Na dobry początek – wtręcik osobisty. Wiem, że są wśród was tacy, którzy czekali na zapowiedziany rzut babskim okiem w kierunku lig niższych i ten rzut będzie, tylko przesunął się na po rundzie zasadniczej. Tak to jest, że każdy felieton to szukanie swojego głosu w gąszczu informacji i zdarzeń, i bardzo często wydarzenia bieżące zbyt mocno domagają się uwagi. Tak jak dziś. Wybaczcie.
Nowy Olimpijski, nowa jakość, stare problemy
Wróciwszy z Grand Prix we Wrocławiu, pierwszego od 12 lat, wiem z całą pewnością, że o tych zawodach trzeba napisać, i to niejeden akapit. Ktokolwiek wam powie, że pod względem sportowym to była słaba impreza – nie wierzcie, choćby klął się na wszystkie świętości. Tor był wspaniale przygotowany, ściganie nieprzewidywalne, pola startowe przez większość zawodów nikogo nie faworyzowały. Żyć, nie umierać. Nie ma co porównywać tej imprezy do Grand Prix we Wrocławiu sprzed tej wieloletniej przerwy – to niebo a ziemia. Autentycznie chylę czoła przed ludźmi, którzy od dwóch lat robią z wrocławskiego toru fantastyczne miejsce do ścigania. Zresztą, Nowy Olimpijski to taka perełka pod względem skomponowania leciwej wieżyczki z nowoczesnym stadionem dającym dobry widok właściwie z każdego miejsca, a także w kwestii położenia. Więcej stadionów parkowych, drogie władze żużla. Właśnie tego nam trzeba: zieleni wokół, szumu drzew i widoku na naturę, a nie na wielką płytę, jak w jakimś Władywostoku (przy czym tor we Władywostoku szaleńczo szanuję za to, jakie tam jest ściganie, nie myślcie sobie).
W obliczu tych zachwytów tak po ludzku mi szkoda, że nie wszystko dociągnęło perfekcją do poziomu czysto sportowego. Za dużo było wokół tego turnieju zagwozdek organizacyjnych związanych z biletami. Rok temu Sparta zaliczyła lekką wtopę przy okazji (sportowo znakomitych) Speedway of Nations, kiedy w dzień zawodów obniżyła ceny biletów, dając prztyczka w nos tym wszystkim, którzy zdecydowali się na kupno w przedsprzedaży. W tym roku takich problemów już nie było, ponieważ bilety wyprzedały się na pniu. Pojawiły się za to inne kłopoty: dość absurdalna konieczność pokazywania dowodu przy wejściu i pełnej zgodności danych z tymi na bilecie. Nie kupuję wyjaśnienia, że to miało zapobiec rozprzestrzenieniu się plagi koników: czy nie wystarczyłoby ograniczyć do, powiedzmy, trzech, liczbę biletów możliwych do kupienia przez jedną osobę? Jasne, to rozbiłoby grupy zorganizowane i rozrzuciło je prawdopodobnie po całym sektorze, jeśli nie stadionie, ale to niższa cena za zabezpieczenie się przed konikami niż puste miejsca, bo ktoś nie mógł dojechać z przyczyn losowych, a tym samym nie mógł też zjawić się we Wrocławiu, by zmienić dane na bilecie i go zwyczajnie sprzedać. Nie kupuję też wyjaśnienia alternatywnego: że to względy bezpieczeństwa. Załóżmy, czysto teoretycznie, że jakimś cudem rzucę butelką na tor, jak pewien niespełna rozumu „kibic” z Saławatu podczas SoN w Togliatti. Scenariusz o tyle prawdopodobny, że nikt mi zawartości torebki nie sprawdzał, granat w sensie owocu też dałoby się wnieść, a wiecie, taki granat to dość ciężka artyleria. Zatem wstaję, schodzę do barierki, rzucam butelką lub granatem na tor i uciekam ze stadionu. Bilet już wyrzuciłam, po co mi on po wejściu, nie wiadomo, na którym miejscu siedziałam. Jak bardzo dane na bilecie pomogą w ustaleniu mojej tożsamości? Mam obawy, że wcale a wcale.
