Klasyk w Znanym Polskim Filmie mawiał: „Bunkrów nie ma, ale też jest…”. No wiecie. Po ostatnim weekendzie większość żużlomaniaków zgodzi się ze mną, że ligi polskiej nie ma, ale też jest… Na brak emocji w każdym razie narzekać nie mogliśmy.
Ściernisko
Zacznijmy od orki. Orki, ma się rozumieć, na ugorze. Pod tym terminem wyjątkowo nie kryje się pięć biegów z rzędu Jacoba Thorssella w meczu Rospiggarny z Dackarną, cóż bowiem o tym osiągnięciu powiedzieć poza chapeau bas, panie Thorssell. Chylę czoła przed wytrzymałością zawodnika i sprzętu, niejeden motocykl spłonąłby od takiego maratonu. Przykłady już w tym sezonie mieliśmy.
Orką na ugorze musiały być początki One Sportu. Pamiętam, jak w zupełnie innym miejscu Internetu, ale też pod szyldem „Babskiego Oka”, cztery lata temu piałam z zachwytu nad pierwszym, historycznym turniejem Indywidualnych Mistrzostw Europy w nowej odsłonie. Pamiętam sportowe i niesportowe awantury z BSI, które nieraz zachowywało się jak podręcznikowy przykład psa ogrodnika. Zachowuje się zresztą do dziś – z jakiegoś powodu w europejskiej elicie nie ma Brytyjczyków, a Speedway Best Pairs od emocjonującego formatu par narodowych musiało przejść do drużyn sponsorowanych, którym jakoś trudniej kibicować i trudniej się ich zmaganiami ekscytować. Ale One Sport orze jak może – niczym Václav Milík senior – i wyorało Speedway European Championship, czyli Najsympatyczniejszy Cykl Świata.
Tak się zdarzyło, że w piątkowym SEC-u pierwszy raz w historii tej imprezy nie jechał żaden zawodnik z obecnej stawki Grand Prix. Podrzędny cykl, mogłoby się wydawać. Nic bardziej mylnego! Ten „drugi garnitur”, jak przeczytałam w Internecie w opiniach „znawców”, zrobił na mokrym toruńskim torze prawdziwe show. Były mijanki, była akcja jak w ostatniej części „Szybkich i wściekłych”, i gubił się w niej nawet realizator, który w jednym biegu zapodział gdzieś pasjonującą walkę o pierwsze miejsce Artioma Łaguty i Jarka Hampela. Był niespodziewany zwycięzca – Hampela kunszt doceniam, ale jechał przecież z dziką kartą, no i po kontuzji to wciąż nie był TEN HAMPEL. Teraz już chyba jest.
Był też Komentarz. Nigdy nie ukrywałam, że do redaktorów Pieczatowskiego i Korościela mam słabość, ale nawet gdybym nie miała, to tym komentarzem wynagrodzili mi fakt, że nie mogłam się wybrać do Torunia (biorąc pod uwagę pustki na trybunach, nie byłam w tym względzie osamotniona). Połączenie autentycznej pasji, kompetencji i nienachalnego dowcipu to dokładnie to, co czyni komentarz doskonałym – przynajmniej dla mnie. Domyślam się, że to wielka sztuka, mówić na żywo, z sensem i tak, żeby odbiorcy nie zanudzić. I chociaż jestem torunianką, parsknęłam śmiechem nad stwierdzeniem, że „dziś toruńska publiczność pierwszy raz w sezonie zobaczyła, jak to jest, kiedy na prowadzeniu są zawodnicy w czerwonym i niebieskim kasku” (cytuję z pamięci, przebaczcie drobne przeinaczenia; sens zachowałam). To stwierdzenie, jak to się modnie teraz mówi, zaorało temat. Ponadto jako filolog cierpię na chorobę zawodową – patologicznie nie toleruję niepoprawnego wymawiania nazwisk. Eurosportowy duet w tym względzie nie tylko się pilnował, ale wszedł na wyższy poziom wtajemniczenia. Jakub Pieczatowski poprawnie akcentował imię Artioma Łaguty (na ostatnią sylabę)! Takich cudów transmisje żużlowe jeszcze nie widziały i pewnie długo nie zobaczą.
