Kibice w Poznaniu długo czekali na powrót ligowego żużla na Golęcin, bo trwało to 5 lat. Kiedy on już nastąpił, to od razu na najwyższym możliwym poziomie, czyli w ramach Ekstraligi. Mimo że miejscowi wciąż jeszcze nie mają swojej drużyny, z którą mogliby się identyfikować na dobre i na złe, to trzeba przyznać, że żużlowy duch w poznańskim narodzie nie zginął i wielu kibiców przyodzianych w barwy PSŻ uczęszcza na obiekt przy Warmińskiej 1. Początek nie był przyjemny, bo pierwszy mecz z ROW-em Rybnik (w mniej lub bardziej zrozumiałych okolicznościach) odwołano. 1 maja, podczas wizyty Stali Gorzów, miało być już wszystko na "tip-top". Czy było? Cóż… Zależy kogo spytać. Na pewno było oryginalnie, nietuzinkowo. Bo różne już rzeczy w naszej lidze widzieliśmy, ale prezesa ekstraligowego klubu biegającego za kibicami drużyny gości i usiłującego zerwać im szaliki z szyi… tego jeszcze nie grali.
Stadion
Chyba każdy kibic żużla w Polsce, który kiedykolwiek był na zawodach w Poznaniu przyzna, że nie ma piękniej usytuowanego obiektu żużlowego w Polsce. Położony w malowniczych "okolicznościach przyrody", w Lasku Golęcińskim, owal sprawia, że człowiek czuje się nie jak na stadionie, ale jak na leśnej polanie pośrodku której ktoś wykuł tor żużlowy.
Sam obiekt. mimo że modernizowany, wciąż pamięta czasy świetności poprzedniego ustroju politycznego. Stadion w połowie (dokładnie tej górnej) wyposażony jest w plastikowe krzesełka, a w połowie straszy wszystkich betonowymi płytami, które wyglądem przypominają bardziej piłkarskie trybuny w sektorach gości, niż odpowiadają żużlowym, ekstraligowym standardom.
Poznaniacy sami otwarcie przyznają, że nie ze wszystkim zdążyli na czas i mają świadomość istniejących niedociągnięć. Brak sektora gości, brak tablicy świetlnej, brak wieżyczki sędziowskiej z prawdziwego zdarzenia i przede wszystkim brak oświetlenia - to najpoważniejsze zarzuty wobec tego obiektu. W stolicy Wielkopolski przyznają jednak, że żużla wciąż się uczą i robią to dość szybko. Na razie trudno stwierdzić, czy Sparta Wrocław okaże się najlepszym nauczycielem. Ale po kolei.
Internetowe (ro)zgrywki
Zgodnie z wydanym przed sezonem 2016 Komunikatem Speedway Ekstraligi "Decyzją Prezydium Zarządu Głównego Polskiego Związku Motorowego z dnia 04.01.2016 Wrocławskie Towarzystwo Sportowe SA nie będzie przyjmować w bieżącym sezonie zorganizowanych grup kibiców gości na stadionie w Poznaniu z powodu braku możliwości technicznych oraz infrastrukturalnych wynikających z zapisów Ustawy o bezpieczeństwie imprez masowych".
Czytając powyższy komunikat należy się zastanowić, na czym polega "zorganizowana grupa kibiców gości" i ile osób to już "zorganizowana grupa"? Powyższa ustawa tego nie definiuje. Poza tym organizatorzy meczów sami są niekonsekwentni w swoim postępowaniu. Z jednej strony nie udało się wydzielić sektora dla kibiców gości, a z drugiej połowę miejsc na stadionie stanowią miejsca nienumerowane. Sprzedaż prowadzona przez Internet odbywa się również na te miejsca, bez żadnych zastrzeżeń czy ograniczeń dla kibiców gości! Jedyną różnicą jest cena biletu. Na miejsca numerowane jest o kilka złotych wyższa. Dlatego kibice gości nie muszą się organizować przed meczem w sensie transportu czy wspólnego wejścia jedną dużą grupą lub kilkunastoma mniejszymi na stadion. Bo i po co? Wystarczy, że kupią bilety na miejsca nienumerowane i zorganizują się już na samym stadionie. To przykład kolejnego typowo polskiego przepisu, dziurawego jak ser szwajcarski.
