Są takie chwile, kiedy cieszę się, że we Wrześni nie ma żużla. Na przykład po ubiegłym weekendzie. Bo gdyby we Wrześni był żużel - to w połowie sierpnia już by go nie było. Trąba powietrzna (widziałam, słyszałam, doświadczyłam) zmiotłaby stadion z powierzchni ziemi i nowe Babskie Oko zeszłoby na gorzkich żalach. Ale ponieważ we Wrześni nie ma żużla, mogę się zająć miejscami, gdzie żużel jest. I to jaki!
Wrzuć monetę
Istnieje w sporcie żużlowym grupa zawodników o ugruntowanej pozycji „złotów”, takich, co to ponoć za pieniądze nawet Toruń na Bydgoszcz zamienią… Oj, nie udało mi się porównanie, to jeszcze raz: takich, co to nawet Zieloną Górę na Gorzów zamienią (lub na odwrót). Za jednego z takich żużlowców uważany był Rune Holta, ten sam, który teraz jeździ w Częstochowie za 151 złotych za punkt, jak głosi fama. Fama nie głosi wprawdzie, czy brutto, czy netto, ale „Rysiek” stara się jak może, żeby zarobić przyzwoicie, więc i punktów wozi tyle, ile ostatnio woził co najmniej dekadę temu. Złotówa? Sympatia do pieniądza wychodzi czasem na zdrowie.
Kolejną „złotówą” przez lata był określany Nicki Pedersen, który zmieniał kluby maksymalnie co dwa lata, póki nie osiadł w Lesznie niemal na cztery. Nickiego chwilowo w żużlu prawie nie ma (a niektórym fakt ten ciąży na tyle, że zmysły potracili), ale wciąż jest w dyskusjach jako ta „złotówa” przywoływany. Argumentum ad Pedersenum wiecznie żywy. Tenże Nicki ostatnio położył podwaliny pod swoje prawdopodobne przyszłe zajęcie – został sponsorem szkółki żużlowej we Fjelsted. Nadałby się Duńczyk na trenera młodzieży, więc dlaczego nie we własnej szkółce? Niedawno jeszcze złe języki twierdziły, że Pedersen dlatego nie skończył kariery, iż planuje mimo ryzyka wrócić i zarobić trochę grosza. Pedersen nie wraca (ranki i wieczory, jak rzekłby wieszcz), a grosz raczej wydaje niż zarabia. Zdumiewające to bardziej niż tornado w Wielkopolsce.
W Rosji z kolei mówi się, że na monety jeździ młodszy z braci Łagutów. Artiom w reprezentacji nie jeździ, bo stwierdził, że reprezentacja daje za małe dieńgi, za to chętnie jeździ wszędzie tam, gdzie może swój talent i kosmiczne silniki zamienić na twardą walutę. Ale i jemu coś się ostatnio stało – pojechał w kilku meczach ligi rosyjskiej. To jest ta liga, w której dekadę temu były gigantyczne sumy, a dziś łatwiej na niej stracić niż zarobić (logistyka, ubezpieczenie sprzętu…). Takie to „złotówy” mamy w tym żużlu. Co to się ze światem narobiło?
Jak się chce zbić psa…
A skoro już ruszyłam temat złych języków, to przy okazji zadam kłam teorii, jakoby kobiety były istotami bezkonfliktowymi i skłonnymi do wycofywania się w sytuacjach spornych. Nic z tych rzeczy.
Mierzi mnie to, co się ostatnio dzieje wokół toruńskiego żużla. Mimo że z Piernikowym Grodem jestem mocno związana, uważam, że Get Well to w tym sezonie najsłabsza drużyna ligi i spadek – choć prywatnie serce się kraje – dobrze by jej zrobił. Może oczyściłby atmosferę, ta bowiem zagęściła się w ostatnich latach, i rzutuje zarówno na zawodników, jak i na postrzeganie klubu. Wpisem prezesa Termińskiego o „zleceniu na Przedpełskiego” jestem zażenowana, jak większość normalnych kibiców, bo to retoryka, która w żużlu nie powinna mieć miejsca.
TYM NIEMNIEJ.
To, co obserwuję w ostatnim czasie wśród kibiców innych drużyn nie jest zdrowe. To zwyczajna nagonka na toruński żużel, bardzo brzydka odmiana psychologii tłumu, aż dziw, że jeszcze nikt z widłami na Motoarenę nie poszedł. „Cała Polska życzy Toruniowi spadku”? Serio? Tylko w sumie – za co? Najczęściej odpowiedzią na to pytanie jest:
1) Za krętactwa.
