W Vetlandzie koniec września jest jeszcze ładny. W leżącej nad Kanałem Gotyjskim, nieco ponad 100 km na północ, Motali również. To ta łaskawsza część Szwecji. Bo do tej mniej łaskawej już za miesiąc zaczną ściągać zastępy biegaczy narciarskich, skoczków i dwuboistów, by dokonać ostatnich szlifów formy przed inauguracją Pucharu Świata. Ale w środę po obu stronach pięknego jeziora Vättern ma być pogodnie. Pogodnie, to znaczy w momencie zakończeniu meczu odczuwalna temperatura może oscylować w granicach 6 stopni. Termosy zamiast bidonów. - I jeszcze ten Davidsson... - marszczy czoło Jarek Hampel, po raz drugi pokonany przez Szweda. Chyba faktycznie pora kończyć tę zabawę.
Kiedy w 14. biegu pierwszego meczu o złoto Martin Vaculík uciekł ze startu i, jak nie on, mknął do mety z każdym metrem powiększając przewagę, a w tym samym czasie bracia Pawliccy mogli tylko obserwować jak wygina się charakterystycznie na łukach Janusz Kołodziej, który chwilę wcześniej klasyczną długą prostą udowodnił Przemkowi, że harce rodem ze "Smoczyka" na VMS nie przejdą, wydawało się, że gospodarze wreszcie dopną swego i wyszarpią, co sobie wymarzyli. Było 45-39, a w ostatnim wyścigu lepsze pola dla Hampela i "Koldiego". 8-10 punktów - o to chodziło Bosse Wirebrandowi. - Będzie kim bronić zaliczki w rewanżu - musiał w duchu myśleć opiekun Vetlandy i "Tre Kronor". Dwie minuty później rwał włosy z głowy. Obiekt kpin i docinek połowy żużlowej Europy, jakim stał się podczas Drużynowego Pucharu Świata, kiedy jako "jokera" nominował inny obiekt kpin i docinek połowy - no dobrze, całej - żużlowej Polski, w dodatku nominował w biegu, gdzie rywale "niespodziewanie" z taktycznych rzucili do boju Harrisa i Hancocka, poczuł się przez moment znowu jak wtedy, w lipcową noc w King's Lynn. Stanęło przed oczami jak biedny, rozdygotany Jonas w czepku karcianego błazna, niczym niewidzialną ręką Gombrowicza nałożonym, ledwo do łuku dojechał, gdy tamci już wychodzili na przeciwległą prostą. Eh, szkoda przypominać. Na hasło "joker" uśmiechy długo jeszcze nie znikną z twarzy szwedzkich fanów. Ale teraz miało być prosto. Prosto i w lewo. Czy to takie trudne?! Kołodziej z krawężnika wygrywa start, Hampel z C blokuje Davidssona - i jest po sprawie!
Czy jest po sprawie...?
- Niesamowity Jonas! Świetny wynik dla nas, ale to wciąż dwa punkty do odrobienia. Z VMS nie będzie lekko - skomentował Hancock, po czym zdążył jeszcze rozesłać całusy dla rodzinki, pozdrowienia dla znajomych na twitterze i jeszcze nim wybiła "godzina duchów" życzył wszystkim dobrej nocy. Jak na zawodowca przed meczem sezonu przystało. "Grin" to człek renesansu, sportowy omnibus; tu komplementuje rywali, tu chwali Davidssona, w międzyczasie opieprzy kogoś, że jeszcze nie dostał SMS-a z wynikami wtorkowego hokeja, chwilę potem pokłóci się o to, ile punktów wykręcił nieodżałowany Simon Wigg w jakimś turnieju 20 lat temu, aby na koniec i tak - priorytetowo, a jakże - potraktować relację z ostatniego piłkarskiego treningu swoich chłopaków. Ostatecznie i tak najważniejszy jest żużel.
