Stali czytelnicy moich felietonów (czyli wszyscy trzej) zauważyli zapewne, że skupiam się w nich przede wszystkim na cyklu Grand Prix. Cóż, po pierwsze, od pisania o lidze są inni, po drugie, zmagania o Indywidualne Mistrzostwo Świata grzeją mnie w tym sporcie najbardziej. W związku z tym nasuwa się pytanie – gdzie podział się tekst dotyczący Cardiff? Ano nie podział się nigdzie, bo nie powstał i nie powstanie. Turniej ten wraz z wydarzeniami następnych dni spowodował pojawienie się u mnie corocznego kibicowskiego kryzysu. Na czym polega ów kryzys?
Najogólniej rzecz biorąc, jest to kilkudniowe (lub w skrajnych przypadkach kilkutygodniowe) maksymalne zniechęcenie żużlem w trakcie trwania sezonu. Przestaję śledzić newsy, transmisje oglądam jednym okiem albo wcale, nie marudzę nieżużlowym znajomym ileż to frajdy tracą przez brak zainteresowania tym sportem, słowem: na te kilka dni w roku… normalnieję. Chociaż wcale nie chcę. Pierwszy raz dopadło mnie to dwa lata temu, w zeszłym roku pojawiło się nawet dwukrotnie, w tym - właśnie po Cardiff. Za każdym razem równie niespodziewanie.
Kiedyś polski żużel był prosty. Przaśny i swojski. Kibice gęsto upychali się na połamanych ławkach, ozdabiali swoje krzaczaste wąsy kawałkami kiełbasy z musztardą i przypalali papierosami ciuchy fanów stojących obok. Osoby funkcyjne chodziły w pstrokatych kurtkach z bazaru, zawodnicy jeździli po porządnie zbronowanych torach, wywozili się po płotach i mieli jeden silnik na sezon. Transmitował to Polsat albo inna Wizja TV, komentatorzy udawali że wszystko jest normalnie i każdy był zadowolony. Kojarzycie ten filmik z awanturą Golloba i Rickardssona w parkingu w Gorzowie w 1997 roku? Stoją naprzeciwko siebie, pomiędzy nimi Tomek Gaszyński w roli tłumacza, a z tłumu krzyk: „Powiedz mu, że jak przyjedzie do Bydgoszczy…
Piękne. Wieśniackie, ale na swój sposób urocze.
Problemy zaczęły się, gdy cała ta zabawa zaczęła nabierać sznytu profesjonalizmu. Polscy zawodnicy podgonili świat pod względem sprzętu, połamane ławki zostały wyparte przez wygodne krzesełka, zawodnicy dostali jednakowe kevlary, poziom transmisji skoczył do góry, a ludzie w parkingu zaczęli rozumieć po angielsku. Wtedy biedny, zdezorientowany kibic zaczął wierzyć, że jego ulubiona dyscyplina może wcale nie jest tak prowincjonalna. Owszem, wciąż niepopularna w skali świata, ale posiadająca spory potencjał. Nagle okazało się, że w polskiej lidze płacą najhojniej. Że polska reprezentacja wygrywa wszystko. Że wreszcie znalazła się dyscyplina, w której jesteśmy najlepsi na świecie i możemy wyznaczać kierunek, w którym podąży reszta uzależnionych od metanolu świrów.
No i, jakby to powiedzieć… nie unieśliśmy tego. My, czyli środowisko, czyli także kibice, czyli także ja. Nabrałem się razem z innymi. Zacząłem traktować tę dyscyplinę odrobinę poważniej. I przejechałem się srogo.
Pierwszy kryzys dopadł mnie na początku roku 2011 (widzicie, jak długo wytrzymałem?). Po wspaniałym dla polskiego żużla sezonie 2010, następny miał u mnie przegwizdane od samego początku. Powód oczywisty – afera tłumikowa. Koronny dowód na to, że żużlowcy pojedynczo może i mają coś do powiedzenia, ale jako grupa są bardziej dysfunkcyjni niż burdel ze średnią wieku powyżej sześćdziesiątki. Niby nie popierają, niby zagrożenie życia, ale gdy przyszło co do czego i należało podjąć męską decyzję, okazało się, że bardziej niż śmierci na torze boją się zakazu startów w ligach zagranicznych. Że własne bezpieczeństwo wyceniają na mniej, niż kilka tysięcy złotych. „No tak, może i nowe tłumiki są nieprzewidywalne, może i motocykle przyspieszają zamiast zwalniać, a Janek Kołodziej to chyba stracił przez nie cały sezon, ale skoro w zamian nie moglibyśmy pojechać do Szwecji, no to już dobrze, założymy je”. I jak tu potem emocjonować się wyścigami takich marionetek…? Wszyscy krytykowali Edwarda Kennetta za podziurawienie tego cholerstwa w swoim motocyklu, a ja dziwię się, że nie dołączyli do niego inni, jeśli było im tak niebezpiecznie. A jeśli nie było – należało od początku trzymać gębę na kłódkę i dostosować się do zmian. Większość jednak wybrała najgorzej jak się dało.
