Ktokolwiek twierdzi, że felietony łatwiej pisać w sezonie żużlowym niż ogórkowym, myli się srodze. W sezonie ogórkowym bierzesz jeden, góra dwa tematy (więcej i tak nie ma) i możesz je opisać dogłębnie na takiej przestrzeni tekstu, żeby komukolwiek chciało się to doczytać do samego końca. A potem przychodzi liga i stajesz w obliczu problemu bogactwa, ze świadomością, że czego byś nie pominął, zawsze znajdzie się ten jeden kibic, który właśnie na dany temat czekał. Koniec marca i początek kwietnia przyniosły aż nadto żużlowych tematów, a ich echo będziemy słyszeć jeszcze przez długie, wiosenne dni. Chronologia tu na nic. Wszystko dzieje się jednocześnie.
Witamy w sezonie. Sprawdźcie zapasy środków uspokajających, jeszcze się przydadzą.
Pierwszy Miesiąc Żużla
W niedzielny wieczór większość oczu była skierowana na Lublin, który po dwudziestoczteroletniej nieobecności powraca do najwyższej klasy rozgrywkowej. O tym klubie mówiło się bezustannie w przerwie zimowej. A to skład nie na Ekstraligę, a to mogliby kupić Hancocka, ale tego nie zrobili, a to podkupili Rybnikowi Grigorija Łagutę. Niektórzy protestowali też, zgoła absurdalnie, przeciwko temu, by ekstraligowe mecze Motoru komentował lublinianin Tomasz Dryła. Czas oczywiście rozstawi wszystko na miejsca, ale już tej pierwszej kolejki wystarczyło, by część wątpliwości beztrosko posłać do najbliższego kosza, rzutem za trzy punkty, w stylu Michaela Jordana.
Co wiemy po meczu Lublina z Grudziądzem? Wiemy, że nic nie wiemy? Nie do końca. Widać na pierwszy rzut oka, jak bardzo Lublin jest nabuzowany. Kibice pragną żużla. Kibice tłumnie zalewają stadion i jeśli chociaż 80% tej frekwencji utrzyma się do końca, powiedzmy, czerwca, będzie można powiedzieć, że przynajmniej pod tym względem Motor to poziom Ekstraligi, i to tej play-offowej. Ale na torze wcale nie jest gorzej. Skład, na papierze zdecydowanie najsłabszy w lidze, w pierwszej serii startów traci drugiego z tych zawodników, o których mówiło się, że oni faktycznie mogą sobie w najlepszej lidze świata poradzić. Jadą juniorzy i ludzie, których prześwietlono na wszystkie sposoby i orzeczono – „za wysokie progi na wasze nogi”. Ale oni walczą i zwyciężają, i każdym ruchem pokazują, jak bardzo pragną uradować wypełnione po brzegi trybuny!
Z ręką na sercu – kto się spodziewał takiej waleczności ze strony Pawła Miesiąca czy Dawida Lamparta? Nie chodzi nawet o możliwości, które przeskoczyli co najmniej o długość motocykla, ale też o determinację. Można powiedzieć, pół żartem, że wręcz trzęśli się na swoich maszynach, by już być z przodu, na drugim okrążeniu, na linii mety.
A Grudziądz wcale pod względem determinacji nie ustępował. Połamany po Jancarzu Artiom Łaguta w parku maszyn był duchem i można odnieść wrażenie, że koledzy jechali też dla niego, za niego, mimo jego kontuzji. Walczyli nie jak gołębie, lecz jak prawdziwe lwy. Jednak nawet ich zaskoczył ogrom determinacji Lublina, tak wielkiej, że Koziołki niekiedy przeszkadzały własnym kolegom z drużyny. GKM zgubił chyba fakt, że jego zawodnicy byli nabuzowani, ale nie aż tak jak rywale. Aż tak nawet się nie dało. To, i jeszcze postawa Przemka Pawlickiego, który zgubił gdzieś fantastyczną szybkość i lekkość jazdy z Memoriału Edwarda Jancarza czy meczów sparingowych. Starszy z braci ma o czym myśleć… albo z powrotem zamienić się na motocykle i energię z Piotrem. W końcu ten z Pawlickich, który przed sezonem nie błyszczał (z wyjątkiem sukcesu w eliminacjach Złotego Kasku), w pierwszej ligowej kolejce, przed własną publicznością nagle był tym Piotrem ze swoich pierwszych meczów z poprzedniego sezonu, kiedy gromił wszystkich jak chciał i gdzie chciał.
