Z góry przepraszam wszystkich za to, że znów pojawia się artykuł dotyczący Falubazu, ale to co zobaczyłem podczas piątkowego pojedynku z PGE Marmą Rzeszów (jeśli taką nazwą w ogóle można te półtorej godziny spędzone na stadionie określić) po prostu mnie powaliło. Muszę się poważnie zastanowić nad sensownością wydawania pieniędzy na bilety, skoro otrzymuję towar, który zwyczajnie nie jest wart kwoty, jakiej klub żąda za możliwość obserwowania na żywo zmagań żużlowców.
Zabrałem na mecz syna, który za żużlem raczej nie przepada, chcąc pokazać mu fajny speedway na dobrym poziomie, który widniejący w programie zawodnicy powinni przecież zagwarantować. Wizualnie tor prezentował się całkiem dobrze, na pewno inaczej niż podczas niedzielnych derbów. Dodatkowo prowadzący konferansjerkę Kamil Kawicki zaczął podkreślać zalety przygotowania przyczepnej nawierzchni, dzięki której kibice będą świadkami wspaniałego widowiska. Opinia została uargumentowana tym, że Nicki Pedersen i Piotr Protasiewicz byli bardzo szybcy podczas próby toru. Cóż, większość czasów gorszych od rekordu toru o ponad 1,5 sekundy jakoś tego nie potwierdziło. Najgorsze jednak było to, że jeśli uznać atak na przeciwległej prostej jako mijankę, to tychże mijanek mieliśmy... jedną. Tak, podczas całego meczu było JEDNO jedyne wyprzedzenie, gdy w 8. biegu Nicki Pedersen przedarł się na na przeciwległej prostej pierwszego okrążenia na prowadzenie. Pozostałe wyścigi zostały rozstrzygnięte na pierwszym łuku i właściwie po przejechaniu 200 m można było zaliczać wyniki, bo i tak nic się już nie zmieniało.
Po 10. biegu usłyszałem pytanie: - kiedy pójdziemy do domu? - i nie miałem żadnego poważnego argumentu, aby uzasadnić dalsze przebywanie na niemiłosiernie zaśmieconych trybunach zielonogórskiego obiektu. Musiałem posiłkować się tłumaczeniem „jeszcze tylko pięć wyścigów”. Przed 14. gonitwą stanąłem już bliżej wyjścia, aby szybko i spokojnie opuścić stadion po zakończeniu ostatniego biegu. Usłyszałem kolejne pytanie: - czy to są wyścigi? I co miałem odpowiedzieć dziecku? Najlepiej prawdę, więc odparłem, że chyba nie, bo wyścigi polegają na ściganiu się, a tutaj takowego nie ma.
Obserwując zachowanie zawodników na torze można było odnieść wrażenie, że przynajmniej niektórzy z nich dobrze znali ostateczny wynik. Jeszcze przed drugą przerwą na równanie toru zacząłem podejrzewać, że końcowym rezultatem będzie remis, a każdy kolejny wyścig tylko utwierdzał mnie w tym przekonaniu. Straciłem całkowicie jakąkolwiek radość z oglądania tego czegoś szumnie nazywanego speedwayem i próbowałem znaleźć jakieś sensowne wytłumaczenie, o co w tym wszystkim chodzi? Żużlowcy niby jadą blisko, ale właściwie nie podejmują nawet próby ataku, traktory kompletnie nie ruszają toru jakieś cztery metry od bandy, w związku z czym cała odsypana tam nawierzchnia leży sobie spokojnie i najwyraźniej czeka na przerwę zimową. Jakby ktoś był ciekawy, to polewaczka tym razem robiła za każdym razem trzy okrążenia rosząc owal całkiem przyzwoicie, poza prostą startową, która polewana była w zdecydowanie mniejszym stopniu.
Potem przyglądałem się siedzącym obok mnie ludziom. Mocno dziwiło mnie, że kibice naprawdę pasjonowali się meczem, choć na torze nic się nie działo, a jedynym generatorem emocji był spiker próbujący na siłę przekonywać wszystkich, jakie to wielkie rzeczy będą miały miejsce w poszczególnych odsłonach. Im dłużej trwała impreza, tym bardziej nic się nie działo. Tyle, że wynik był na styku. W drugiej części zawodów miałem wrażenie, że żużlowcy robią całkiem sporo, aby nie wyprzedzić jadących przed nimi rywali. Moją remisową koncepcję zburzył w ostatnim wyścigu Jarosław Hampel, który nie dał się wyprzedzić Grzegorzowi Walaskowi, choć na drugim okrążeniu wydawało się to już niemal pewne. Wyszedłem ze stadionu mocno zirytowany i nie chce mi się tam wracać na kolejny mecz. Fakt, że jest się kibicem jakiejś drużyny nie oznacza, że trzeba się bezmyślnie zgadzać na każdy wał, tym bardziej, że musimy za to płacić niemałe pieniądze. Patrząc jednak na trybuny widać gołym okiem, że na razie zielonogórscy działacze nie mają się o co martwić, bo wśród kibiców panuje jakaś zbiorowa hipnoza i łykają najbardziej badziewny towar, byleby zawinąć go w żółto-biało-zielone opakowanie. Śmiać mi się chciało, gdy fani wpatrywali się w Krzysztofa Jabłońskiego, jako zbawcę tej drużyny i lek na permanentną niedyspozycję tych, którzy podpisali kontrakty jako liderzy.
Ostatecznie, jak wszyscy wiedzą, skończyło się dwupunktowym zwycięstwem gospodarzy. Trochę pospekuluję. Na moje oko Falubaz wygra teraz w Lesznie (mam wrażenie, że „Byki” jako klub nie mają poparcia bogatszych rywali, w związku z czym może być im bardzo ciężko w rundzie rewanżowej), czym zmniejszy szanse Unii na play-offy, robiąc tym samym miejsce dla... No i tu właśnie nie wiem, czy chodzi o Rzeszów, czy o Gorzów. Chyba raczej w grę wchodzi pierwsza opcja. Jako że zielonogórsko-rzeszowska współpraca kwitnie już od jakiegoś czasu, to zapewne w rewanżu „Żurawie” wygrają z bonusem. Przypomina się sytuacja z 2011 roku, gdy zanotowaliśmy dziwny remis w meczu Falubaz – PGE Marma po defektach Piotra Protasiewicza i Grega Hancocka (potem obie drużyny spotkały się w play-offach), przypomina się sytuacja z ubiegłego roku, gdy Falubaz przegrał z rzeszowianami jadącymi bez Jasona Crumpa, przypominają się też przekładane mecze, aby Falubaz mógł skorzystać z zastępstwa zawodnika przeciwko Stali Gorzów, czy też zupełnie niepotrzebnie przekładane tegoroczne spotkanie. Coś za dużo tych przypadków. Nieważne, skoro kibic jest na tyle naiwny (żeby nie powiedzieć głupi), że i tak kupi bilet, by wspierać to towarzystwo wzajemnej adoracji...