2) Za ucieczkę z finału w 2013 roku.
3) Bo jesteście zapatrzeni w siebie.
Co do krętactw – śmiem wątpić, by Get Well miał w tej materii więcej na sumieniu niż inni. A już kiedy słyszy się taki głos z Częstochowy, człowiek zaczyna się czuć nieswojo, bo to częstochowski klub nie spłacił zawodników, łutem szczęścia mógł w sezonie 2016 jeździć nie w drugiej, a w pierwszej lidze, a potem wskutek niezgodnych z duchem sportu zagrywek władz Ekstraligi (będę wam ten Lokomotiv wypominać do śmierci, jeszcze nie wiem, czyjej) dostał szansę wejścia do najwyższej klasy przy zielonym stoliku. Utrzymał się w niej własnymi siłami – i za to mu chwała. Zawodnicy Włókniarza nic nie mówią o tym, by nie otrzymywali wynagrodzeń – dobrze. Ale fakt sposobu wejścia do Ekstraligi pozostaje faktem.
Ucieczka z finału? Niezależnie od tego, na co naprawdę Roman Karkosik umawiał się z zielonogórskim klubem i czy na cokolwiek, to był jeden z najbardziej żenujących momentów nowoczesnego żużla. Ale odpowiadała za to inna ekipa, ta, której już w Toruniu nie ma. Ile przyjdzie Grodowi Kopernika płacić za grzechy przodków?
Trzeci punkt zaś można odnieść równie dobrze do antagonistów. Przykład: sytuacja Lindgrena z Przedpełskim z meczu ROW-u z Get Wellem. Młody torunianin całkiem zrozumiale się zagotował po tym, jak go rywal obalił. Nie on pierwszy i nie ostatni się w takiej sytuacji wkurzył, i na swoim profilu w mediach społecznościowych napisał „Fredce” kilka dosadnych słów. Żadne z nich nie było powszechnie uznawane za obelżywe. Rozpętała się burza: że przecież Lindgren nic nie zrobił, że Paweł poszedł w ślady prezesa z oskarżeniami, że oszczerstwa…
W takich sytuacjach proponuję przeprowadzić tak zwany „test Pedersena”. Wyobraźcie sobie, że na miejscu Lindgrena w tym wyścigu był Nicki Pedersen. Ilu kibiców bardzo szybko zmieniłoby zdanie? Zresztą, zostawmy Nickiego. Gdyby w tym meczu jechał Adrian Miedziński i to on spowodował kolizję, dajmy na to, Tobiasza Musielaka, co odnowiłoby Musielakowi kontuzję, jestem w stanie sobie wyobrazić tę falę kibicowskiej wściekłości.
Ktoś Przedpełskiemu napisał: „a jak wasz Miedziak tak robi, to wszystko jest okej”. Nie przypominam sobie, żeby Paweł tak twierdził. No i nie bądźmy hipokrytami: jeżeli za jakąś akcję krytykujemy Miedzińskiego, za to samo krytykujmy też Lindgrena czy Zmarzlika. A kiedy używamy argumentu „żużel to nie szachy”, zastanówmy się, czy gdyby na miejscu zawodnika, którego bronimy, byłby najbardziej nielubiany przez nas żużlowiec, powiedzielibyśmy to samo. Hipokryzja jest naprawdę smutną i niefajną rzeczą, nie szerzmy jej, nie w żużlu. Wystarczy, że codziennie widujemy ją w polityce.
A Toruń? Niezależnie od tego, czy zdoła się utrzymać, powinien po sezonie poważnie przemyśleć, czy idzie dobrą drogą. Bez słuchania głosów hejterów, ale z uważnym przysłuchiwaniem się konstruktywnej krytyce. Jak oddzielić jedno od drugiego, pytacie? Kto posiadł tę sztukę, może śmiało zwać się panem/panią życia.