A komentarz? Ani przez chwilę nie czułam, że komentator jest z Lublina. Emocji było tyle samo i kiedy wyprzedzali lublinianie, i kiedy to grudziądzanie przechodzili na czoło stawki. Czyli dość, żeby serce zaczynało bić szybciej nawet gdy człowiek akurat nie patrzył na ekran telewizora. Oto i profesjonalizm. I to w lepszym wydaniu niż kiedy w wyścigu trwa zażarta walka o pierwsze miejsce, a komentator wspomina rok osiemdziesiąty piąty i szarże zawodników, którzy siłą rzeczy już dawno odwiesili kask na kołek. Tylko bez nazwisk, drodzy państwo, i tak wiecie, na kogo patrzę.
A kto wygrał niezwykle ważny XIV bieg, kiedy jesienią 2018 w ostatnim meczu decydowały się losy awansu do Ekstraligi w batalii z ROW-em? Pamięta ktoś?
Byki, leszcze, orła cień
Przyćmił nam ten lubelsko-grudziądzki pojedynek niemal całą kolejkę, a przecież nie można powiedzieć, by w innych meczach nie działo się nic. Wręcz przeciwnie.
Inne mecze pierwszej kolejki Ekstraligi przyniosły zaskoczenie nie tym, kto zwyciężył, lecz w jakim rozmiarze. Wrocławiowi nie jeździło się w Lesznie tak dobrze jak zazwyczaj. Zespół, który nigdy nie miał szczególnych problemów na Smoczyku, nagle okazał się bezradny i niemal całkowicie (poza Taiem Woffindenem) rozbrojony. Nie uważam, żeby ustawiły go błędne decyzje sędziowskie z pierwszych biegów, chociaż tak, niewykluczenie Kubery w drugim wyścigu to nie błąd, a wielbłąd arbitra. Maksym Drabik ma rację – czy naprawdę żużlowcy muszą upaść, żeby pokazać, że akcja rywala była niebezpieczna? Nie czyńmy tego sportu bardziej ryzykownym niż już jest. Lecz i abstrahując od sędziowskiej ingerencji, obejrzeliśmy wyraźną przewagę Unii nad Spartą. To Leszno takie mocne czy Wrocław taki słaby? A może to Leszno już zjeżdżone i objeżdżone, i z team spiritem z zeszłego sezonu, a Wrocław jeszcze się nie dotarł? Na pewno Jakub Jamróg zasługuje na więcej szans i bycie kimś więcej niż tylko „kevlarem”. Na pewno mają o czym myśleć Milik i Janowski, a Fricke’owi przyda się nauka jazdy parą. Ale skreślanie szans wybuchowego na papierze zespołu Sparty po pierwszej kolejce byłoby błędem porównywalnym z decyzją dotyczącą drugiego biegu.
Temat do przemyśleń mają też Częstochowa i Gorzów. Zespół spod Jasnej Góry – jak zaktywizować resztę drużyny, oprócz Leona Madsena. Włókniarz pokazał się w pierwszym meczu z dobrej strony, ale to nie był jeszcze fajerwerk na miarę walki o finał. Stal Gorzów za to powinna się zastanowić, jak najlepiej wykorzystać drzemiący w niej potencjał i co się stało z Krzysztofem Kasprzakiem. Oraz jak podtrzymać dyspozycję gwiazdy dnia, Andersa Thomsena. Ten chłopak ma papiery na dobrą jazdę, ale takie papiery miał też kilka sezonów temu Peter Kildemand, a teraz co się z nim dzieje? Ano, to się dzieje, że chłopak jedzie na opinii „gościa, który był już bardzo dobry”. Zaciera się w pamięci, kiedy dokładnie był dobry i jak długo to trwało (podpowiem: rok), ale wszyscy pamiętają, że „był taki czas”. Budowanie marki na najwyższym poziomie, panie Kildemand. Szkoda, że nie idzie za tym jazda na miarę PGE Ekstraligi.
