Plaga, plaga i jeszcze raz plaga. Przyznam, że nigdy czegoś takiego w swoim życiu nie widziałem. Setki czy wręcz tysiące komarów atakowały na stadionie wszystko, co miało w sobie chociaż odrobinę krwi. Jednakże kiedy popatrzyło się na trybuny, to ten widok miał w sobie coś niesamowitego - 4 tysiące ludzi machających czym się da, byle tylko odeprzeć atak skrzydlatych krwiopijców. Trzeba przyznać, że natrętne komarzyska skutecznie zniechęciły do oglądania meczu z KSM Krosno; ostatni raz równie mało frajdy z oglądania żużla miałem chyba w 2003 roku, gdy jako dzieciak widziałem na własne oczy agonię i upadek ówczesnej Polonii. Mimo wszystko, warto było wytrzymać do końca, bo sam mecz, mimo znanego wcześniej zwycięzcy, był całkiem niezły i toczony przy wyjątkowej oprawie.
Zapach lat 90. i there's only one Norbert Kościuch
Sztuczne oświetlenie kojarzy się tylko z jednym - z wielkim ściganiem, które gościło w Pile kilkanaście lat temu. Włodarze klubu ustalili godzinę meczu z krośnianami na 19, co - jak się okazało - było doskonałym ruchem. Bo nie dość, że niezbyt prestiżowa potyczka (cóż, nie ukrywajmy) zyskała dodatkowy smaczek, to z drugiej strony, można było spokojnie przygotować tor do jazdy. Kilkanaście godzin opadów zrobiło bowiem swoje, dlatego czapki z głów przed pilskim klubem, że ponownie, dosłownie w cztery godziny, nawierzchnia była zrobiona wręcz perfekcyjnie. A w aspekcie sportowym w samej Polonii praktycznie wszyscy pojechali na swoim poziomie, bo wiadomo było, że Michał Szczepaniak po takiej przerwie i operacji, nie będzie od razu wykręcał "dwucyfrówek". Brakuje już słów, żeby komplementować Norberta Kościucha, który wręcz idealnie łączy w swojej jeździe efektowność z efektywnością. Komplet 15 punktów z "Wilkami" mówi sam za siebie, a sposób w jaki minął w ostatnim biegu Sergieja Łogaczowa zasługiwał na kilkuminutowe tzw. standing ovation. Mimo wszystko, był jednak ktoś, kto swoją jazdą zaskoczył mnie jeszcze bardziej. A był to - uwaga - Paweł Staniszewski. Pierwszy raz na torze zobaczyłem go dokładnie 12 lipca, na młodzieżowych zawodach w Pile. Były to jedne z pierwszych (o ile nie pierwsze w ogóle) jego zawody "we czwórkę spod taśmy". Miał problemy z ruszaniem ze startu, z płynną jazdą - po prostu było widać, że to jeszcze totalny nowicjusz. Minęło niewiele ponad miesiąc, a ten sam Staniszewski zrobił postęp wręcz kolosalny (bo inaczej tego nazwać nie można) - dobre starty, niezła jazda na dystansie, no i wywalczony pierwszy ligowy punkt. W pierwszym ligowym meczu. Zdarzyły się wprawdzie dwa upadki (jeden z jego winy, gdy poczas próby wyprzedzania "skosił" Daniela Kaczmarka), ale na szczęście nikomu nic się nie stało. Już wiadomo, że Paweł zostanie w Polonii na przyszły sezon, co wydaje się doskonałym ruchem, skoro młody zawodnik zdradza, że ma tzw. papiery na jazdę.
Bezwstydne wilki
To musi być naprawdę kiepskie, a może nawet przygnębiające uczucie - jechać kilkaset kilometrów na mecz ze świadomością, że się go przegra. I tak właśnie było w przypadku KSM-u Krosno, o czym zresztą mówił sam prezes klubu, Janusz Steliga. Mimo wszytko, "Wilki" absolutnie nie przyniosły wstydu, pokazując się z niezłej strony i zdobywając 37 "oczek". Zabrakło im indywidualnych zwycięstw (tylko 3) i co oczywiste, tych biegowych (równe 0), żeby myśleć o lepszym rezultacie. Na pewno zabrakło też punktów Marcina Rempały (0,1*,D,D) i Daniela Kaczmarka, który, poza wygranym biegiem młodzieżowym, pojechał kiepsko (3,0,0,1). Ta dwójka to nie są anonimowi zawodnicy. Za to na pilskim torze świetnie czuł się Sergiej Łogaczow, lider swojego zespołu. Rosjanin rozwija się w świetnym tempie i szczerze mówiąc, szanse na jego pozostanie w Krośnie po tym sezonie oceniam raczej dosyć nisko.