Pierwsze zgrzyty rozpoczęły się w Internecie już na tydzień przed meczem. Z jednej strony PSŻ Poznań na swoim profilu fejsbukowym zachęcał do zakupu biletów poprzez klubową stronę internetową Sparty lub PSŻ pisząc: „Zapraszamy na Golęcin na inaugurację PGE Ekstraligi w Poznaniu.” Z drugiej strony, gdy kibice z Gorzowa chcieli owo zaproszenie przyjąć, witał ich komunikat następującej treści: "Użytkownik nie jest uprawniony do zakupu biletu na wydarzenie Betard Sparta Wrocław - Stal Gorzów". I tutaj następowała konsternacja. Wszyscy zastanawiali się o co chodzi? Jak to jest z tą polską gościnnością? Skąd takie problemy? Okazało się, że kibice Stali chcący udać się na to spotkanie, a mieszkający na co dzień w Gorzowie, muszą "oszukać" internetowy system zakupu biletu i w polu "miasto" przy zakładaniu konta należało wyrzec się swojej "gorzowskości", wpisując np. Poznań. Wówczas system czuł się usatysfakcjonowany i dawał możliwość zakupu biletu. W moim przypadku akurat problemu nie było, a to z tego prostego powodu, że nabyłem wcześniej bilety na mecz z ROW-em Rybnik, a że ten mecz się nie odbył, to zgodnie z zasadami wrocławsko-poznańskimi (jeżeli nie chciałem zwrotu pieniędzy za bilety), w zamian wspaniałomyślnie "przedrukowano" mi na internetowe konto bilety na mecz z Gorzowem, dokładnie na te same numerowane miejsca. Kibice z Gorzowa na mecz z Rybnikiem w Poznaniu biletów raczej nie kupowali, stąd czekała ich taka organizacyjna niespodzianka. Szkoda tylko, że jak się w dniu meczu okazało, nie ostatnia.
Organizacja
Jeszcze kwadrans przed pierwszym biegiem pod stadionem trwały dwa specyficzne wyścigi. Swoją rywalizację toczyły kolejki do kas vs kolejki do wejścia na stadion - i na pierwszy rzut oka trudno było jednoznacznie stwierdzić, które z nich są dłuższe. Mimo że organizatorzy podzielili sobie wejście na stadion na kilka kategorii (bilety z kodem kreskowym zakupione przez internet, bilety zakupione w kasie, karnety, akredytacje, wejściówki VIP), to takich "ogonów" nie powstydziłby się poprzedni ustrój polityczny. Prawdopodobnie duża w tym wina kibiców, którzy zjawili się często na ostatnią chwilę, ale po części zasługa zbyt małej liczby wejść na stadion w stosunku do liczby przybyłych.
- Ej, chyba będą musieli przeciągnąć rozpoczęcie meczu – zagaił mężczyzna stojący w kolejce do wejścia kilka metrów przede mną.
- No co Ty, przecież jest telewizja, nie ma na to szans, oni mają swoją ramówkę i muszą się jej trzymać. Zaczną punktualnie – zripostował przytomnie jego towarzysz niedoli.
- To będzie dobrze jak zdążymy na drugą serię startów… – stwierdził ponuro ten pierwszy.
Kilka minut po tej wymianie zdań nagle… utworzyły się przed wejściem na stadion dodatkowe stanowiska złożone z osób, które po pierwsze wstępnie weryfikowały, czy dane na bilecie zgadzają się z tymi w dowodzie osobistym, po drugie dokonywały tzw. rewizji, czy nikt nie wnosi na stadion niebezpiecznych lub zakazanych przedmiotów, po trzecie (i to najciekawsze), czy nie afiszuje się zanadto z barwami drużyny przyjezdnej. Jak się szybko okazało ten ostatni punkt był nawet ważniejszy od wszystkich pozostałych, ale o tym za chwilę.
Część kibiców skarżyła się na brak możliwości zakupu programów. Podobno się skończyły, i tona długo przed meczem. Jednak już po wejściu na stadion były miejsca, gdzie można było program bez problemu kupić, gorzej z tym, że nie każdy o tym wiedział.