Miało być o Gdańsku
Przejdźmy jednak do rzeczy przyjemniejszych. Zgodnie z zaleceniami niektórych komentujących „Babskie Oko” (pozdrawiam!) udałam się w końcu na stadion imienia Zbigniewa Podleckiego w Gdańsku. Powód? Indywidualne Międzynarodowe Mistrzostwa Ekstraligi. W dawnych latach żużlowania z prawdziwą fascynacją śledziłam wszystkie „dziwne” turnieje, te mniej dziwne, ale dla Polaków nietypowe, również. Bardzo dobrze wspominam oglądane Elite League Riders’ Championships, więc radowałam się, kiedy przed trzema laty podobną imprezę zorganizowano i w szeregach Ekstraligi. IMME na razie się nie przyjęło jako Ważny Turniej, jest raczej ciekawostką na rozluźnienie (dla kibiców) i okazją do testowania silników (dla zawodników), ale z perspektywy stadionu na zawody patrzyło się ciekawie. Kto mówi, że w Gdańsku jest najmniej mijanek, powinien obejrzeć na Youtubie parę meczów z Wrocławia, naprawdę. Albo powtórkę "świeżutkiego" jeszcze meczu Sparta - Falubaz.
Na IMME widać było rozluźnienie. Przed zawodami niektórzy żużlowcy wybrali się do pobliskiego supermarketu (przynajmniej na to wyglądało, bo co najmniej jeden wrócił z żywnością). Ci, którzy w IMME nie jechali, ale byli w okolicy (w tym również paru zawodników Wybrzeża), w doskonałych humorach krążyli po stadionie. Nawet Bartek Zmarzlik był wyluzowany jak nie on i rozdawał autografy z zupełnie innym podejściem niż miesiąc temu w Lesznie. O wywiadzie z Patrykiem Dudkiem nie wspomnę, bo i tak pewnie wiecie, co powiedział (i jak to się na nim zemściło w ostatnim wyścigu). Pełna sielanka, a i okoliczności przyrody sprzyjały. Stadion w Gdańsku może się pochwalić nader urokliwym położeniem, terenem zielonym i przyjemną morską bryzą przelatującą ponad torem. Nawet park maszyn ma położony ładnie i estetycznie. Do pełni szczęścia brakowało, jak mówią zorientowani, tylko oświetlenia. Cóż, na stadionie ten półmrok był całkiem klimatyczny, ale domyślam się, że kibice oglądający zawody w telewizji nie docenili nastroju, tylko raczej wściekali się, że nie widzą, kto aktualnie jedzie.
Zwycięzca, Leon Madsen, przemknął przez turniej niedostrzeżenie. Kiedy naród zastanawiał się, czy wygra Zmarzlik, czy Dudek, czy może jeżdżący na głowicach nuklearnych (przynajmniej w trzech swoich biegach) Artiom Łaguta, Madsen ciułał punkty, a w ostatnim biegu jak lew rzucił się na stawkę. Z tylnego siedzenia, a właściwie już z bagażnika, zaatakował Kacper Woryna, który ledwie zmieścił się w półfinale. W tymże biegu półfinałowym jako jedyny ujarzmił trzecie pole startowe, z którego nikt ani przed nim, ani po nim już nie wygrał. Możliwe, że w tamtych okolicach znalazły się wilcze doły, kopane z zacięciem przez paru zawodników jeszcze przed turniejem.
Po World Games narzekałam na spikerów, to tu dla odmiany ich pochwalę. Duet Tomasza Lorka i Michała Korościela okazał się znakomitym połączeniem. Jeden snuł barwne opowieści, drugi przywoływał go do rzeczywistości i tłumaczył, co się dzieje tu i teraz. Nie było ani nudno, ani niezrozumiale, a miałam ze sobą świeżo upieczoną kibickę, więc mogę zaświadczyć - ona też rozumiała, co się dzieje na torze i o czym spikerzy mówią.
Pewnie sporo wody jeszcze upłynie, nie tylko w Bałtyku, nim IMME się w Polsce przyjmą. Ale sądzę, że nie są na straconej pozycji.
Walka na zaniedbania
W czwartek 17 sierpnia odjechała w końcu, po kilku miesiącach opóźnienia względem pierwotnego terminu, finałowa runda Speedway Best Pairs w Gnieźnie. Jeżeli coś w tych zawodach emocjonowało kibiców, to głównie odpowiedź na pytanie: czy Fogo Power wygra w tym roku wszystkie trzy turnieje? Nie wygrała, bo objechały ją „Potwory”, które w Niemczech zajęły zaszczytne ostatnie miejsce. Turniej miał ładną oprawę, ale z toru zrobionego po środowych opadach wiało potężną nudą. Mijanek było tyle, co czarnoskórych żużlowców na świecie – ze trzy. A sam turniej, skądinąd sympatyczną inicjatywę, przegrał walkę o zainteresowanie kibiców z posiedzeniem komisji antydopingowej w sprawie Grigorija Łaguty.
