Przed nami najważniejsze mecze sezonu 2016. Cóż można w tej chwili napisać o Falubazie? Po jeździe, po wynikach, ale także po obrazkach z parkingu, widać, że atmosfera w drużynie jest co najmniej dobra. Warto też podkreślić, że nie jest to efekt chwilowego braku problemów, ale wynik pracy, walki, a przede wszystkim chęci ludzi tworzących tę ekipę. Dwa wyjazdowe zwycięstwa w Rybniku i Tarnowie dały zielonogórzanom pewne miejsce w czwórce, co oznacza, że cel postawiony przed zespołem w fazie zasadniczej został osiągnięty. Kolejne mecze potwierdziły tylko wysoką formę. W play-off cała zabawa zaczyna się właściwie od nowa, więc teraz chodzi już tylko to, żeby cało, zdrowo i w miłej atmosferze do nich dojechać (pamiętajmy o zaangażowaniu żużlowców na innych frontach), a następnie udowodnić swoją wartość w starciach o medale.
Na początek chciałbym postawić Czytelnikom pytanie, co takiego zmieniło się w postawie zielonogórzan w drugiej części sezonu, bo przecież jeszcze trzy miesiące temu sytuacja w tabeli wcale nie była jakoś szczególnie pozytywna, a jazda wyglądała dużo gorzej, mimo że możliwość korzystania z zastępstwa zawodnika czyniła ten zespół teoretycznie silniejszym. Co się zmieniło? Ja widzę dwa zasadnicze zwroty akcji. Pierwszym była porażka w lubuskich derbach na własnym torze, przy czym "własny tor" należy rozumieć raczej jako określenie czysto formalne, bo stan nawierzchni był zaskoczeniem dla wszystkich. Wydarzenia z 22 maja stały się przyczynkiem do szczerej rozmowy, czy może raczej wyrzucenia z siebie różnego rodzaju żalów, które niewątpliwie siedziały i w zawodnikach, i w Marku Cieślaku. Warto także zauważyć, że wszystko, co dotyczyło drużyny rozegrało się wewnątrz niej, bez niepotrzebnych komentarzy ze strony działaczy. Dało się na pewno zaobserwować nieco niższą frekwencję po nieudanych derbach, ale te "straty" mogą zostać odrobione z nawiązką w fazie play-off. Drugą kluczową rzeczą było pogodzenie się z tym, że Jarosław Hampel nie wróci w tym roku do ligowego ścigania, więc zamiast czekać na to wzmocnienie, odpowiedzialność na swoje barki musieli wziąć wszyscy po kolei. I tę odpowiedzialność niewątpliwie wzięli. Efekt był taki, że od wspomnianych derbów Falubaz nie przegrał siedmiu kolejnych pojedynków.
Ciekawym posunięciem było zakontraktowanie Justina Sedgmena, co według mnie... wzmocniło zespół. Dlaczego? Zdaję sobie sprawę, że to obecnie - po pierwszym, tak udanym, występie Jarosława Hampela twierdzenie płynące mocno "pod prąd" - ale już tłumaczę. Otóż Australijczyk nie zdobywał co prawda punktów, ponieważ nie miał doświadczenia na polskich torach, nie miał też własnego, odpowiedniego sprzętu, a chyba także umiejętności. Przynajmniej na dziś. Potraktował jednak to doświadczenie jako naukę na przyszłość. Co ważne, nie psuł atmosfery i nie generował żadnych problemów, z góry wiedząc, że po dwóch startach będzie zastąpiony przez Krystiana Pieszczka. Tym samym wychowanek Wybrzeża Gdańsk jeszcze przed meczem miał pewność startu w co najmniej pięciu wyścigach. W ten sposób "Krycha" jechał w pełnym zakresie, mecz za meczem, nie zabierając jednocześnie miejsca żadnemu z kolegów zdobywających punkty. Według mnie była to sytuacja idealna, bo trzech silnych liderów plus mocny zawodnik drugiej linii (Karpow) plus mocny junior, w zupełności wystarczają do zwyciężania w meczach. Ewentualne punkty Sebastiana Niedźwiedzia potraktować można było jako swego rodzaju bonus.