Tradycyjnie już od strony gastronomicznej kibic w Poznaniu nigdy nie miał prawa narzekać, zarówno jeżeli chodzi o ceny, jak i szerokość asortymentu. Przed zawodami, w przerwach między biegami czy po meczu, można tutaj napić się piwa, zjeść solidną żużlową kiełbasę, schłodzić się lodami, rozgrzać kawą lub herbatą, osłodzić życie gofrem, spróbować hot-doga czy przegryźć gorącą kukurydzę. Brakowało waty cukrowej, ale myślę, że dzieci mogły to organizatorom wybaczyć. Krótko mówiąc: do wyboru do koloru, co kto lubi.
Pewna niemiła niespodzianka czekała za to na kibiców, którzy kupili bilety na miejsca numerowane na wysokości wejścia w pierwszy łuk. Tam z racji tego, że mecz był transmitowany w telewizji wyrosło rusztowanie dla kamerzysty, które ograniczyło widoczność i bardzo obniżyło komfort oglądania zawodów. W tym miejscu należy się jednak organizatorom pochwała, ponieważ w ramach zadośćuczynienia kibicom, którzy tak niefortunnie siedzieli, klub zaoferował 20% rabat przy zakupie biletu na kolejny mecz. Czy taka gratyfikacja była wystarczająca? Trudno powiedzieć. W każdym razie nikt nie gwizdał, ani głośno nie wyrażał swojego niezadowolenia, więc można przypuszczać, że zainteresowani podeszli do tematu ze zrozumieniem.
Ważna rzecz na stadionie to nagłośnienie. Podczas odwołanego meczu z Rybnikiem było ono w katastrofalnym stanie. Nawet kibice siedzący pod samą „wieżyczką” i w okolicach startu mieli problemy z usłyszeniem tego, co mówi spiker zawodów. Fani siedzący na przeciwległej prostej startowej jedyne co słyszeli, to szmer. Podczas meczu ze Stalą ten element znacząco się poprawił i przypuszczam, że spikerzy prowadzący zawody byli słyszalni już na całym obiekcie, za co organizatorom należy się kolejna pochwała.
Największym plusem dla zmotoryzowanych była z pewnością organizacja miejsc parkingowych. Na stronie klubowej PSŻ i na profilu fejsbukowym została przygotowania mapka informująca kibiców, gdzie w okolicy stadionu mogą zaparkować swoje auta (odpłatnie lub za darmo). Poza tym, ruchem wokół stadionu kierowała policja i osoby odpowiedzialne za obsługę miejsc parkingowych. Z moich obserwacji wynika, że przebiegało to dość sprawnie i bez zgrzytów.
Organizacyjnie debiut ekstraligowego żużla w Poznaniu należy ocenić na mocną czwórkę, poza jednym wyjątkiem, o którym poniżej.
"Pierwszy chuligan Sparty Wrocław"
Jak się przekonało na miejscu wielu zwykłych, tzw. normalnych kibiców Stali Gorzów, klub z Wrocławia w swoim rozumieniu porządku i kultury stadionowej przeszedł kolejny poziom absurdu w szeroko rozumianym sporcie żużlowym. Otóż nakazał ochronie, aby ta nie wpuszczała na stadion żadnych kibiców przyodzianych w szaliki, bluzy i koszulki klubowe Stali Gorzów (sic!). Poniżej wypowiedź jednego z kibiców gości (dane do wiadomości autora), który przepisy i srogość ich egzekwowania poczuł na własnej skórze:
"Przed wejściem kazali nam ściągnąć kurtki, a pod kurtkami mieliśmy szaliki. Nie chcieli nas wpuścić, wtedy poprosiliśmy panią prezes (Krystynę Kloc – prezesa WTS Sparty Wrocław - dop. autora). Przyszła Pani prezes, ruszyła od początku z krzykiem, odnosząc się do nas na "ty" i strasząc nas „czy wiemy z kim rozmawiamy" i do kogo "skaczemy”, łącznie z tym, że sama chwytała za mój szalik, próbując go wyrwać i krzycząc, że takie mają przepisy. Na krzykach się skończyło, szaliki zabrali do depozytu, a jak wracaliśmy, to nagle kluczy nie było. Pani prezes się rozpłynęła, skończyło się znowu chryją z ochroną. Ostatecznie, po długim czasie, szaliki nam oddali, ale smród został straszny. Najśmieszniejsze jest to, że sami ochroniarze mówili nam, że wstyd im tak pracować dla wrocławskiego klubu, bo te przepisy mają chore".