Zgodnie z przewidywaniami ludzi pozbawionych złudzeń, posiedzenie nie rozstrzygnęło nic. Łaguta nie dostarczył z wyprzedzeniem dokumentacji z jednego z łotewskich szpitali, a ta, którą przywiózł wczoraj, była – cóż za niespodzianka! – po rosyjsku. Cieszcie się, że nie po łotewsku. Zawodnik dostał dwa tygodnie na tłumaczenie papierologii, potem wyprawi ją do komisji, komisja przez kilka dni będzie ją badać… Co z tego, że ostatnia kolejka rundy zasadniczej właśnie się zakończyła - rozstrzygnięcie numer jeden (nie jest powiedziane, że ostatecznie) zapadnie nie wcześniej niż w drugim tygodniu września.
Na Łagutę posypały się znane (i nielubiane) kalumnie: że specjalnie przeciąga sprawę, że wszystko jest jasne, brał, a jak brał, to dożywotni dyskwalifikacja, bo Usain Bolt powiedział… Cóż, wyjaśnijmy sobie coś. We współczesnym sporcie wyczynowym większość (jeśli nie wszyscy) „coś” bierze, a to, czy coś jest legalne, czy nie, nie zależy od tego, w jakim stopniu dana substancja jest „koksem”, tylko od decyzji WADA. A WADA ulega wpływom, politycznym i nie tylko. Casus „astmatyków” w biegach narciarskich. Meldonium, substancja używana przede wszystkim na terenie byłego Związku Radzieckiego, przez długie lata nie była zabroniona, a niektóre preparaty ją zawierające oznaczano wręcz nalepką „wskazane dla sportowców”. Nie jest też tak, że jeśli ktoś brał meldonium, to na pewno tylko i wyłącznie po to, żeby „koksować” - zawiera je na przykład dostępny bez recepty preparat Kardionat, używany między innymi - być może niezgodnie z przeznaczeniem – do leczenia nerwic rzucających się na serce. Aha, to świństwo siedzi w organizmie naprawdę długo. Serio.
Menedżer reprezentacji Rosji, Andriej Sawin, mówił mi o „tragicznym błędzie” Griszy. Jego zdaniem Łaguta dopuścił się zaniedbania i powinien ponieść za to karę. Ale czy poniesie? Wątpię coraz bardziej. Istnieje możliwość uzyskania wyłączenia dla celów terapeutycznych z datą wsteczną - o co sam zawodnik wnioskuje, tłumacząc, że meldonium otrzymał, kiedy leżał nieprzytomny w szpitalu. Historia brzmi składnie, a POLADA jest pod ścianą.
I sama sobie jest winna. Wiedząc, jakie znaczenie dla tabeli rundy zasadniczej ma ta sprawa (nie tylko dla jej „dołów”, wszak zabrane Rybnikowi punkty otrzymałby między innymi Gorzów), POLADA powinna była ją rozpatrywać w pierwszej kolejności, a nie tłumaczyć się World Games. Przecież w tej agencji nie pracują trzy osoby, żeby nie dało się dwóch oddelegować do zbadania Łaguta-gate, co nie? A wyznaczanie terminu posiedzenia na trzy dni przed ostatnią kolejką rundy zasadniczej to już ostrzegawczy strzał prosto w skroń. Załóżmy czysto teoretycznie, że POLADA powiedziałaby „winny”. Łaguta miałby czas na apelację, ale Ekstraliga już po wstępnej decyzji mogłaby odjąć punkty Rybnikowi. Jeszcze ktoś dziwi się przeciąganiu sprawy?
Obecnie najbardziej prawdopodobne są dwa scenariusze. Wariant pierwszy: POLADA stwierdza „winny”, Rybnik traci punkty na początku przyszłego sezonu. Wariant drugi: POLADA stara się wyjść z sytuacji z twarzą i uniknąć oskarżeń o ustawianie ligi, i przyjmuje linię obrony Łaguty. W każdym przypadku ktoś nazwie to przekrętem stulecia i w pewnym sensie będzie miał rację. Nie zazdroszczę, ale cóż: za błędy się płaci. Grisza powinien zapłacić za zaniedbanie - wierzę, że nie brał meldonium celowo, bo PO CO? - i tak samo za swoje błędy powinna zapłacić POLADA.
A wy braliście już dziś swoje meldonium?
Joanna Krystyna Radosz