Ciekaw jestem postawy Krystiana w najważniejszej części sezonu. Dwa ostatnie pojedynki wyjazdowe to jego starty w ograniczonym zakresie, czemu zresztą sam był częściowo winien, bo również jego słabsza postawa powodowała konieczność wstawiania rezerwy taktycznej. Na zakończenie rundy zasadniczej były już tylko trzy biegi w związku z powrotem Jarosława Hampela. Minął tydzień... i ten sam chłopak wygrywa Międzynarodowe Indywidualne Mistrzostwa Ekstraligi. Bo zna najlepiej gdański tor? Bo inni byli zmęczeni, bo testowali coś albo zlekceważyli te zawody? Według mnie nie o to chodzi. Krystian musi czuć, że jest jednym z liderów swojej drużyny - i wówczas śmiga aż miło. Kiedy jest jednym z wielu, dużo trudniej jest mu udowodnić swoją wartość. W ubiegłym roku miał bardzo podobny problem, co dość często starałem się w swoich felietonach zauważać. W lidze jest zależny od decyzji menadżera. W zawodach indywidualnych jeździ sam dla siebie, więc nie musi się na nikogo oglądać. Poświęciłem mu cały akapit, bo według mnie jest to bardzo ważne, jeśli nie kluczowe, ogniwo w drużynie Falubazu. Nie chodzi mi tutaj wyłącznie o kontekst sportowy, ale także o potencjalne źródło niezadowolenia z wyżej opisanych okoliczności. Zwłaszcza, że jego występy na Motoarenie przynosiły zielonogórzanom ogromną korzyść punktową.
Będąc kibicem sportów drużynowych zawsze mam przyjemność z oglądania grupy ludzi, która wspólnie chce wygrywać. Tak można w tej chwili powiedzieć o Falubazie. O tym, że zawodnikom zależy na zwycięstwie, chyba nikogo przekonywać nie trzeba, bo widać to gołym okiem. Różnica ta jest szczególnie dostrzegalna na tle wielu innych "drużyn" występujących w tym roku w ekstralidze. Cudzysłów nieprzypadkowo. Szczerze mówiąc, nie pamiętam tak potężnego kryzysu motywacji w naszym ligowym speedwayu. Nie wiem, w czym ten kryzys (bo według mnie jest to właściwe określenie) ma swoje źródło. Być może w braku autorytetów wśród menadżerów? Może zawodnicy dają coraz bardziej do zrozumienia, że ekstraligę traktują wyłącznie jako źródło zarobków, które pozwalają im realizować inne cele? Przyczyn jest pewnie wiele, a zastanowić powinni się nad nimi przede wszystkim ludzie odpowiedzialni za ekstraligowy żużel. Bardzo mocno zawęża się grono ekip mających uzasadnione aspiracje do bycia wyróżniającymi się na naszym podwórku. Co gorsza, jeśli spojrzymy na ekstraligowe zaplecze, to jest tam właściwie tylko Orzeł Łódź chcący osiągnąć coś więcej, aczkolwiek ewentualny awans dla któregokolwiek z pierwszoligowców będzie ogromnym szokiem. W tym kontekście dziwię się naszej centrali, że z takim uporem nie chce wpuścić do elity Łotyszy (jeśli oczywiście po raz kolejny wywalczyliby sobie awans), mających w swoich szeregach żużlowców potrafiących stworzyć naprawdę fajne widowisko. A nie jest tajemnicą, kto z żużlowców największego kalibru marzy o startach w plastronie ekipy z Dyneburga, gdyby tylko ta znalazła się w Ekstralidze.
Jest pewnym paradoksem, że największe kłopoty mają obecnie drużyny prowadzone przez menadżerów, będących rok wcześniej "odkryciem ligi". Nie znam szczegółowo problemów obu Unii, ale patrząc z zewnątrz na ich poczynania, nie szukałbym winy w osobach Pawła Barana i Adama Skórnickiego. Źródeł problemów upatrywałbym raczej w sposobie podpisywania kontraktów. "Byki" zakontraktowały zbyt wielu liderów (oczywiście tych finansowo-wizerunkowych, a nie punktowych), z kolei "Jaskółki" mają ich za mało. Jeśli do składu wrzucimy pięciu seniorów i każdy z nich będzie miał oczekiwania, że traktowany będzie wyjątkowo, to w efekcie zamiast tworzyć monolit, zaczną ze sobą rywalizować, a przy pierwszym kryzysie z reguły "strzelą focha" i zlekceważą swoje obowiązki. Bo mają własne ambicje, a z tyłu głowy Grand Prix i dwie inne ligi. Skład z pięcioma liderami przerabiano nie tak dawno m.in. w Zielonej Górze i Toruniu. O efektach lepiej zapomnieć. Z kolei brak liderów, czyli jak to się ładnie mówi "zbilansowany skład", wymaga pięciu naprawdę solidnych żużlowców. Praktycznie z góry było wiadomo, że ani Piotr Świderski, ani Mikkel Michelsen nie pasują do tej koncepcji. Ich średnie biegopunktowe (odpowiednio 0,920 i 0,950) chyba najlepiej podsumowują tę mizerię. Ten pierwszy narzekał na zbyt małą liczbę wyścigów, ale chyba zapomniał, że prawie połowę punktów przywiózł na tzw. "trupach", juniorach, albo kolegach z zespołu. I to jest dla mnie klasyczna postawa nie tworząca pozytywnej atmosfery, co powinno być wzięte pod uwagę przez przyszłego pracodawcę.