A skoro już do młodszego Łaguty dobrnęłam, zejdę na moment z obłoków radości. Jak słusznie moi PoKredowi koledzy zauważyli na Facebookowym fanpage’u, Artiom Łaguta to jakiś pechowy jest. W tak zwanych „sytuacjach”, w przeciwieństwie do brata, uczestniczy rzadko, za to podejrzanie często uczestniczy w biegach, w których zdarzają się „sytuacje”. Był na torze w feralnym biegu Darcy’ego Warda, był na torze przy okazji wypadku Witalija Biełousowa, a w czwartek, kiedy upadali Klindt z Lebiediewem, akurat jechał tak na oko pół kilometra z przodu. Z tej myśli na Facebooku naród wysnuł wniosek, że PoKredzie o coś Łagutę oskarża. A Boże broń! To raczej uwaga ogólna na temat pecha – Artiom Łaguta często znajduje się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Trochę strach go na tor wypuszczać…
A żeby nie kończyć tą ponurą myślą refleksji z pięknego i radosnego SEC-u, zakończę jak w piosence Golec UOrkiestry: One Sport w swoim cyklu doszedł od „ścierniska” na starcie do pełnego emocji i zwrotów akcji San Francisco. Nawet kolorystyka oprawy przypominała amerykańską metropolię. Dobra robota, panowie!
Brexit Boys, czyli piątek między czwartkiem a sobotą
Rozpoczął się Drużynowy Puchar Świata, czyli impreza, po której na dziewięćdziesiąt procent cieszyć się będzie polska nacja. To całkiem przyjemna perspektywa, gdy czy się stoi, czy się leży, Puchar Świata się należy. Człowiek emocjonuje się rywalizacją, ale to nie emocje na poziomie stanów lękowych i rwania włosów z głowy, tylko oglądania kolejnej części ulubionego filmowego cyklu – wiesz, że główny bohater przeżyje i w ogóle wszystko będzie dobrze. To daje komfort. Ale, ale…! Czy na pewno wszystko już wiadomo?
Tu będzie dygresja i to o Nickim Pedersenie (Babskie Oko bez Pedersena jest jak Lipski bez Siary). Otóż na początku mojej sportowodziennikarskiej kariery, w kwietniu pięknego roku 2006, przyszło mi pisać o Nickim tekst z pogranicza publicystyki i typera. W tekście tym zawarłam zdanie, które ciągnie się za mną do dziś, jak za podmiotem powyższych rozważań sytuacja z Jagusiem z Eskilstuny z Grand Prix 2007. Zdanie brzmiało następująco: „Szanse Duńczyków na zwycięstwo w DPŚ są niewielkie albo wręcz żadne”. Jeżeli ktoś jest dobry z historii najnowszej, pamięta, że dwa miesiące później Duńczycy sprawili ogromną niespodziankę i zostali mistrzami w drużynie.
Wróciła do mnie ta życiowa pomyłka, kiedy oglądałam półfinał w King’s Lynn. Przed zawodami z góry założyłam, że będzie nudno – Australijczycy raczej na pewno wygrają, Brytyjczycy zajmą pewną drugą lokatę, Czesi ze spokojem wjadą do barażu. A Amerykanie? Amerykanie bez Hancocka mieli się starać nie dowieźć do końca zawodów zera. Pomyliłam się srodze! Pewna w tym zasługa Jasona Doyle’a, który jednak w półfinale nie wystąpił. Ale hola, Doyle Doyle’em, a jaki wpływ miała jego absencja na dramat Czechów?! Wiem, że Czesi na Wyspach jakoś nigdy szczególnie nie brylowali – choć historia zna chlubne wyjątki – ale zamiast „orać” amerykańskich półamatorów, to oni zostali zaorani. Potknęli się o bronę, i to zbiorowo. A Milík ewidentnie się nie wyspał po SEC-u – ocknął się na swój ostatni wyścig, kiedy było już po ptakach, po herbacie, zostało tylko puste pole. Nie chciało się Czechom? Wolę myśleć, że zgubił ich ten zdradziecki tor w King’s Lynn (ktoś pamięta Indywidualne Mistrzostwa Elite League 2007? Tam podobne cuda się działy).
Świętujący Alun Rossiter i jego gwiazda - Craig Cook. Indywidualny Mistrz Wielkiej Brytanii w starciu z Australijczykami w King's Lynn zanotował bilans 5:0. A "Rosco" mówi wprost: Jest duch w tej drużynie. Wiemy, że nikt nie daje nam szans w finale, ale zobaczycie: Wielka Brytania nadciąga! (slajd: BT Sport)
Ci Amerykanie w barażu, chociaż są jakimś powiewem świeżości – w końcu średnia wieku spadła im o dekadę w porównaniu z latami ubiegłymi – trochę mnie niepokoili. Oni już byli w Lesznie na Drużynowych Mistrzostwach Świata w latach 80. Skończyło się małym skandalem, kiedy z okna zamku w Rydzynie pod Lesznem poleciały meble z epoki. Amerykańscy ściganci dobrze się bawili, miejscowa ludność bawiła się trochę gorzej. Swoją drogą, od dekady łamię sobie głowę, czy istnieje związek między tamtym epizodem a faktem, że w 2007 roku (i być może nadal) większość sklepów, restauracji i innych przybytków pożytku publicznego w Rydzynie była czynna od godzin popołudniowych. Czy czytają mnie rydzynianie?