Czy potrzeba lepszej laurki?
Ktoś mógłby powiedzieć, że ten kibic przesadza i wyolbrzymia, że pewnie byli podpici i się awanturowali. Niestety, nie przesadza, ponieważ sam byłem świadkiem rozmowy osób wpuszczających „na bramkach”, że dopóki kibice z Gorzowa nie pochowają do plecaków szalików czy koszulek, to na stadion, mimo posiadania ważnego biletu, zwyczajnie nie wejdą. Takie po prostu otrzymali wytyczne od klubu z Wrocławia. Takich procedur i przepisów nie ma chyba w żadnym innym, mniej lub bardziej szanującym się sporcie, zarówno w Polsce, jak i na świecie. Pani prezes klubu z Wrocławia zachowała się co najmniej szokująco. Agresja słowna i szarpanie kibica drużyny przyjezdnej ze strony PREZESA ekstraligowego klubu, w dodatku kibica chcącego normalnie, bez żadnych prowokacji, wejść na stadion, nie mieści się chyba w głowie i wyobraźni żadnego fana. Jadąc na mecz w barwach swojego klubu możesz spodziewać się agresji ze strony kibiców drużyny przeciwnej, ale ze strony prezesa ich klubu?!
Pytanie, czy to nie jest właśnie prowokacja? Każdy wie, że dla kibica barwy to rzecz święta, a kiedy ktoś podnosi na nie niepotrzebnie rękę, to musi liczyć się z adekwatną reakcją drugiej strony. Nikt nie lubi, kiedy ktoś próbuje zerwać mu szalik z szyi. Dać sobie zerwać barwy to zawsze pewien dyshonor. Nawet jeśli agresor to krzyczący, piszczący i mikrej budowy prezes klubu rywali… Smutne i niepokojące zarazem jest to, że wśród ludzi zarządzających naszymi klubami panuje przekonanie, że kibice przyjezdni to zło konieczne, które trzeba tolerować, ale równocześnie zwalczać, traktując ich jako tych gorszych, bo tak poczuli się kibice zaatakowani przez panią prezes z Wrocławia. Jej pomysł przyniósł więcej szkody niż pożytku. Doszło do bezsensownej prowokacji, która mogła mieć o wiele gorsze konsekwencje. Bo czy następnym razem, kiedy przyjadą kibice Unii Leszno, Falubazu czy jakiegokolwiek innego klubu, będą potulnie dawać sobie zrywać barwy przez rozzłoszczoną niesubordynacją panią prezes KK?
Na kanwie tej sytuacji rodzi się kilka pytań. Jakie akty prawa miejscowego pozwalają organizatorowi zabraniać wejścia na stadion osobie nie będącej w żadnej "zorganizowanej grupie" i posiadającej żółte, niebieskie (a w przyszłości inne) kolory na swoim ubraniu? Dlaczego zabierane są szaliki, ale już np. czapeczki nie? I jak ma wyglądać selekcja w odniesieniu do np. pań? Przecież żółta torebka z niebieskimi wypustkami jest ewidentnie "gorzowska". A co, jeśli – nie daj Boże – jakaś fanka pojawi się w klubowej bluzce lub topie z herbem klubu? Jeśli "selekcjoner" uzna, że łamie regulamin (albo przybiegnie pani prezes i uzna tak za niego), to należy stworzyć warunki, żeby mogła się przebrać...
Na szczęście nie wszyscy z ochrony przestrzegali tych przepisów tak restrykcyjnie jak prezes Kloc. Dzięki temu dla wielu fanów (większości?) wejście na stadion nie przysporzyło większych problemów czy zgrzytów. Opisany wyżej przypadek jest jednak bardzo wymowny i nie można przejść obok niego obojętnie. To był precedens, który należy piętnować, zwłaszcza, gdy zły przykład idzie z góry, od ludzi, którzy tym sportem zarządzają i mają na niego mniej lub bardziej pośredni lub bezpośredni wpływ. Oczywiste jest też, że takie zachowanie zrodzi kolejne reakcje. Tylko czekać, kiedy w internecie pojawią się komentarze niektórych kibiców z Wrocławia sławiących prezesową za ten "odważny" czyn - bo przecież można dołożyć nielubianym kibicom z innego miasta. Jak dla mnie, nie kolor szalików jest tu istotny. Sam fakt, kiedy kibicowi zabrania się wejść na stadion z barwami swojej ukochanej drużyny nie jest normalny i zasługuje na ubolewanie. A pani Krystynie Kloc mówię głośne STOP. Stop bezmyślnym prowokacjom.