Najwięcej tematów do przemyśleń ma jednak Toruń. Zielona Góra wcale nie była w piątek zespołem perfekcyjnym. Ten naszpikowany gwiazdami zespół ma jeszcze sporo miejsca do sufitu własnej dyspozycji. A mimo to walcem rozjechał Get Well Toruń. Ekipa prowadzona przez Jacka Frątczaka zaprezentowała się kompletnie nieprzekonująco. W międzysezoniu w Toruniu panowała cisza, a przed sezonem drużyna w skupieniu i milczeniu pracowała nad tym, by zacząć ligę z przytupem. No i tak tupnęli, że ziemia się zarwała. Przykro się patrzy na klub z taką tradycją i takimi możliwościami, jak rozmienia się na drobne. Od razu widać, że w Toruniu nie ma planu ani atmosfery, ani, przede wszystkim, DRUŻYNY. Jest zbieranina zawodników. Brak rezerwowego Polaka już ugryzł torunian w miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, a gryźć będzie za każdym razem, gdy Jack Holder nie spisze się na swoim poziomie. Nie wiadomo, kiedy wróci Rune Holta. Jego nieobecność miała potrwać chwilę, ale chwila już dawno przestała być krótka, a komunikaty wystosowywane przez menedżera Frątczaka stają się coraz bardziej niepokojące i enigmatyczne. Może trzeba zacząć objeżdżać Filipa Nizgorskiego albo pomyśleć o przestawieniu do składu seniorskiego kogoś z duetu Kopeć-Sobczyński – Bogdanowicz? Początkowo może to przynieść wyniki nieco gorsze niż wystawianie Jacka Holdera, ale w długofalowej perspektywie powinno dać Toruniowi brakującą stabilność. Przepis o dwóch polskich seniorach nie wziął się z powietrza, ponieważ obcokrajowcy przychodzą i odchodzą, a stabilny polski senior, jak pokazuje przykład Leszna czy Gorzowa, to skarb na wagę medalu DMP. Dziwnie się czuję, pisząc takie oczywistości. Czy Toruń to słyszy? Czy Toruń się zastanawia?
Głównym myślicielem pierwszej ligi zostaje natomiast bez wątpienia Start Gniezno. Jako jedyny zespół w tej klasie rozgrywkowej po dwóch rozegranych meczach nie ma na koncie zwycięstwa. W pojedynku u siebie z Wybrzeżem Gdańsk przekonująco wypadło może dwóch zawodników, w wyjazdowym meczu w Ostrowie – jeden. Ten, który z Gdańskiem nie jechał. Andriej Kudriaszow miał być liderem, ale na razie zawodzi, chociaż zmienianie go w pierwszym meczu po jednym nieudanym biegu i jednym defekcie niekoniecznie było dobrą decyzją. Mirosław Jabłoński u siebie bryluje, ale to u siebie. Największym minusem względem ubiegłego sezonu są stanowczo juniorzy. Krakowiak i Bogdanowicz nieprzypadkowo trafili do Ekstraligi – taki właśnie, ekstraligowy poziom reprezentowali już w ubiegłym roku, choćby czasem to motocykl raczej prowadził ich niż na odwrót. Obecna juniorka Startu przeżywa kryzys. Chciałoby się, żeby menedżer Rafael Wojciechowski zaryzykował i posłał do boju Weronikę Burlagę. Dziewczyna ma talent i upór, a może właśnie ona okaże się ogniwem brakującym do sukcesu Gniezna? Dobrze by było, żeby drużyna z pierwszej stolicy pokazywała więcej niż tylko orła cień. W końcu jej mecze w ubiegłym sezonie były jedną z niewątpliwych ozdób ligi.