Finał Speedway of Nations 2018 we Wrocławiu
Przechodniu, powiedz Sparcie, przyślijcie jakieś wsparcie
System zatem jest stanowczo do dopracowania. Kibicowanie też, przy czym oczywiście to nie jest problem tylko Wrocławia. W ostatnim felietonie ubolewałam nad postawą fanów leszczyńskich Byków, którzy się trochę zagalopowali w niechęci do Bartka Zmarzlika. By być fair, teraz muszę poubolewać nad bracią wrocławską. Nasłuchałam się podczas tych zawodów: o domniemanej orientacji seksualnej Zmarzlika, o haniebnych i nielegalnych profesjach uprawianych przez Janusza Kołodzieja, o tym, w jak oddalone miejsca i w jakim tempie winien się udać Patryk Dudek. Co ciekawe, najcięższa artyleria słowna szła właśnie pod adresem polskich zawodników, zagranicznym zaś pozostały epitety mniej nacechowane złością.
Niegdyś powiedziałabym, że każdy gwizd to przejaw ostatecznego zdzbanienia, bo wiecie, człowiek nigdy nie jest tak radykalny jak wtedy, kiedy ma dwadzieścia lat. Dziś, starsza i pewnie mądrzejsza, rozumiem, że czasem gwizdanie to emocjonalna reakcja na sytuację na torze i jeśli domagam się zrozumienia dla emocji zawodników, to takie samo zrozumienie należy się emocjom kibiców. Toteż nie dziwią gwizdy po takich sytuacjach jak ta w ostatniej rundzie SEC, kiedy po paskudnym wypadku Madsena, Thomsena i Lamberta ten pierwszy, nic sobie nie robiąc ze stanu zdrowia rywali, z uśmiechem na ustach pozdrawiał publiczność. Nie uważam, że gwizdy są słuszną reakcją na takie zachowanie, wymowna cisza potrafi dopiec znacznie bardziej, ale jestem w stanie je zrozumieć. Natomiast jeśli ktoś od początku zawodów gwiżdże na jakiegoś żużlowca, ilekroć ten pojawia się na torze, to już nie są emocje, tylko pewien rodzaj przemyślanej strategii kibicowania. Bardzo niefajnej. Nie lepiej być „za” zamiast „przeciw”? Nie lepiej dopingować swoich niż wyzywać „obcych”?
Nasłuchałam się też okrzyków „WTS! WTS!”, które dla uszu dość licznie zgromadzonych we Wrocławiu Brytyjczyków musiały brzmieć zapewne jak „WTF”, w wolnym tłumaczeniu: „co się tu, u licha, dzieje?”. Przykre to. I wcale nie dlatego, że trzeba koniecznie kibicować polskim zawodnikom, a klubowe sympatie schować do kieszeni. Wcale że nie. Można kibicować, komu się chce, byle kibicować kulturalnie i z szacunkiem dla wszystkich gladiatorów żużlowych aren. Taiowi Woffindenowi na pewno jest niesamowicie miło, że we Wrocławiu jest absolutnie swój i może liczyć na takie wsparcie w Sparcie. Skandowanie jego nazwiska było super i pokazało w transmisji, którą, zgodnie ze słowami spikera, „oglądał cały świat” (i chciałabym, żeby tak właśnie było, nawet jeśli na razie to tylko marzenia), że nie jesteśmy żadnym narodem nacjonalistów.
Ale właśnie – takie wydarzenie rangi międzynarodowej kreuje obraz dyscypliny na zewnątrz. I w sensie pokazania polskiego środowiska żużlowego światowemu żużlowi, i w sensie pokazania żużla ludziom nieżużlowym. Co oni zrozumieją z krzyczenia „WTS”? Czy nie właśnie „WTF”, które łatwo mylnie zinterpretować jako oznakę niezadowolenia? Przecież przynależności klubowej przy zawodnikach nie ma wypisanej. Są tylko nazwiska i narodowości. A nawet gdyby taki kibic z Niemiec czy Wysp Brytyjskich był w polskim żużlu oblatany, prędzej skojarzy Spartę Wrocław niż WTS. Krzyczcie to, proszę, wtedy, kiedy takie krzyki mają sens: na IMME, na IMP, na wszystkich imprezach, gdzie faktycznie przynależność klubowa jest widoczna, oczywista i pierwszoplanowa. W końcu gdyby Tai wygrał wrocławskie Grand Prix, usłyszelibyśmy nie hymn Sparty, lecz „God Save the Queen”. O czymś to świadczy, nieprawdaż?