Atmosfera
Atmosfera na trybunach, jak to na żużlu, a zwłaszcza w Poznaniu, była iście rodzinna i piknikowa. Sprzyjała temu świąteczna, pierwszomajowa pogoda, jak również inauguracja sezonu żużlowego w tym mieście. Na trybunach nie było żadnego dopingu ze strony zarówno kibiców miejscowych, jak i kibiców "gospodarzy". Kibice gości po głośnym początku również dali sobie spokój z prowadzeniem jakiegoś większego dopingu. W końcu byli niezorganizowani. Rzadkie okrzyki zagrzewające zawodników Stali do walki zdarzały się przed poszczególnymi biegami i nadchodziły z przeciwległej prostej startowej, gdzie zebrała się główna grupa kibiców z Gorzowa. Brak faktycznego sektora gości i zorganizowanej grupy kibiców sprawia, że na stadionie nie ma kibicowskiego klimatu zarówno po stronie gospodarzy, jak również przyjezdnych. Na prostej startowej panowała kulturalna atmosfera. Obok siebie siedzieli kibice z Poznania, Wrocławia i Gorzowa, a także z innych żużlowych miast i nikt nikomu nie wyrywał szalika, nikt nikogo nie wyzywał i nikomu nie groził. Każdy kibicował swojej drużynie i nie musiał się z tym kryć, często wymieniając się po biegach spostrzeżeniami. Podobno po drugiej stronie stadionu dochodziło do utarczek słownych między kibicami obu zainteresowanych drużyn, ale do niczego groźniejszego nie doszło, nikt nie musiał interweniować. Mimo faktu, że kibice obu klubów za sobą specjalnie nie przepadają, to specyfika miejsca w którym się spotkali i okoliczności, sprawiła, że obyło się bez żadnych poważniejszych ekscesów, co tylko stanowi potwierdzenie, że kibice żużlowi stoją półkę wyżej i potrafią siedząc obok siebie dopingować swój zespół z poszanowaniem drugiej strony. I aby utrzymać ten stan rzeczy wystarczy z reguły odrobina dobrej woli i zdrowego rozsądku.
Trzeba przy tym dodać, że gorącej atmosferze nie sprzyjała skala „emocji” na torze oraz przebieg spotkania (ciągłe prowadzenie gości). Może gdyby mecz trwał 21 biegów i Sparta w końcu wyszła na prowadzenie, stadion by ożył. W niedzielę jednak nic takiego nie miało miejsca, a pojedyncze zrywy można było policzyć na palcach jednej ręki. Były one jednak krótkotrwałe, choć… entuzjastyczne.
Tor
Każdy, kto uważnie śledzi poczynania trenera Piotra Barona, wie, że ten od trzech lat robi tor bardzo twardy z jedną ścieżką przy krawężniku. Kto z tej ścieżki zjedzie choćby na centymetr, wypada z gry. Nie ma znaczenia, czy to tor we Wrocławiu, Częstochowie czy Poznaniu. Recepta na rywala jest wciąż ta sama. Jedna, twarda ścieżka musi być i basta! Nie inaczej było w ubiegłą niedzielę. Szczerze mówiąc, nie zdziwiłem się przed sezonem, kiedy ogłoszono, że wrocławianie wybrali na swój zastępczy tor domowy w sezonie 2016 owal na Golęcinie. Dlaczego? Z tego prostego powodu, że łatwo go przygotować właśnie „po wrocławsku”, albo jak kto woli „po Baronowemu”. Tor w Ostrowie ma zbyt wiele ścieżek do … zasypania. Postronni kibice, zwłaszcza ci z Poznania, chyba nie wiedzieli do końca czego mogą się spodziewać w kwestii przygotowania nawierzchni. Liczyli na dobry, emocjonujący w każdym biegu żużel na najwyższym poziomie, a póki co, dostali ściganie do momentu wyjścia z pierwszego łuku. Kto lepiej po starcie go rozegrał, ten wygrywał wyścig, przywoził punkty. Na palcach jednej ręki można było policzyć „mijanki” w tym spotkaniu. Na domiar złego nie wynikały one z umiejętności wyprzedzania zawodników, tylko wykorzystywania ich błędów na trasie. Zmarzlik na Drabiku, Jędrzejak na Žagarze i Iversen na Janowskim... To tak naprawdę jedyne akcje na trasie, i tylko ta ostatnia wynikała z faktycznego wyprzedzenia rywala.
