Dałeś się namówić Zbigniewowi Bońkowi i postawiłeś w internecie parę złotych na wygraną Stali z Falubazem? A może miałeś "wizję", że typowana do mistrzostwa Unia Tarnów polegnie w półfinałach i skusiły cię pomysłowe reklamówki, z których uśmiechał się, zapraszając do gry, jak zawsze przystojny Mateusz Borek? Gratulujemy! W obu przypadkach wygrałeś. I współczujemy nieco. Wiceminister finansów w rządzie PO-PSL, a zarazem szef Służby Celnej, Jacek Kapica u progu listopada ogłosił, że jego funkcjonariusze mają dane ponad 25 tys. Polaków - kibiców, którzy z takich i podobnych zakładów w sieci skorzystali, w tym nazwiska prawie 18 tys. z nich, którzy uzyskali wygrane na łączną kwotę 27 mln zł. Milionerzy? Niespecjalnie. Gdyby uśrednić, daje to 1500 zł na osobę. Ale to bez znaczenia, bo nawet gdyby nic nie wygrali, i tak wchodzą w konflikt z prawem. Zgodnie bowiem z art. 107 kks, "kto bierze udział w zagranicznej grze losowej lub zagranicznym zakładzie wzajemnym, podlega karze grzywny do 720 stawek dziennych albo karze pozbawienia wolności do lat 3, albo obu tym karom łącznie". Widełki finansowe (bo tylko taka penalizacja jest stosowana) wynosić mogą obecnie od 560 zł do 16 tys. zł. Machina już ruszyła - do połowy listopada wszczęto ponad 1100 postępowań karno-skarbowych, a kolejne są tylko kwestią czasu. Ale tak naprawdę, to wciąż wierzchołek góry lodowej. Wyższej od Kasprowego i Rysów razem wziętych.
Słynny już, krążący po sieci, niczym kiedyś widmo komunizmu nad Europą, skan pierwszego wyroku:
Szczecinek, Pabianice, Częstochowa... z tygodnia na tydzień liczba takich wyroków rośnie. Jak dotąd najwyższa wymierzona kara wyniosła 12 tys. zł
Ilu Polaków obstawia żużel, ilu zakłada się "w necie", ilu w ogóle gra u bukmacherów? Dokładnie nie sposób oszacować. Jednak pewne wskazówki i cząstkowe dane mamy. Tuż po piłkarskich MŚ w RPA w 2010 r. czeska spółka Fortuna (mająca swój polski oddział, działający na naszym rynku pod tym samym szyldem) zleciła TNS OBOP przeprowadzenie badania, którego wynik dla wielu był więcej niż zastanawiający. Wynika z niego, że aż 13 proc. dorosłych Polaków wzięło kiedykolwiek udział w zakładach bukmacherskich. Czyli prawie 5 mln rodaków. Wynik z kosmosu? Nie nam oceniać. Istotne, że podpisała się pod nim (i zapewne srogie pieniądze wzięła) uznana na rynku pracownia. Ilu z tych, niechby hipotetycznych, 5 milionów obstawia regularnie bądź obstawiło coś kiedykolwiek w sieci? Skoro to w Polsce nielegalne, to trudno, by zainteresowani rejestrowali się jak bezrobotni w PUP-ie, ale pewne szacunki posiadamy - ujawniają je co rusz narzekający na swój ciężki los i opłakujący doznane od ustawodawcy krzywdy bukmacherzy "naziemni" (czyli ci posiadający licencję na terenie RP). Niedawno w "Pulsie Biznesu" prezes jednego z nich, STS-u, Piotr Juroszek, podał, że wartość legalnego rynku zakładów wzajemnych to ok. 800 mln zł, natomiast obrót działających w sieci zagranicznych firm bukmacherskich szacowany jest obecnie na ponad 5 mld zł. I choć chciałby zarabiać więcej i proporcjonalnie więcej przeznaczać na sponsoring sportu, to nie bardzo może. Różne już w tych szlochach wartości spływały po policzkach, raz 87% po lewym, innym razem nawet 93% po prawym - prawdy i tak nie zna nikt, niepodobna jednak sądzić, żeby co do clou sprawy wiele się mylono: zdecydowana większość spośród obstawiających Polaków wybiera właśnie internet. Bo niemal pod każdym względem lepiej, taniej, szybciej, milej i profesjonalniej. Bardziej bogato i - a w zasadzie od tego powinno się zacząć - można więcej zarobić. Tylko ten Kapica i kks...