W Pile spotkały się zespoły walczące zupełnie o coś innego - Polonia o 4. pozycję na koniec sezonu, a KSM o ligowy byt. Absolutnie nie przeszkodziło to jednak w stworzeniu niezłego widowiska. Można tylko żałować, że na stadionie przy Bydgoskiej tak rzadko włącza się sztuczne oświetlenie, bo wtedy, w tak wyjątkowej atmosferze i otoczce, nawet ugryzienia komarów jakby mniej dokuczały.
***
Żegnaj, Kapitanie!
4 września 2016 roku na zawsze pozostanie już ważną datą dla pilskiego speedwaya. Mecz pomiędzy Polonią a Orłem Łódź zapowiadał się frapująco, ale szybko zszedł na dalszy plan, gdy tuż przed prezentacją menadżer pilan, Tomasz Żentkowski, powiedział, że Piotr Świst kończy dziś karierę. Potyczka z łodzianami miała być jego ostatnim ligowym meczem w Pile. Już przed rozpoczęciem obecnego sezonu mówiło się, że to ostatni rok "Twisty'ego" na żużlowych torach, ale szczerze mówiąc, brałem to do siebie z przymrużeniem oka. No bo jak to tak, skoro jest o krok od wyśrubowania kolejnych rekordów, jeżeli wciąż są wyniki i zdrowie, to dlaczego tego nie ciągnąć?! Klamka jednak zapadła i przebogata, barwna i pełna sukcesów 32-letnia (!) kariera właśnie zmierza ku końcowi. Wiem,że zabrzmi to strasznie górnolotnie, ale cieszę się, że mogłem obserwować chociaż jej część na własne oczy. Warto zaznaczyć, że pan Piotr został bardzo godnie i ciepło pożegnany oraz uhonorowany przez tradycyjnie liczną pilską publiczność.
Zdjęcie, które obiegło cały żużlowy internet (fot. Ultras Polonia Piła '09)
Po tym meczu sam Piotr Świst mógłby śmiało przybić piątkę z byłym premierem, Leszkiem Millerem. Bo w końcu prawdziwych mężczyzn poznaje się nie po tym, jak zaczynają, ale po tym jak kończą. A kapitan Polonii swój ostatni mecz przy Bydgoskiej skończył w kapitalnym stylu i, jako jeden z nielicznych, nie zawiódł. 13 punktów w sześciu startach, efektowne ataki i napędzanie się po zewnętrznej - aż ciężko uwierzyć, że to naprawdę koniec. Sam Świst na pomeczowej konferencji wydawał się zdeterminowany i podtrzymał swoją decyzję:
Co dalej? Zadecydowałem,że kończę karierę, nie ma sensu tego ciągnąć. Są młodzi chłopacy, niech mnie zastąpią, niech jeżdżą równie dobrze. Ja jestem bardzo zadowolony ze swojej 32-letniej kariery. 6 lat pojeździłem w Pile, 15 czy 16 w Gorzowie, 2 lata w Rzeszowie - kilka klubów zwiedziłem, myślę że nigdzie nie zawiodłem. Myślę, że dzisiejszy mecz udowodnił to, że wciąż jestem dobry i tak jak się mówi, że to jak cię widzą w tym ostatnim biegu i meczu - tak cię piszą i pamiętają. Myślę, że kibice zapamiętają to świetnie. Coś dla Piły zrobiłem, myślę, że dużo. Razem zaczynaliśmy z Leszkiem Kędziorą, z Tomkiem (Żentkowskim - przyp. autora), teraz jesteśmy bodajże od 4 lat, znamy się jak łyse konie. Jak trzeba, to i ostro do siebie powiemy i to nie raz. Ale jest fajne, jest atmosfera, nikt na nikogo się nie gniewa. W przyszłym roku z Tomkiem mam nadzieję, że razem poprowadzimy zespół i zbudujemy taką drużynę, że będziemy walczyć o awans lub medale. 32 lata to jest kawał czasu, życzę każdemu takiej kariery.