Wrocławianie zrobili tor po swojemu, pod siebie jako gospodarze, zrobili tor pod wynik, tradycyjnie kosztem widowiska, któremu bardzo szybko ukręcili łeb. Mieli absolutnie do tego prawo. Jednak czy na pewno o to w tym wszystkim ma chodzić? O zwycięstwo za wszelką cenę? Jak się okazało, na inaugurację zwycięstwa nie było, był wyszarpany rzutem na taśmę remis. Wrocławianie zapomnieli chyba, że jadą przeciwko mistrzom krawężnika i - swego czasu - jedynej słusznej ścieżki Piotra Palucha na popularnym "Jancarzu". Goście błyskawicznie, już na próbie toru, połapali się, o co w tym wszystkim chodzi. W tym przypadku wrocławianie mogli zginąć od własnej broni, a tak są tylko lekko ranni - zremisowani. Na razie "lekko", bo przecież wciąż pozostają bez ligowego zwycięstwa.
Na osobną uwagę zasługuje dwukrotne bicie tego dnia rekordu toru przez Brytyjczyka Woffindena. Poprzedni rekord Bartosza Smektały, ustanowiony podczas ubiegłorocznych młodzieżowych zawodów, został poprawiony w ostatecznym rozrachunku o 1,7 sekundy i obecnie wynosi 65,80 sekund.
Widoki na przyszłość
Sparta z każdym treningiem odbytym na Golęcinie będzie lepiej spasowana z torem, jej zawodnicy nauczą się doboru odpowiednich przełożeń, nabiorą większej pewności siebie i czucia nawierzchni, a co za tym idzie z każdym kolejnym meczem następni przeciwnicy będą mieli coraz większe problemy z odniesieniem zwycięstwa w Poznaniu. Tor jest wymagający, a jeżeli do tego dodamy sposób jego przygotowania, to wówczas lekko zawodnikom gości nie będzie.
Stal natomiast ma teraz teoretycznie, terminarzowo z górki. Z dwóch trudnych wyjazdów, do mistrza i wicemistrza kraju, udało się wywieźć aż 3 punkty, co jest bardzo dużym handicapem zarówno przed meczami rewanżowymi, jak i walką o play-off. W żużlu punkty zdobyte na wyjeździe, przy tak ograniczonej liczbie zespołów w lidze, są bardzo cenne i liczą się niejako podwójnie.
Jeżeli chodzi o PSŻ Poznań, to jeżeli działacze tego klubu mają się uczyć żużla na najwyższym poziomie w zakresie postępowania z kibicami gości od pani prezes Krystyny Kloc, a sposobu przygotowania toru i widowiska żużlowego od trenera Piotra Barona, to jestem głęboko przekonany, że na dłuższą metę kibice w stolicy Wielkopolski tego nie kupią. Pomijając już falstart z Rybnikiem, nie o taki powrót speedwaya w Poznaniu walczono, nie o takim żużlu i standardach postępowania się w tym mieście pamięta. Dobrze powiedział Krzysztof Cegielski podczas transmisji w nSport - to nie poznański tor jest "antyżużlowy", ktoś go tylko w taki sposób przygotował. Mimo wszystko, jestem przekonany, że stworzenie własnej, poznańskiej drużyny, z którą miejscowi będą mogli się utożsamiać, oraz rozgrywanie meczów bardziej dla ukazania piękna tego sportu niż samego wyniku, sprawi, że poznaniacy na powrót zakochają się w "szlace" i będą się nią bawić i cieszyć. A jak wspomniałem na wstępie, potencjał istnieje, swoich wiernych kibiców wciąż mają i zasługują na to, aby ten sport zagościł w tym mieście już na zawsze.
Łukasz Koźliński
Foto: Katarzyna Michalak, Paweł Mruk zuzlowefotki.pl