Dosyć tego ganienia. Czas i kogoś pochwalić, ale w tym celu przenieśmy się o klasę niżej. ZOOLeszcz Polonia Bydgoszcz. Zespół ze zdecydowanie najbardziej spektakularną nazwą w lidze wprowadza nową jakość samego siebie. Coś się zmieniło w tej Bydgoszczy od zeszłego roku. Zbieranina zawodników stała się drużyną. I nieważne, które miejsce w drugiej lidze zajmie – chociaż początek sezon ma więcej niż obiecujący – zrobiła już wielki krok naprzód, od tego miejsca, za którym można tylko stoczyć się w otchłań długów i wzajemnych oskarżeń, do bycia porządnym drugoligowcem. Jedyne leszcze, jakie dziś są w Bydgoszczy, to te w nazwie. Na pewno okażą się szczęśliwszym przedziwnym sponsorem tytularnym niż niesławne Składy Węgla. Na razie jedno o Polonii można powiedzieć z całą pewnością: tak się wraca z dalekiej podróży.
Bilet na wyścigi traktorów
Drugiej lidze show ukradł jednak zdecydowanie mecz w Pile, i to wcale nie dlatego, że jechał tam Rawicz. W końcu Unia Kolejarz musiała sobie radzić typowo drugoligowym składem, bez leszczyńskich objeżdżaczy, którzy tymczasem gromili Spartę Wrocław. Nie było też problemów z samą Polonią, jak w zeszłym sezonie. W meczu dużo się działo, ale najwyraźniej kierowca ciągnika równającego tor uznał, że dzieje się wciąż za mało, i postanowił pobawić się w żużlowca. Szkoda, że jego przygoda z jazdą w lewo i składaniem się w łuk przypominała przerwany mecz ROW-u Rybnik z Orłem Łódź. Tak jak w Rybniku żużlowcy mieli problem z pokonaniem solidnie zmoczonego toru, tak w Pile traktorzysta nie wyrobił na zakręcie i władował się w bandę. I koniec. Teraz media żużlowe oprócz Lublina zdominuje ów niespełniony żużlowiec na czterech kołach. Tyle dobrego, że nie był to ciągnik marki lamborghini, jak wieki temu w Zielonej Górze, i banda nie ucierpiała szczególnie w tym nierównym starciu.
Nie pomnę, na których zawodach, ale w roku 2018 z pewnością byłam na jakimś żużlu, gdzie w przerwach dwaj traktorzyści postanowili ożywić publiczność i zaczęli się ścigać. Może wyścigi ciągników to jest właśnie to, czego potrzebujemy, by wznieść żużel na wyższy marketingowy poziom? W końcu wiecie, istnieje taka dyscyplina jak biathlon czołgów, są w tym nawet mistrzostwa świata. To dlaczego nie wyścigi traktorów i polewaczek?
Coś u progu sezonu obrodziło sytuacjami torowymi bez udziału żużlowców. Na dzień dobry na Memoriale Tomasza Jędrzejaka padło zasilanie na Olimpijskim, a że to już drugi raz coś się na Olimpijskim wydarza (po pamiętnym półfinale z Unią Leszno i startowaniem na gasnące światełko), wszyscy drżą, czy powrót Grand Prix do Wrocławia nie będzie przypominał turnieju w Warszawie w 2015 roku. Tyle dobrego, że ponoć nic dwa razy się nie zdarza. Za to tydzień po wrocławskiej przygodzie mamy traktor bojowy w Pile. Co następne? Popsuta polewaczka mocząca cały tor? Czekajcie, to już było… Nie w Tarnowie aby? Skoro jednak nieszczęścia chodzą stadami i nic dwa razy się nie zdarza, może popsujmy jakąś polewaczkę i zaliczmy awarię kołowrotków na stadionie, i to najlepiej zanim jeszcze zacznie się cykl Grand Prix. Przy okazji można by też zasabotować maszynę startową, ot tak, dla większej pewności. Dobry plan?
Joanna Krystyna Radosz
PS: Spodobało się? Chcecie mnie więcej? „Czarna książka. Zostać mistrzem” nadal jest w sprzedaży (zamów). Fikcyjny świat, fikcyjni bohaterowie, prawdziwe żużlowe emocje. Dochód w całości przekazuję na cele statutowe Fundacji Speedway’a.
Zdj. tytułowe: Speed Car Motor FB