportowej pomiędzy nim a stawką jakby nawet większa. I co? I gdyby finałowy wyścig dojechał do końca w pierwszym podejściu, skończyłby niechybnie TaiTanic bez złota. A może w ogóle bez medalu. Dlaczego w powtórce jego motocykl już nie był tak wolny, a pozwolił wygrać z "tradycyjną" przewagą - nietrudno się domyślić. Po co więc szarpać się i wyrywać każdą "trójkę" w fazie zasadniczej, choćby tak jak Zmarzlik w pięknym biegu z Kasprzakiem? "Bo trzeba dostać się bezpośrednio do finału" - jeżeli zanegować lub choćby uczynić dyskusyjnym ten żużlowy aksjomat, pozostanie chyba tylko argument pierwszeństwa w wyborze pól, rzeczywiście istotny przywilej lidera. Inna sprawa, że bardzo często pod koniec zawodów pola startowe nie mają już tak wielkiego znaczenia jak na początku.
Czy więc ten system jest sprawiedliwy? Tak średnio chyba. Kazik Staszewski (dla młodszych: robił muzę, kiedy liderem "Gangu Albanii" był jeszcze Enver Hodża) wyśpiewał kiedyś strofę o tym, że "...cała jego ciężka praca, wszystko było ch... warte". Tak mi się skojarzyło, patrząc po finale na Kołodzieja i Zmarzlika. Oficjalnie zachowujących godną podziwu klasę, w martwym dla kamer polu - myślę, że rozgoryczonych nie mniej niż ten kazikowy, emerytowany hutnik nad talerzem z kartoflami okraszonymi ogórkiem. "Widziałem z bliska minę Bartka po zjeździe do parkingu z finału i uwierz mi, że nie była to twarz zadowolonego ze srebra, jak mówił w wywiadzie. Chłop był totalnie przybity. A ludzie pod parkingiem krzyczeli: Dla nas i tak jesteś mistrzem"- tyle napisał po finale redakcyjny kolega z Gorzowa. Chylę czoła przed klasą przegranych (i zwycięzcą, który w pierwszych słowach im pogratulował), ale nawet gdyby któryś z nich bardziej te emocje uzewnętrznił, nie robiłbym "afery". Wszak sportowa złość po porażce jest taką samą częścią sportu jak szalona radość triumfujących.
To wszystko jedna strona medalu. W naturalny sposób kierująca ku myśli: powróćmy do tradycyjnej, 20-biegowej formuły finału. Tak będzie lepiej, sprawiedliwiej, bez niezdrowej atmosfery. Ale co - zapytam przewrotnie - w sytuacji, kiedy ten murowany faworyt zaliczy defekt w swoim pierwszym starcie, albo niesłusznie zostanie wykluczony przez sędziego? Niechby to nawet był "mistrz nad mistrze", niechby potem wygrał w cuglach wszystkie pozostałe biegi, ale czy z 12 punktami da się zdobyć złoto? Uprzedzę - od roku 2000, w ostatnich 16 finałach IMP, udało się to dwa razy, w 2000 i 2002 roku. Kto ma dobrą pamięć albo zerknie na stronę niezrównanego Romana Lacha, ten szybko zauważy dlaczego.
Stare więc, sprawdzone, czy nowe, metodą "kopiuj-wklej" pobrane z serwerów Szwedów i Brytyjczyków? I czy musimy wybierać tylko spośród tych dwóch opcji? A może "Quick-Mix"? Choćby z zaliczeniem punktów po fazie zasadniczej i podwójną punktacją w finale. Pomysłów nie brakuje, a przywilejem felietonisty pytać.
"Obecny system się sprawdził. Jest atrakcyjny dla widza i trzyma w napięciu do końca" - nie pozostawia cienia wątpliwości przewodniczący GKSŻ Piotr Szymański. Jeżeli mam jakąś uwagę do szefa polskiego żużla, to może właśnie taką - czy nie za szybko zamykamy się na dyskusję o formule IMP? Idea społecznych konsultacji to zdrowa idea, także w kwestiach o wiele ważniejszych niż żużel. Opinię "granatowomarynarkowych" już znamy, czy podzielają ją sami żużlowcy? Pora jeszcze na głosy - takie jak ten - dziennikarzy, kibiców, pasjonatów, ekspertów.
Chciałbym, żeby wybrano mądrze. I niekoniecznie już dziś, kiedy w niektórych buzują jeszcze emocje. Pośpiech wskazany przy łapaniu pcheł. Jednakże, na który system by ów wybór nie padł, ważniejsze dla mnie jest coś innego - i tym zgrabną klamrą spróbuję spiąć ten felieton - ważniejsze jest otóż utrzymanie stałości obranego kursu. Niezmienność wybranych zasad. Inaczej nawet 15 sierpnia i rocznica "cudu" nie pomogą.
Jakub Horbaczewski
Foto: redbull.com