Czy moglibyśmy wreszcie się zjednoczyć?
Mam też wrażenie, choć być może mylne, że takie podnoszenie haseł klubowych bardziej niż okrzyki narodowe czy skierowane do konkretnych zawodników wprowadza podziały w żużlowe środowisko. A te podziały to rak, który toczy naszą dyscyplinę. Wiecie, jaką siłę przebicia mielibyśmy, gdybyśmy na chwilę zapomnieli, z kim ma kosę nasz ukochany klub, że za GP odpowiadają ci wredni Brytole z BSI, gdyby One Sport dogadał się ze szwedzką federacją, a GKSŻ zamiast wymyślaniem kolejnych kar i szukaniem dziury w tynku na stadionie w Lublinie zajął się spójną strategią marketingową? Żużel wcale nie jest skazany na los niszowej dyscypliny. Może spokojnie wejść na ten sam poziom, co motocross, tylko potrzeba do tego współdziałania. Nie dzielenia się na kolejne wojujące ze sobą podgrupki klubowe, indywidualne, organizacyjne i jakie tylko, ale właśnie jakiejś sensownej jedności. Skoro środowisko żużlowe to jedna wielka rodzina, zacznijmy się zachowywać jak na rodzinę przystało: na spotkaniach rodzinnych możemy drzeć koty, ale przed światem zewnętrznym bądźmy monolitem.
W pewnej rosyjskiej powieści fantastycznej jeden z bohaterów odmawiał modlitwę zaskakująco trafnie oddającą główny problem takiego żużlowego zjednoczenia: „Dół nie może, góra nie chce, amen”. Otóż tym, którzy mają w tym sporcie władzę i pieniądze, i tak, BSI, na was patrzę, zależy bardziej na utrzymaniu tychże przywilejów niż na sensownym rozwoju dyscypliny. Grand Prix jest głównie tam, gdzie dobrze zapłacą albo tam, gdzie fajnie jest pojechać na wakacje, jak się jest takim oficjelem. Plany na Grand Prix nie mają zbyt wiele wspólnego z faktycznymi kierunkami rozwoju żużla, bo gdzie w tych planach taka na przykład Francja? Strategia marketingowa nie istnieje.
W drugą stronę działa One Sport, który ma pomysł, ma strategię i widać, że ma ogromne serducho do speedwaya, ale niepotrzebnie wikła się w konflikty. By odebrać Grand Prix tak wytrawnemu graczowi jak BSI, potrzeba nie tylko dużych pieniędzy, ale też nieposzlakowanej opinii. By uciec od status quo, nie wystarczy być nieco lepszym od dotychczasowego władcy najważniejszego cyklu w tym sporcie. Niestety, One Sport od początku istnienia musiał się borykać z kłodami rzucanymi pod nogi przez Brytyjczyków, a w tym sezonie dodatkowo poślizgnął się sam, zbyt szybko publikując niezatwierdzony kalendarz. Zmiana rozkładu SEC doprowadziła do konfliktu z kolejną federacją, tym razem szwedzką… i w rezultacie zaszkodziła całej dyscyplinie. O ileż lepiej byłoby w mistrzostwach Europy oglądać więcej niż jednego Szweda, prawda? Nie wiem, kto zawinił w tej sytuacji, kto nie spojrzał w kalendarz, kto nie umiał być elastyczny, ale to dość symptomatyczne dla naszej dyscypliny: każdy z możnych okopuje się na swojej pozycji i zamiast dialogu mamy serię trafiających w próżnię monologów. A szkoda.