Po zakończeniu konferencji prasowej było jeszcze milej - kibice czekali na Piotra Śwista, któremu zgotowali iście mistrzowskie pożegnanie. Nie obyło się bez podrzucania do góry. Fot. Jakub Sierakowski
Klub planuje zorganizowanie turnieju pożegnalnego dla swojego kapitana, na razie brak większych szczegółów, a najbardziej prawdopodobna data to przełom września i października. Co do meczu z Orłem i pozostałych pilan, to jedynym, który nawiązywał walkę z jeźdźcami Witolda Skrzydlewskiego był Bjarne Pedersen, który chyba coraz mocniej zaklepuje sobie kontrakt na przyszły sezon. Po powrocie do składu widać było w końcu to, czego brakowało na początku sezonu - determinację i wolę walki, ten przysłowiowy "błysk". Doświadczony Duńczyk pokazał to chociażby w biegu piątym, gdy przez cztery okrążenia gonił Rohana Tungate'a i dopiął swego na linii mety, wyszarpując 3 punkty. Norbert Kościuch i Arkadiusz Pawlak mieli przebłyski, ale zwłaszcza wobec tego pierwszego akurat w takim spotkaniu oczekiwania były dużo większe. Najgorszy mecz w sezonie zaliczył Michał Szczepaniak (0,1,0) i jak mówił po meczu wspominany już Tomasz Żentkowski, ani on, ani sam zawodnik nie wiedzieli co się stało. Znowu na zagubionego wyglądał Brady Kurtz i w efekcie druga w tym sezonie porażka pilan na własnym stadionie stała się faktem. Słabe starty, brak szybkości na dystansie - déjà vu w stosunku do meczu z Lokomotivem Daugavpils. Większość ekspertów typowała wygraną pilan, jednak okazało się, że jest jeszcze co poprawiać, a mankamenty ujawniają się dobitnie w bojach z tymi klasowymi ekipami. Może to dobrze w perspektywie kolejnego sezonu. Trudno o lepszy materiał do analizy.
Orzeł Łódź przyjechał do Piły pewny jazdy w finale i w nienajmocniejszym składzie, bo zabrakło Hansa Andersena. Zapewne smutnym faktem dla pilskich kibiców było to, że Orzeł miał w swoim składzie... więcej wychowanków Polonii niż sama Polonia. Mimo to i Robert Miśkowiak, i (zwłaszcza) Tomasz Gapiński chyba nie chcieli skrzywdzić swjego dawnego klubu. Pojechali przeciętnie i bez błysku. Pilski triumf zapewnili łodzianom stranieri, rewelacyjni Timo Lahti, Rohan Tungate i na deser kapitalny, niepokonany junior - Oskar Bober. O fińskiej rewelacji sporo ostatnio pisaliśmy w kontekście "cudów", jakie wyczynia na torach Elitserien, natomiast ten drugi, zaledwie 19-latek, z jednym bonusem zdobył w czterech startach komplet punktów i był piekielnie szybki. Zakontraktowanie go i wyciągnięcie z lubelskiego bankruta, śmiało można nazwać strzałem w przysłowiową dziesiątkę. Sezon jeszcze się nie skończył, ale już teraz można śmiało powiedzieć, że Orzeł w tym sezonie wciągnął całą polską część Nice PLŻ nosem, a drzwi do PGE Ekstraligi nie otwiera "z buta", tylko chyba jakąś solidną bazooką. Poczekajmy jeszcze tylko na dwumecz z Lokomotivem, mam nadzieję tym razem jadącym w pełnym składzie i chcącym wygrać, pomimo urągającemu przyzwoitości traktowania ich przez naszą centralę. Trzeba też pogratulować łódzkim kibicom, którzy bardzo licznie stawili się w Pile i świetnie dopingowali swoich zawodników.
Serce się kraje i aż nie chce się wierzyć, że sezon ligowy 2016 w Pile już się zakończył. Za krótko to trwało, zdecydowanie. Wydaje się, że "Świąteczna masakra Piłą mechaniczną" (wybaczcie, ale dalej jestem dumny z tego tytułu) wydarzyła się tak niedawno, ledwie miesiąc temu, a tutaj już jesień za pasem. Piotr Świst zewsząd pytany był "co dalej?" na konferencji prasowej, a co dalej z Polonią? Za nią na pewno udany sezon (który jeszcze się nie skończył - pozostał mecz w Częstochowie), a bezcenne jest to, że w końcu w 100% włodarze pilskiego klubu wiedzą, w jakiej lidze pojadą w przyszłym sezonie. Tego komfortu brakowało w grudniu i styczniu 2016, o czym niejednokrotnie pisałem. Teraz poprzeczka na pewno będzie nieco wyżej ustawiona, cel większy niż "spokojne utrzymanie", zatem wypada uzbroić się w cierpliwość, trzymać kciuki za zmysł działaczy i czekać na powrót ligowego (atrakcyjnego!) ścigania do Piły.
Jakub Sierakowski