Ale w porządku, człowiek to z natury adaptacyjne stworzenie, więc do nieszczęsnych nowych tłumików po jakimś czasie przyzwyczaili się wszyscy, a złe wspomnienia poszły w niepamięć. Pozornie złe, bo te NAPRAWDĘ złe nadeszły 13 maja 2012 roku. Śmierć żużlowca sama w sobie jest wystarczająco bolesna, nawet dla przeciętnego kibica, ale wydarzenia które miały miejsce po ogłoszeniu tej informacji w Gorzowie zażenowały nawet najbardziej wyrozumiałych. Zginął przyjaciel/kumpel z toru/były pracownik/idol z dzieciństwa, ale przecież nie przerwiemy z tej okazji własnego meczu, bo regulamin nie przewiduje takiej sytuacji. Bluzgi w parkingu sypały się gęściej niż konfetti, nikt nie wiedział o co chodzi, a osoby uważane dotąd za całkiem normalne wyszły na totalnych głupków. Widzowie wysłuchali tego wszystkiego, wyłączyli telewizor, a przez kilka następnych dni z troski o własne zdrowie psychiczne zajęli się czymś innym.
I gdy wydawało się, że większego obciachu ta dyscyplina już sobie w Polsce nie zrobi, na koniec sezonu z tych nowoczesnych i ewidentnie zbyt dużych butów ponownie wystrzeliła słoma. 6 minut spóźnienia jednego zawodnika wystarczyło, by w Toruniu odwołać jeden z najważniejszych meczów w sezonie, a zgromadzone na stadionie 15 tysięcy ludzi odesłać z kwitkiem do domu. Oczywiście tylko po to, by po chwili okazało się, że odwołanie było bezpodstawne, a spóźnienie nie spowodowało żadnych uchybień nawet w tym durnym regulaminie. Ale po co myśleć, skoro zrobi to za nas ktoś inny. A może właśnie nie zrobi…?
Gdybym był żużlowcem, na niezłym poziomie i funduszami wystarczającymi do spokojnej emerytury, po sezonie 2012 naprawdę odpuściłbym sobie starty w lidze polskiej. Jeździłbym w Anglii za drobne, za kibiców miał krowy na pastwisku, ale przynajmniej nie użerałbym się z bandą buraków i skupiał się tylko na czerpaniu maksymalnej przyjemności z jazdy. A potem przyjechałbym na Grand Prix do Cardiff, licząc na najlepszą i najefektowniejszą imprezę sezonu, gdzie stwierdziłbym, że obciachu dyscyplinie można narobić jednak nie tylko w kraju nad Wisłą.
„Wizytówka speedwaya”, napisaliśmy w zapowiedzi i jak zwykle mieliśmy rację. Gdyby tylko ją wziąć, przypalić, obsikać, podeptać i wysmarować kałem. Taką właśnie wizytówką była dla żużla runda w Cardiff. FIM Fogo Rodeo Grand Prix of Great Britain zapamiętamy głównie z cudu, którym była zaledwie jedna wycieczka karetki do szpitala. Niestety, uczestnikiem tej wycieczki był wicelider klasyfikacji generalnej. Zepsuć cały sezon i walkę o mistrzostwo przez ułożenie beznadziejnego, dziurawego toru na zawody przed ponad 40-tysięczną widownią? Czemu nie. I nawet jeśli potem okazało się, że Woffinden ma „zaledwie” złamany obojczyk, a ułańska szarża Kasprzaka w finale była naprawdę słodką łyżką miodu w potężnej beczce dziegciu, olbrzymi niesmak pozostał. Ale, ale. Przecież zawsze może być gorzej. Dziurawego toru nikt na szanujących się portalach informacyjnych nie nazwie „skandalem”. Zapraszamy do Polski, wymyślimy coś gorszego.
Naprawdę, leszczyńscy kibice byliby mniej zniechęceni do Pani Prezes Półtorak, gdyby ta każdemu z nich własnoustnie napluła do piwa. Zamiast tego stwierdziła, że jej zawodnicy nie pojadą, bo nie i już. Co z tego, że sędzia i komisarz uznali tor za regulaminowy. Pani Prezes wie lepiej, a dla udowodnienia swoich racji jeszcze bezczelnie przywoła przykład śmierci własnego zawodnika sprzed roku na torze, na widok którego przed meczem pewnie nawet się nie skrzywiła. Jak widać, życiową frustrację jakoś trzeba sobie odbić. No to odbiła. W rewanżu otrzymała 250 tysięcy złotych kary i ujemny punkt meczowy. Ciekawe, czy uważa, że było warto.
Tak na marginesie, jeśli Pani Prezes wypada podobnie bystro w zwykłych relacjach międzyludzkich, to nie dziwię się Nickiemu Pedersenowi, że po zgarnięciu ładnej sumki za podpis woli oszczędzać swoje drogocenne nadgarstki jeżdżąc dla kogoś mądrzejszego. Siebie na przykład.
