Losy różnych dyscyplin sportowych są ze sobą ściśle związane. W czwartek polscy piłkarze rozbili Armenię 6:1, w sobotę ten wynik poprawili żużlowcy - w czwartym biegu Grand Prix w Toruniu, trzech Polaków kontra Kildemand, ograli Duńczyka do zera. Dania gorsza od Armenii, piłka nożna by tego nie wymyśliła!
Polska mafia baluje
Przy okazji ostatnich rozważań o Grand Prix zaznaczałam, że toruńska runda może wszystko wywrócić do góry nogami… i to się chyba właśnie dzieje. Nikt już nie może być pewny swojego miejsca, nawet Jason Doyle. To tylko zapowiada emocje na najwyższym poziomie pod koniec miesiąca w Australii.
Plan Doyle’a był prosty - utrzymać do końca toruńskiego turnieju przewagę punktową nad Patrykiem Dudkiem. A może i nie nad Dudkiem, wszak różnice punktowe w grupie pościgowej były minimalne. Na to Australijczyk zapewne liczył - peleton zajmie się walką między sobą, a on uciuła odpowiednią liczbę oczek i w Toruniu doturla się do upragnionego mistrzowskiego tytułu. Zapomniał jednak po drodze, że to nie liga i nie musi już jechać bezpiecznie na ostatnim miejscu. Ewentualnie ujrzał puchar dla zdobywcy Indywidualnego Mistrzostwa Świata i pragnienie zwycięstwa nieco w nim osłabło (puchar jest bowiem konstrukcją przedziwną z wybijającym się na pierwszy plan logo Monstera). W każdym razie Doyle nie tylko nie zapewnił sobie triumfu, ale też pozwolił Dudkowi zbliżyć się na odległość czternastu punktów. Teoretycznie to przepaść. Została nam ostatnia runda, na ojczystej ziemi Doyle’a, na torze Dudkowi nieznanym. Ale co musi teraz czuć Australijczyk? Przed nim jeszcze trzy tygodnie uważania, omijania schodów i dziur w chodnikach, niechodzenia do toalety w samolocie, bo a nuż zdarzą się turbulencje i kontuzja gotowa…! Nie zazdroszczę.
Tak jakoś wyszło, że na Motoarenie nasz pokredowy kolega siedział tuż obok żeńskiej części familii Dudków - czyli mamy i babci Patryka. Jeśli widzieliście hitowy filmik ze Stadionu Narodowego z prezes Krystyną Kloc w roli głównej, przeżywającą występ Macieja Janowskiego, i myślicie, że już bardziej przeżywać zawodów nie można - uwierzcie, można. Dłonie z programem mogą trząść się jeszcze w przerwach na równanie toru. Nie jest łatwo być mamą żużlowca...
Ścisk w grupie pościgowej nie przypomina już tłoku w tramwaju jadącym z Motoareny po meczu fazy play-off. To raczej tramwaj po zeszłotygodniowym barażu. Patryk Dudek odskoczył na bezpieczną odległość, srebra trzyma się zębami i pazurami. Macieja Janowskiego przeskoczył Tai Woffinden, a do Emila Sajfutdinowa, jednego z największych przegranych sobotniego Grand Prix, zbliża się Bartosz Zmarzlik. Zadzieje się w tym Melbourne, nawet jeśli Doyle i Dudek rozstrzygną kwestię mistrzostwa w pierwszych dwóch seriach. Medal został jeden - brązowy - a chętnych aż czterech. Zmarzlik pokazuje, że jeden krążek IMŚ to dla niego za mało, rzutem na taśmę zgłasza akces do kolejnego. Sajfutdinow wyzwolił się spod klątwy półfinałów, ale niekoniecznie w taki sposób, jakiego by sobie życzył. Ale kiedy ostatnio nie awansował do czołowej ósemki zawodów (Praga, 2 punkty), w kolejnym turnieju omal nie wygrał. Czy to powtórzy?
Najbliżej brązu są wszelako Woffinden i Janowski. Ten pierwszy bardzo potrzebuje medalu – mógłby nim zapłacić hydraulikowi za naprawę bojlera, popsutego ponoć od lipca. Brak ciepłej wody na pewno doskwiera małżonce i zgrai kotów rasy sfinks, bo sam Tai krąży po świecie i na pewno ma gdzie się wykąpać. Nie wiemy, jak z bojlerami w domu Janowskich, ale Maćkowi też by się medal przydał na otarcie łez po sezonie, który zaczął się wspaniale, a kończy bardzo tak sobie…
A ponieważ moje typowanie lubi się sprawdzać na odwrót, to powiem tylko, że mistrzem świata na pewno zostanie Doyle.