Wydaje mi się, że problemy z odpowiednią motywacją są także w innych ekipach. Ekipie ROW Rybnik przegranie najważniejszego meczu w sezonie ze spadkowiczem, który tragicznie stracił swojego najlepszego juniora, chwały na pewno nie przynosi. Zresztą, już podczas "śnieżnego" spotkania w Zielonej Górze widać było, że jest coś na rzeczy, bo goście nawet w takiej sytuacji nie potrafili wykorzystać słabości mocno pogubionego Falubazu. Grudziądz był jedną nogą w play-offach, ale musiał tę nogę cofnąć. Wydawało się, że zdobycie 40 oczek w Toruniu może być realne, jednak "Anioły" dość skutecznie wyleczyły sąsiadów z wiary w cuda. Zresztą, sam fakt, że o medale walczyć mogła ekipa, która nie zdołała w ciągu dwóch lat wygrać żadnego meczu wyjazdowego (sic!) też świadczy o słabości ligi. Samo bazowanie na ekstremalnie twardym torze na dłuższą metę może okazać się początkiem końca. System rozgrywek jest taki, że wystarczy awansować do czołowej czwórki, więc zamiast przejmować się torem w Grudziądzu, można przegrać, traktując te występy czysto treningowo, jako naukę o odpowiednich ustawieniach.
Dziwną drużyną jest Get Well Toruń. Torunianie potrafili wysoko i w kiepskim stylu przegrać kilka meczów wyjazdowych, a jednocześnie wygrali tyle spotkań, że cel nadrzędny, czyli awans do czwórki, został spokojnie przez nich osiągnięty. Problemem było chyba to, że po nieudanych meczach robił się wielki szum medialny, choć trzeba sobie jasno powiedzieć, że te wyjazdowe porażki "Aniołów" były znacznie boleśniejsze dla zwycięzców, którzy za swój triumf musieli przecież słono zapłacić. Ten paradoks pokazuje, jak głupi jest system rozliczeń. Wiem, że to temat na zupełnie inny artykuł, ale według mnie lepsze byłyby płatności ryczałtowe, przy czym wysokość kontraktu zależałaby od średniej uzyskanej przez zawodnika w poprzednim sezonie. Łatwiej byłoby planować budżet, nie byłoby problemów z wysokimi zwycięstwami czy wstawianiem juniorów, gdy wynik jest już rozstrzygnięty. Taka luźna myśl.
Wracając do drużyny z Torunia, to półfinał Ekstraligi 2016 i konfrontacja z teoretycznie wzmocnionym Falubazem powinny pokazać prawdziwą twarz tego zespołu. Wciąż uważam, że Falubazem wzmocnionym teoretycznie, bo nikt nie jest w stanie przewidzieć, jak zaprezentuje się na trudnym wyjeździe Jarosław Hampel. "Mały" wrócił na tor w meczu, w którym nie było presji na wynik, a jednocześnie mógł pojechać na dobrze sobie znanym i przewidywalnym torze. Po tak długiej przerwie zaprezentował się znakomicie. Obserwowałem ten powrót na zielonogórskim stadionie. Wydaje się, że Jarek dużo pewności zyskał po swoim trzecim starcie, gdy już na wejściu w pierwszy łuk miał za plecami całą stawkę, a w dwóch kolejnych występach był już nieuchwytny dla rywali. Jak będzie w półfinale? Sezon wkracza w decydującą fazę, więc siłą rzeczy pojawi się presja na wynik (zarówno w kwestii sportowej, jak i finansowej, wszak finał wiąże się ze sporym zastrzykiem gotówki z centrali), będą też znacznie mocniejsi rywale i tor o zupełnie innej geometrii, na którym Jarek nie miał okazji trenować. Myślę, że uzasadnione jest też pytanie o to, jak obecność byłego wicemistrza świata wpłynie na postawę zielonogórzan, którzy zdominowali rundę rewanżową pomimo dwóch potężnych "dziur" w składzie (Sedgmen/Łoktajew + drugi młodzieżowiec).
Marek Cieślak - jakby w odpowiedzi na te wątpliwości - zamieszał w niezmienianym od dłuższego czasu składzie, ustawiając Jarosława Hampela jako prowadzącego drugą parę (z zewnętrznych pól zacznie Doyle). Nie da się też nie zauważyć, że obecnie mamy już czterech liderów (mentalnych), więc siłą rzeczy nieco odstawieni na bok zostają Krystian Pieszczek i Andriej Karpow. Pamiętając znane powiedzenie, mówiące, że "lepsze jest wrogiem dobrego", myślę, że obecny skład wymagać będzie dużo więcej pracy od zielonogórskiego menadżera. Jeśli jednak uda się utrzymać dotychczasową atmosferę i waleczność, to Falubaz będzie piekielnie trudno zatrzymać. I tego życzę ekipie spod znaku Myszki, bo chyba nawet kibice spoza mojego miasta i niespecjalnie lubiący zielonogórską drużynę, muszą przyznać, że mecze z jej udziałem dostarczają w tym roku wiele sportowych emocji.