Skoro na górze jest tak trudno, spróbujmy się jednoczyć chociaż oddolnie. Zapomnijmy o konfliktach, o klubowej przynależności, o prywatnych sympatiach. Spójrzmy szerzej na naszą ukochaną dyscyplinę. Nie musimy lubić jakiegoś zawodnika, by szanować jego rolę w żużlu. Wystarczy spojrzeć na mistrzów świata z ostatnich dziesięciu lat. Każdy z nich napisał jakąś historię, piękną i wzbogacającą żużel. Tomasz Gollob – że nigdy nie jest się za starym na pierwsze złoto. Greg Hancock – że nigdy nie jest się za starym na kolejne złoto. Tai Woffinden – że nigdy nie jest się na nie za młodym. Chris Holder – że można pokonać nawet wytrawnego gracza i wyrwać złoto niemalże na ostatniej prostej. Jason Doyle – że nigdy nie należy się poddawać, a to, co zasłużone, w końcu do człowieka wróci.
Tak samo każdy z czołowej ósemki przejściowej klasyfikacji generalnej Grand Prix 2019 może napisać swoją własną, wyjątkową historię zasługującą na wysłuchanie i opowiedzenie całemu światu. Zmarzlik może opowiedzieć o tym, jak to jest ścigać się z własną legendą i pokonywać mury nieprzychylnych kibiców, cienia Tomasza Golloba, wreszcie własnej psychiki. Leon Madsen – o tym, jak dojść na szczyt ciężką pracą, wynurzyć się z cienia i na przekór chorobom oraz wyrokom ekspertów pokrzyżować szyki tym jakoby bardziej utalentowanym. Emil Sajfutdinow – o tym, jak wrócić po kontuzjach i życiowych perturbacjach, jak być cudownym dzieckiem żużla, które w dorosłym życiu napotkało ścianę i w końcu ją przebiło; jak się nie poddać mimo wszystko. Martin Vaculík – o tym, jak być pierwszym, najlepszym i jedynym w kraju, w którym twoja żona jest bardziej znana od ciebie (co w tak zmaskulinizowanym środowisku jak żużlowy światek musi się jakoś na człowieku odbijać). Patryk Dudek – o tym, jak wyjść z cienia Zmarzlika i napisać własną opowieść. Janusz Kołodziej – o tym, jak wyjść z cienia młodszych, lepiej znanych i bardziej utytułowanych na międzynarodowym szczeblu i jak pozbyć się łatki „po prostu porządnego ligowca bez przyszłości w światowych rozgrywkach”. Wreszcie Maciej Janowski – o tym, jak pokazać wszystkim tym, co są złego zdania o jego psychice, że umie się zebrać w najważniejszym momencie i wcale nie jest skazany na wieczne czwarte miejsce.
Ja też mam swojego faworyta wśród tej ósemki. Ale wiecie co? Ktokolwiek w tym sezonie napisze swoją historię złotymi zgłoskami, wiem, że będzie to piękna historia. I będę ją głosić wszystkim tym, którzy jeszcze nie zrozumieli, jak cudownym sportem jest żużel. Mistrzowie się zmieniają, nazwiska przychodzą i odchodzą, ale każde wsparcie dla każdego z nich buduje coś większego, coś, co zostanie z nami, mam nadzieję, na bardzo, bardzo długo.
Joanna Krystyna Radosz
PS: Wszelkie przedstawione w niniejszym felietonie poglądy należą do autorki i nie trzeba się z nimi zgadzać. Wszelkie przedstawione w niniejszym felietonie fakty należą do rzeczywistości i nie ma sensu ich negować.
PPS: Spodobało się? Chcecie mnie więcej? „Czarna książka. Zostać mistrzem” nadal jest w sprzedaży [zamów przez internet]. Fikcyjny świat, fikcyjni bohaterowie, prawdziwe żużlowe emocje. Dochód w całości przekazuję na cele statutowe Fundacji Speedway’a.
PPPS: Autorem dwuwiersza „Przechodniu, powiedz Sparcie, przyślijcie jakieś wsparcie” jest Jerry Bremer, a oryginalna intencja tego rymowanego dystychu była jak najdalsza od żużlowej. W żużlowym kontekście wykorzystuję go za wiedzą i błogosławieństwem autora.
Polecamy również świetną galerię zdjęć z rundy SGP we Wrocławiu autorstwa Pawła Mruka (żużlowefotki.pl): https://zuzlowefotki.pl/speedway/2019-08-03-betard-wroclaw-speedway-grand-prix/