Po tych nie do końca udanych dla Australijczyka zawodach karierę w mediach społecznościowych zrobił wpis o „polskiej mafii”, która rzekomo miała ustawić losowanie numerów startowych i utrudniać Doyle’owi życie w Toruniu, byleby tylko przedłużyć mistrzowskie szanse Dudka. Podejrzewam, że Doyle dostał w hotelu pokój o zaniżonym standardzie, z popsutym bojlerem, a jego rozmowy były nagrywane, żeby mafia mogła się dowiedzieć, którego numeru startowego Australijczyk najbardziej by nie chciał. A potem odpowiednio poinstruowany i opłacony prezydent Torunia podczas losowania wyciągnął znaczony sześcian z numerem 69 akurat w takim momencie, by Doyle w duchu jęknął z rozpaczy. Ktoś powinien o tym nakręcić film.
Pomówmy o pieniądzach
Dżentelmeni o pieniądzach ponoć nie rozmawiają. Na temat dam nic nie słyszałam, więc zajmijmy się kwestią finansową związaną z Grand Prix, i wcale nie chodzi o kwoty wydane przez polską mafię na pognębienie Jasona D. Otóż podczas toruńskich zawodów, jak wielokrotnie na różnych imprezach w tym sezonie, po trybunach chodzili wolontariusze pewnej fioletowej Fundacji i zbierali na Darcy’ego Warda. Fajnie, że po ponad dwóch latach od wypadku Ward wciąż może liczyć na wsparcie. Jednocześnie trochę mi smutno, już nie w kontekście Fundacji, a ogólnie, że pamięta się tylko o niektórych. O tych najbardziej znanych. O tych najbardziej medialnych.
Śledzę losy innych kontuzjowanych zawodników. O walce o powrót do normalnego życia Tomasza Golloba słyszała już cała Polska, nie tylko żużlowa. Gollob ma za sobą przebogatą karierę, odłożył nieco grosza, może też liczyć na wsparcie wiernych fanów i uczniów. On nie zginie. Ale Kamil Cieślar? Kto jeszcze o nim pamięta? Kto mu pomaga? Kto się interesuje, czy Cieślar tej pomocy potrzebuje? A Witalij Biełousow? Rosjanin nie stracił nadziei, że wróci na tor. Widziałam ostatnio jego zdjęcie na motocyklu, a przecież nie tak dawno sprzedał sporo sprzętu, żeby mieć pieniądze na rehabilitację.
O byłych zawodnikach i potrzebujących ludziach ze środowiska już nie wspominam, bo lista pewnie byłaby za długa na ten felieton. Fundacja nagłaśnia te działania, które są najbardziej medialne, ale warto się zainteresować, komu oprócz Warda możecie pomóc. Albo podpowiedzieć fioletowemu zarządowi, kto jeszcze potrzebuje pomocy. Wierzę, że w naszej masie kibicowskiej jest siła, i to siła ogromna, i jeśli każdy da choć złotówkę… A złotówka - to całkiem niewiele, prawda?
Najbliższa charytatywna impreza dla kontuzjowanych żużlowców już niebawem - 14 października w Krośnie. O godz. 13, czyli kilka godzin przed finałem SEC w Lublinie. Może znajdą się tacy, którzy odwiedzą oba turnieje? Naprawdę warto przyjść i pomóc Mariuszowi Fierlejowi czy Witalijowi Biełousowowi. Szczegóły na stronie Friendship Speedway Trophy
Rzecz o psach
Pies niewątpliwie powinien zostać po tym sezonie zwierzęcym totemem klubu z Torunia. Już w kilku miejscach widziałam w kontekście barażu o Ekstraligę komentarz „psy szczekają, karawana idzie dalej”. Dla mnie bardziej adekwatne byłoby inne powiedzenie związane z czworonożnymi przyjaciółmi: „jak się chce zbić psa, to się zawsze kij znajdzie”.
Po tym, jak Toruń minimalnie wygrał u siebie z Wybrzeżem Gdańsk, w internecie zawrzało od komentarzy „życzliwych”, nie bez ironii wieszczących spadek toruńskiemu klubowi. Wielu kibiców było już na mur-żelazobeton przekonanych, że Gdańsk awansuje do Ekstraligi. Jednak jako że w żużlu nie ma rzeczy pewnych, Gdańsk odebrał u siebie tęgie lanie. Poza herosami w osobach Kacpra Gomólskiego i Mikkela Becha (równie heroicznie zmagającego się po zawodach z językiem polskim) żaden z zawodników Wybrzeża nie gryzł toru, byleby tylko awansować. Czy mogli otrzymywać propozycje korupcyjne, jak niepokoi się prezes Zdunek? Czy bali się, że po awansie przyjdzie im szukać innego klubu? A może zrobili taki niezwykły prezent urodzinowy kontuzjowanemu Renatowi Gafurowowi, który wbrew imieniu* nie szuka wcale rewolucji w życiu? W przypadku awansu Gdańska Rosjanin na pewno pożegnałby się ze swoim wieloletnim pracodawcą. Te spekulacje będą się za nami zapewne ciągnąć do wiosny, będzie czym zabić międzysezonową nudę.