W każdym razie sytuacja trafiła na czołówki gazet, czemu nie można się dziwić, bo o podobną głupotę w jakimkolwiek innym sporcie byłoby ciężko. A ja, podobnie jak przy trzech przywołanych wcześniej sytuacjach, żałowałem, że za młodu wujek nie wziął mnie na coś innego. Na przykład koszykówkę, badmintona albo podwodne bierki. Żadna z tych aktywności nie spowodowałaby takiej wyrwy w mojej psychice, jak oglądanie żużla.
Ale przyszła sobota, a wraz z nią nadzieja na lepsze jutro. Żużel na żywo w Eurosporcie w porze największej oglądalności – to brzmi cholernie dobrze. Niestety, brzmiało lepiej niż wyglądało. Impreza którą obdarzyłem naprawdę sporym kredytem zaufania skończyła u mnie na sporym debecie. Choć tak jak w przypadku Cardiff – nie wiadomo do końca, kogo winić.
Najprościej tych nieszczęsnych tenisistów, że tyle czasu zeszło im na finał debla. Obawiam się jednak, że słowo „speedway” skojarzyłoby im się co najwyżej z drogowymi wyścigami samochodów w Stanach. Fakty są jednak takie, że przez nieszczęśliwie ułożoną ramówkę kibice przed telewizorami musieli czekać ponad godzinę, a i tak nie zobaczyli początku zawodów, bowiem organizatorzy w połowie czasu oczekiwania zmienili decyzję i nakazali zawodnikom jechać z wyłączonymi kamerami telewizji. Przez to po wejściu na antenę zabrakło czasu na jakiekolwiek wprowadzenie, wyjaśnienie ludziom o co w ogóle w tym chodzi, przedstawienie sylwetek zawodników i tak dalej. Krótki reportaż wyemitowany przed finałem, w którym Tomasz Suskiewicz prezentował wszystkim zawiłości motocykla żużlowego, to trochę za mało. Dodajmy do tego spóźnione wejścia po reklamach, informacyjny bezład (wyniki kompletnie bez sensu pokazywane co 4 wyścigi, gdy ekipy nie miały takiej samej liczby startów) i bardzo marną frekwencję na trybunach, a dojdziemy do wniosku, że wielkiej promocji sportu żużlowego w tym nie było.
A same zawody? Rozkręcały się powoooli, było kilka fajnych momentów, ale całość prezentowała się poniżej nie tak znowu wygórowanych standardów na MotoArenie. Fajnie, że Polacy odpalili w końcówce, świetnie, że zawody komentował Andrzej Mielczarek (głos mojego żużlowego dzieciństwa, jemu naprawdę jestem w stanie wybaczyć pojedyncze pomyłki), ale jednak potencjał całego eventu nie został wykorzystany nawet w 50 procentach.
I kiedy już straciłem wiarę, że mój kryzys minie w najbliższych dniach, w niedzielę z braku ciekawszych rzeczy do roboty i bez większych oczekiwań odpaliłem mecz na pustawym Smoczyku. Ekstraliga przez ostatnie lata była dla mnie częściej powodem do śmiechu lub zażenowania, niż wielkich emocji. Tymczasem – szok. Śledząc fenomenalne szarże młodego Przedpełskiego powoli czułem, jak rośnie mi serce. Jak przypominają mi się szarże młodego Hampela (tak, kiedyś to umiał). I młodego Kołodzieja. I młodego Kasprzaka. I znów byłem tym zafascynowanym dzieciakiem, który z wywieszonym jęzorem oglądał, jak 18-letni gówniarz rozstawia po kątach bardziej doświadczonych zawodników. A gdy dwie godziny później obserwowałem, jak Grisza Łaguta szoruje hakiem bandy na częstochowskim torze, zawstydzając nawet Tomka Golloba z najlepszych lat, czułem autentyczne podniecenie. I adrenalinę. I mnóstwo innych rodzajów emocji, chociaż teoretycznie wynik tego meczu był mi totalnie obojętny. Chcąc nie chcąc, dwa niedzielne spotkania z tą pieprzoną Ekstraligą odmłodziły mnie kibicowsko i z impetem przegoniły tytułowy kryzys. Uświadomiłem sobie wtedy, że jestem równie beznadziejny, co cała ta chora dyscyplina. Skoro tak łatwo może mnie z powrotem przekonać do siebie, to narzekania na burackich działaczy, idiotyczne decyzje i beznadziejne tory nie mają zbyt wielkiego sensu. Widocznie taki urok żużla.
Oczywiście, za jakiś czas od kolejnej głupiej sytuacji znów dostanę szału. Póki co niedzielne mecze nakręciły mnie do tego stopnia, że pół wczorajszego dnia spędziłem na oglądaniu turniejów Grand Prix z lat 90-tych. Tym razem bez komentarza Andrzeja Mielczarka, by ocenić je bardziej obiektywnie.
I wiecie co? Te turnieje wcale nie były lepsze niż obecne. Dlatego tekst po Gorzowie na pewno powstanie.
Marcin Kuźbicki