W nocy, tuż po ostatnim wielkim triumfie w Grand Prix Łotwy w Daugavpils, choć miał swoje happy hours, kto wie, czy nie ostatnie w karierze, zanim jeszcze zaczął dziękować za gratulacje, napisał: Żałuję bardzo, że nie mogę być jutro w Polsce. Pozdrowienia dla kibiców Polonii i powodzenia chłopaki, wygrajcie to! Prezesa, który rzekomo proponował mu start, o czym "Grin" dowiedział się z polskich mediów, w fotelu prezesa już nie ma. Jest dwumilionowy dług. Jeśli "rozmawiał" z Hancockiem tak samo, jak zarządzał klubem, to może dobrze, że go nie ma. W Motali pewne rzeczy załatwia się inaczej.
"Grin" nie musi udawać, kindersztuba - owszem, ale on jest autentyczny, żyje żużlem, choć nie pozwoli, by się nim ograniczać. Lata doświadczeń nauczyły pokory. Kiedy mówi, że "to wciąż dwa punkty do odrobienia" - wie, co mówi. Jedno zdarzenie losowe, jak ten upadek tuż przed kreską - przegrywasz. Taki to już sport ten żużel. Bukmacherzy pracowicie spędzili noc. Już są kursy na złoto. Piraterna... 1,40! Tyle w przełożeniu na chłodną kalkulację speców warte było show Davidssona i pechowa "gleba" nieatakowanego Hampela. Kto chce być bogaty - niech ryzykuje. Vetlanda - 2.75. Ale goście zza miedzy w środowy wieczór powinni prognozy ekspertów przeczytać, a potem schować je głęboko i zapomnieć. Chociaż mają zaliczkę po swojej stronie, chociaż to oni bronią tytułu, chociaż jeszcze wczoraj byli faworytami, choć w rundzie zasadniczej wyprzedzili "Piratów" w dwumeczu (o włos, na "kresce", w biegu nr... 16, gdzie Hampel dopadł Hancocka), chociaż mają dwóch świetnych Polaków w top-formie, bardzo wyrównany skład, mają też coś jeszcze. Potworny kompleks stadionu zwanego Motala Arena.
20 września 2011. Niemal dokładnie dwa lata temu. To był jeden z najciekawszych dwumeczów w historii ligowego żużla, nie tylko tego szwedzkiego. W pierwszym meczu półfinału ligi Vetlanda pewnie wygrała 50:40. Hancock przez 15 lat nie opuścił żadnego turnieju Grand Prix, ale tamtej jesieni kontuzja okazała się silniejsza. W obliczu takiego osłabienia "Piratów" rewanż w Motali zdawał się być formalnością. Z jednej strony Crump, Hampel, Jonasson i takie stare wygi jak Karlsson czy Baliński. Po drugiej stronie - żużlowa dzieciarnia. Uczący się szwedzkiej szlaki bracia Pawliccy, Janowski, Sundström, Daniel Davidsson plus jego starszy brat Jonas. Taka "paka". Mieli powalczyć, dać trochę frajdy swoim kibicom, może wygrać ze trzy wyścigi. Po 5 biegach było... 23:7. Zniszczyli ich ambicją, zaskoczyli torem, zdruzgotali sprytem, przewyższali duchem. Nie pamiętacie co było w kolejnych 10 biegach - obejrzyjcie. Na naszą odpowiedzialność.
Co oni potrafią zrobić ze swym torem - nie wiemy. Wiemy już jednak, że Jason Crump - trzykrotny mistrz świata potrafił tam jedynie bezradnie wzruszać ramionami, wicemistrz Hampel w swoim życiowym sezonie miał problemy z płynnym pokonywaniem łuków, a latający zazwyczaj w swojej ojczyźnie Jonasson przez pięć wyścigów szukał jakiegokolwiek ustawienia dającego szansę podjęcia walki. I nie znalazł.
A flegmatyczny Jonas Davidsson wsiada na swój, reklamujący hotelik w centrum Motali, motor - i na pierwszym łuku obraca głowę, kolejny raz szukając wzrokiem partnera. Nikt już się z niego nie śmieje. Bosse miał ciężką noc. Albo wygra, albo na długie 7 miesięcy zostanie sam z demonami przeszłości.