Nie w tym jednak sęk. Oto bowiem Toruń drugi mecz wygrał i jeszcze nim pojawiły się okołokorupcyjne spekulacje, internet zawrzał ponownie. „I z czego się cieszycie?”, pytali torunian ci sami „życzliwi”. „To tylko baraż, a zacieszacie, jakbyście ligę wygrali”. Zostali w tej lidze, to zacieszają, prosta sprawa. Nie wiem, doprawdy, co Toruń musiałby zrobić, żeby niektórym dogodzić. Stanąć na głowie, zaśpiewać „Do przodu, Polsko” od tyłu, a potem skonstruować wehikuł czasu i anulować wypominaną przy każdej okazji ucieczkę z finału 2013. Ciekawe, że nikt jakoś Częstochowie nie wypomina drogi awansu do Ekstraligi 2017… Pamięć ludzka to jednak wybiórcza bestia.
*Imię „Renat” nie pojawiło się w Rosji jako wariant tatarskiego „Rinat”, lecz jako skrót od słów „rewolucyja, nauka, trud”, czyli „rewolucja, nauka, praca”. A gdyby Jarek Hampel urodził się w związku radzieckim, jego imię byłoby skrótem od „jadiernyj reaktor” - reaktor atomowy. Radziecka etymologia niektórych imion potrafi bardzo zaskoczyć…
Zdjęcie: Joanna Michalkiewicz Foto
Na gali wszyscy czarno-biali
Oglądanie gali PGE Ekstraligi porzuciłam gdzieś na etapie jej pierwszej edycji, kiedy okazało się, że po pierwsze nie trafia ona kompletnie w moje poczucie humoru (a to naprawdę trudna sztuka), a po drugie - nie został nagrodzony żaden przedstawiciel Drużynowego Mistrza Polski. W tym roku zgodnie z tradycją żużlowego święta nie obejrzałam, ale i tak wiem, kto został nagrodzony.
Zostawmy już nagrody, wszak z racją, jak mawiał Piłsudski, jest jak z pewną częścią ciała - każdy siedzi na swojej. Ale już sam zestaw nominacji budzi mój najgłębszy sprzeciw. Dlaczego w kategorii „niespodzianka roku” zabrakło Szymona Woźniaka? W Ekstralidze miał parę zaskakujących in plus meczów, a tytuł IMP piechotą nie chodzi. Tymczasem ze swojego sukcesu Woźniak nie ma absolutnie żadnych profitów - na galę go nie zaprosili, do nagrody nie nominowali, a w Grand Prix to nawet rezerwowym nie był.
A Doyle - co on robił wśród nominowanych do tytułu najlepszego obcokrajowca? Nie było lepszych kandydatów (Tai Woffinden, gdzie jest Tai Woffinden, bojler naprawia?!)? Mówimy o człowieku, który w najważniejszej fazie sezonu odstawił ligę na rzecz Grand Prix, a przecież nagrody są, jak rozumiem, przyznawane za postawę w lidze (to by częściowo tłumaczyło wspomniany wyżej casus Woźniaka).
Wśród nominowanych do miana najlepszego Polaka nie było Piotrka Pawlickiego? Serio? Na torze może miał kłopoty, ale w parkingu podczas ostatnich meczów był kapitanem przez tak wielkie K, że ta litera pomieściłaby cały Kraków z przyległościami.
A kategorię „drużyna roku” wymyślono chyba tylko po to, żeby jednak Drużynowy Mistrz Polski coś jeszcze wygrał, innego sensu w niej nie widzę. Podpowiedź - Drużynowy Mistrz Polski powinien zgarnąć statuetkę za wyścig sezonu. Dudek wyprzedzający na Motoarenie robi wrażenie, ale umówmy się, na Motoarenie da się wyprzedzać. Sajfutdinow wyprzedzał w finale ligi, na Olimpijskim, na którym mijanki to święto narodowe. Aż chce się pewną ministrę sparafrazować: „kto wybierał ten wyścig?!”.
Kto nie obejrzał, a obejrzeć chce - nic straconego. Mnóstwo ciekawych filmów oraz zdjęć jest na koncie FB stacji nSport+
Żeby już nie marudzić tak okrutnie powiem, że bardzo się zgadzam z nagrodą dla Artioma Łaguty za bycie najlepszym obcokrajowcem. Zawodnik drużyny środka, która może nic spektakularnego nie pokazała, ale sam Łaguta jeździł w tym roku na głowicach rakietowych, a nawet jak nie jeździł, był diablo skuteczny. Niech utrzyma tę formę i nadal jeździ za dwóch, a za rok będzie mógł powiedzieć bratu „meldonium wykonanie zadania!” również w kontekście Grand Prix.
Mam nadzieję, że w ramach tej nagrody ktoś pokrył Artiomowi karę za odbieranie moralnie wątpliwych połączeń telefonicznych. Kto to widział, karać człowieka za to, że telefon odbiera. Przecież nie odbierał go podczas wyścigu!
Joanna Krystyna Radosz
Zdjęcie tytułowe pochodzi ze strony Patryk Dudek Duzers Team