Ilu wreszcie z tej rzeszy obstawia żużel? Tutaj już zupełnie zdać trzeba się na przecieki. Swego czasu jedna z firm ujawniła, że na polskim rynku w sezonie letnim speedway był u niej na 3. miejscu pod względem zainteresowania naszych rodaków - po piłce nożnej (żadne zaskoczenie) i tenisie. Acz z tym drugim już łeb w łeb. Aż tylu mamy sympatyków czarnego sportu? Who knows... "A, jest Grand Prix wieczorem, postawię na Golloba. Przecież lepszy będzie od tego Petersena" - dawało się słyszeć nieraz, prawda? Pan Tomasz nieświadomie przez całe długie lata znajdował się w tej samej linii, co Adam Małysz czy potem, choć krócej, Robert Kubica. Nazwiska zawsze przyciągają miliony.
A przecież branża dynamicznie się rozwija - obecnie powyższe dane powinny raczej wzrosnąć, niż zmaleć.
Prognozowana wartość polskiego rynku hazardu online 2012-2015 (źródło:kasynoonline.pl)
Branża rozwija się tak dynamicznie głównie dzięki nakładom na promocję. Wspomniane w "zajawce" nazwiska kuszą. Sponsoring klubów, całych lig, rozgrywek, nazwy największych firm na koszulkach... No i nazwiska. Piłkarze, znani dziennikarze piszący o futbolu, komentatorzy TV - w zasadzie każdy, kto "ma nazwisko", z miejsca staje się łakomym kąskiem dla bukmacherskich speców od reklamy. Niby "młody mężczyzna w wieku od 18 do 35 lat" (target docelowy) na reklamy jest uodporniony jak polityk na argumenty, ale skoro 222-złotowym bonusem kusi sam prezes PZPN...
Zaraz zaraz... ale czy to tylko "problem" piłkarskiego podwórka? Pamiętacie Leszno 2009. Najbardziej szalony finał DPŚ ostatnich lat, decydujący wyścig, Gollob, Adams, maszyna Kasprzaka, a zewsząd wyziera...
Tej marki na rynku już nie ma (więc chyba Służba Celna nam daruje), ale wejdźmy na stronę główną innego wiodącego bukmachera, notabene od sierpnia 2013 roku spadkobiercy tego z leszczyńskiego "Smoka". Strona główna --> górne menu --> blog --> blogi --> wyskakuje... znajoma twarz, znajoma ksywka i ciekawy, skądinąd, wideoblog:
Oczywiście, blog jak blog, każdy może prowadzić własnego i dzielić się z kibicami swoimi spostrzeżeniami, prawie jak u nas. Tekst Krzysztofa Cegielskiego jest jednak poprzetykany zdaniami, które trudno odebrać inaczej, niż zachęta do obstawiania. U kogo - wiadomo.
Przeszkadza nam to? Ani trochę. Wam? No właśnie, chyba też nie. Ale jesteśmy w Polsce, prawo mamy takie, a nie inne. Oczywiście, Panu Krzysztofowi włos z głowy nie spadnie - z pewnością od strony formalno-prawnej rozegrał to tak, żeby wszystko było w porządku. Podobnie jak reklamować firmę na E może prezes Boniek (bo posiada obywatelstwo innego kraju), firmę na B komentator Borek, a reklamy "buków" jak hulały, tak nadal hulają na wielu sportowych stronach (bo sprytni właściciele porejestrowali je na Wyspach Bergamutach). Kary dostają - i owszem - ale tylko ci, których serwery znajdują się na terytorium RP. Trzeba sobie radzić, a Polak, jak wiadomo, potrafi.
Sprawa jest dynamiczna, dziś wiemy już, że wspomnianych 25 tysięcy namierzonych przez Służbę Celną, to wszystko klienci jednej tylko firmy, bet-at-home, których dane z konta bankowego w PEKAO SA (nie mylić z Pekao Bank Polski) dostały się w posiadanie organów ścigania. Zresztą dość przypadkowo, podczas prowadzenia przez prokuraturę śledztwa w innej sprawie (czyżby pierwsze - i jedyne dotąd - ofiary sławetnego, sponsorowanego przez b-a-h, Pucharu Świata w skokach narciarskich 2010 w Zakopanem?)
Jednak istotne w tym wszystkim - żeby nie stracić wątku - jest tak naprawdę co innego: takie same wyroki jak tym 25 tysiącom "nieszczęśników" złapanych obecnie, w świetle prawa grożą każdemu z, być może milionowej, rzeszy Polaków, kibiców, miłośników sportu i zakładów. Świadomych, nieświadomych, zachęconych przez Bońka, czytelników "Cegły", weszlo, swego czasu SF, skuszonych bonusami, albo tylko urodą ubranych w "betowe" koszulki modelek. Nieważne. Ważne, że choć raz zagrali w sieci w firmie nie mającej licencji Ministerstwa Finansów. Trochę kiepsko, nieprawdaż? I dla grających, i dla państwa, i nawet dla stróżów prawa w tym państwie stanowionego.