Tymczasem Brytyjczycy niepostrzeżenie urządzili osłabionym Australijczykom srogi Brexit. Wiadomo, że Zjednoczone Królestwo jest u siebie zawsze groźne, ale przecież też jechało w osłabieniu. W końcu pokłócił się z Federacją, jaskółki ćwierkają, że „o kebaba”, Tai Woffinden. Że niby jego koledzy z drużyny nie mają odpowiednich ambicji. I jedzą kebaba przed zawodami. Mam nadzieję, że po tym półfinale brytyjska ekipa poszła z Taiem na kebaba albo falafele i kryzys zostanie kiedyś zażegnany. A gotował oczywiście Craig Cook.
W każdym razie mam po sobocie nauczkę, żeby nie wieszczyć, bo się spełnia na odwrót. Proszę państwa, Polska NA PEWNO nie zostanie w tym roku Drużynowym Mistrzem Świata!
Drużynowym Mistrzem Świata może zostać… o, na przykład Rosja! Za kevlary. Gdyby w ramach pokredowego rankingu kevlarów oceniać zespoły narodowe pod kątem indywidualnych kevlarów zawodników, Rosjanie byliby o pół okrążenia przed resztą. Popatrzcie, w czym jeździ Emil Sajfutdinow. Pomarańczowy z granatowym, na coś takiego wpadliby tylko dyktatorzy mody. I to ludowe kwiecie…. W piątek podczas IME zachwycałam się natomiast kevlarami Grigorija Łaguty (ta sama kolorystyka co cały SEC, ciekawe, kto na kim się wzorował) oraz Andrieja Kudriaszowa (chociaż nadal mam poważne wątpliwości co do godła kraju na siodełku – czterema literami po orzełku sunąć się jakoś nie godzi).
DPŚ mógłby powędrować także w ręce Szwedów. I to całkiem serio. Dwa lata temu sprawili ogromną niespodziankę, dlaczego nie mieliby jej sprawić i teraz? W sobotę szła walka na noże na czempionacie kraju, a wyszedł z niej zwycięsko Antonio Lindbäck. Fredrik Lindgren pokonany! A przecież jego GTR nie zaczął nagle jechać do tyłu. Andreas Jonsson nie jeździ już wprawdzie w Grand Prix, ale to nie znaczy, że przestał być groźny. Będzie się w tym Lesznie działo.
Szkoda tylko, że baraż znowu zrobili w piątek. Ech, gdzie te czasy, kiedy w piątek między czwartkiem (barażem) a sobotą (finałem) polowało się na żużlowców po Lesznie i imprezowało z kibicami? Stare dobre czasy – wróćcie!
Piękna historia albo Hampel na juniorce
Finał Indywidualnych Mistrzostw Polski miał kilku bohaterów. Jarka Hampela – który pokazał, że zwycięstwo w SEC-u nie było przypadkiem, a zapowiedzią powrotu starego dobrego Hampela. Wprawdzie w biegu finałowym tradycji stało się zadość i Jarek z opcji „albo wszystko, albo nic” musiał się zadowolić niczym, lecz dwanaście punktów w rundzie zasadniczej i tak robi wrażenie. Drugim bohaterem był Przemek Pawlicki – starszy z braci na swoim nowym domowym torze lał niemal wszystkich jak chciał. Do mistrzostwa mu to jednak nie wystarczyło i widać było po finale, że jest trochę rozgoryczony – ale Przemek to jeszcze młody gość, on ma czas. Na razie niech się raduje życiem rodzinnym, a jego triumfy z IMP obejrzy już na własne oczy młode Pawlickie, jakiejkolwiek płci będzie. Trzeci bohater – jak dla mnie Tobiasz Musielak. Może zaczął niemrawo, może zabrakło go nawet w barażu, ale obok Hampela był jedynym zawodnikiem, który w rundzie zasadniczej pokonał całą naszą czwórkę z Grand Prix. Też osiągnięcie, prawda? Antybohaterem był za to realizator, któremu zawodnicy gubili się dokładnie tak jak jego kolegom po fachu w piątek i sobotę. To chyba jakaś choroba zawodowa…
Dobrze, my tu gadu-gadu, a pewien niepozorny chłopak z Bydgoszczy przemknął jak rakieta obok faworytów i nie wielkimi szarżami, lecz pracą u podstaw dotarł do finału, a w nim już porozstawiał rywali jak chciał. Szymon Woźniak po przekroczeniu linii mety wybuchnął płaczem i te łzy pewnie będą go prześladować do końca życia, a do końca tego miesiąca na pewno. Płaczącego zawodnika wrocławskiej Sparty pokażą dosłownie wszędzie, bo to przecież szok i niedowierzanie – gość, który nie łapał się do składu na początku sezonu, nagle zostaje Indywidualnym Mistrzem Polski. I to nie fuksem, a zasłużenie, bo przecież pokonywał faworytów, zdobywał ważne punkty, a finału też nie wygrał na ładne oczy. Życie napisało lepszą historię niż mistrzowie wzruszających powieści obyczajowych. I o ile przed finałem IMP pewnie mało kto kibicował Woźniakowi, a już na pewno mało kto na niego stawiał, to po finale ze świecą szukać kibica, który nie gratulowałby szczerze młodemu, ambitnemu bydgoszczaninowi. Sama miałam w niedzielę mokre oczy, kiedy oglądałam dekorację – bo dla takich chwil oglądam żużel. Dla wielkich niespodzianek i wielkiej radości.
W cieniu ogromnego sukcesu Woźniaka były jednak małe dramaty. Żal mi Bartosza Zmarzlika. Tak jak w ubiegłym roku do białej gorączki doprowadzały mnie wszechobecne zachwyty nad każdym biegiem i każdą akcją lidera Stali Gorzów, tak w tym roku serce mi się kraje, kiedy widzę jego starania. Przecież Zmarzlik nie zaczął nagle jeździć do tyłu. To tylko presja – mediów i kibiców – jest ogromna i absolutnie nieadekwatna do wieku i etapu rozwoju tego chłopaka. Zagalopował się Kuba Zborowski, który zazwyczaj robi w parku maszyn doskonałą robotę. „Kibice na mieście mówią, że jak nie teraz, to nigdy”?! Którzy kibice? Ja wiem, że niejeden już Zmarzlikowi a priori założył mistrzowską koronę na głowę, ale hola, to jest człowiek, który dopiero co skończył wiek juniorski. On naprawdę ma jeszcze czas – i na mistrzostwo Polski, i na mistrzostwo świata, i na masę innych sukcesów. Na razie musi przede wszystkim uspokoić swoją ambicję i nie słuchać „głosów na mieście”. Podczas finału IMP w jeździe Zmarzlika, na gorzowskim torze przecież niemal nie do ugryzienia, widać było nerwowość, zwłaszcza w powtarzanym trzykrotnie biegu barażowym. Trzecia odsłona tego wyścigu była już faktycznie biegiem ostatniej szansy – dla Zmarzlika, żeby nie podpaść sędziemu (do trzech razy sztuka), dla Kołodzieja, żeby uciec przed Zmarzlikiem, dla Dudka, żeby dobrze wystartować i dla Woźniaka, żeby nie przejmować się tym towarzystwem, tylko robić swoje.
Swoją drogą, niektóre media – wszystkim nam znane – już napisały, że Zmarzlik wcale nie jeździ za ostro, tylko ambicja go zjadła. Gdyby na jego miejscu był Miedziński… Koniec zdania sami sobie dopiszecie, prawda?
Po IMP mam nader optymistyczne wnioski. Mocna ta nasza kadra. Piotr Świderski zaproponował w sobotę w studiu, by wystawić drugi skład, i ja to popieram w stu procentach. Ale skoro podstawowy skład bazuje na młodzieńcach, ten drugi mógłby być Polską Weterańską, popularnie – „oldbojami”. Proponuję zestaw: Holta – Walasek – Ułamek – Protasiewicz. A na rezerwie junior nad juniory, czyli Hampel. A żeby nikt nie protestował, że jadą dwie Polski, odwróci się flagę i jeden skład wyśle dla niepoznaki jako reprezentację Monako. BSI się nie zorientuje, oni i tak nie wiedzą, jak wygląda polska flaga…
Bonus, czyli apel
W międzyżużlu zakończyłam pracę nad pewnym dużym projektem non-fiction i na boku projektu zrodził się Pomysł. Potrzeba jednak Waszej pomocy. Załóżmy czysto teoretycznie, że musicie wybrać stu najlepszych żużlowców wszech czasów. Jakie kryterium byście przyjęli?
Od razu zdradzę moją propozycję, bo jako niedoszła matematyczka kocham algorytmy. Ten algorytm działa następująco:
1) Wypisujemy wszystkich mistrzów świata;
2) Skreślamy z listy tych, którzy zostali mistrzami raz i na fuksie, i poza tym nic wielkiego nie pokazali;
3) Dopisujemy nazwiska wybitnych, których kojarzymy z ostatnich lat;
4) Przeglądamy „Żużlowe ABC” i wyszukujemy nazwiska z najdłuższą listą osiągnięć, których jeszcze nie mamy po zaliczeniu punktów 1) – 3).
A Wy – jak byście sobie poradzili z takim zadaniem?
Joanna Krystyna Radosz