Oczywiście ten stan rzeczy wykorzystują obecnie do bólu właściciele firm posiadających krajowe licencje, strasząc na potęgę miłośników bukmacherki taką właśnie czarną wizją. "I staną pod drzwiami, i nocą kolbami w drzwi załomocą...".
Graj legalnie, czyli u nas. Co prawda długofalowo szanse na zysk masz takie same jak Polska na złoto Mundialu, ale przynajmniej zasponsorujesz rodzinę Juroszków (STS), czeski desant z Fortuny lub mylonego czasem z Lotto Totolotka. Motywację właścicieli ww. firm nietrudno zrozumieć - to ich prywatny biznes. Lobbują zatem, tupią, krzyczą, straszą, apelują, dziesiątkami ślą pisma na Wiejską - mówiąc krótko: robią, co mogą dla "przestrzegania obecnie obowiązującego prawa" (w końcu każdy woli zarabiać więcej niż mniej), momentami jednak można odnieść wrażenie, że Pierwszy Celnik RP doskonale wkomponował się w ten przekaz, ba, jest jakimś specjalnym wysłannikiem tej "jasnej strony mocy":
Skąd ten cały pasztet?
Pamiętną "aferę hazardową" media ujawniły na początku października 2009 r. Niejasne kontakty prominentnych polityków Platformy Obywatelskiej (szefa klubu parlamentarnego Zbigniewa Chlebowskiego i ministra sportu Mirosława Drzewieckiego) z właścicielem sieci kasyn Ryszardem Sobiesiakiem, ujawnione przez CBA nagrania podsłuchanych rozmów, z pamiętnym: – Na 90 procent, Rysiu, że załatwimy - o czym mówił Chlebowski Sobiesiakowi, czekającemu na wprowadzenie korzystnych dla niego zapisów - to wszystko szalenie nadszarpnęło wizerunek rządzącej partii. "Afera hazardowa", "rozmowa na cmentarzu" - te nagłówki nie schodziły z pierwszych stron gazet. Premier zapowiedział działanie szybkie i konkretne. I faktycznie ustawę hazardową uchwalono w tempie rekordowym. Tak szybko nie przechodzą nawet podwyżki poselskich diet i ekstra premie dla urzędników szczebla centralnego. Już 19 listopada (po nieco ponad miesiącu od rozpoczęcia procedowania) ustawa została przegłosowana. Bo w końcu któż nie poprze "walki z hazardem"? Tym bardziej jeśli niemal równolegle walczyło się z "dopalaczami". W życie ustawa weszła od 1 stycznia 2010 roku.
Weszła, niestety.
1. Przede wszystkim "stanęła okoniem" na styku z nadrzędnym prawem unijnym. Czego oczywiście minister Kapica nigdy nie powierdzi, ale nawet ostatnio, po 5 latach obowiązywania, mimowolnie, dał temu kolejny dowód, przedstawiając na stronie MF zbiorczą "Informację o działaniach w obszarze regulacji podatku akcyzowego i regulacji rynku gier (2008-2014)". W sprawie postępowania związanego z wystosowanymi przez Komisję Europejską zarzutami formalnymi, dotyczących ograniczeń na świadczenie usług w zakresie gier hazardowych, rząd udzielił wyjaśnień i obecnie... "oczekuje na stanowisko Komisji." Taki jest stan sprawy na koniec roku 2014. A co odpowie Komisja... to się dopiero okaże.
2. Czy Polacy ograniczyli swoje zainteresowanie zakładami, ergo: czy spadło ryzyko tzw. społecznych skutków uzależnienia? Najlepszą odpowiedzią jest zamieszczony powyżej wykres. Nie tylko zainteresowanie nie spadło, ale rośnie.
3. Czy udało się zablokować reklamy "złych" bukmacherów na terenie RP? Wolne żarty. Szara eminencja PZPN-u, były SB-ek, a obecnie guru piłkarskiej menadżerki, Andrzej Placzyński z firmy SportFive (pisaliśmy o nim już kiedyś) dostosowując się do nowych realiów organizował mecze międzypaństwowe naszej kadry tylko w krajach, gdzie dało się sprzedać reklamy bukmacherów. I to tak, by aż kłuły wzrok polskich telewidzów. Cenzurowania transmisji live (jak w Chinach i Korei) ustawodawca nie przewidział. Podobnie jak gonienia po boisku za Cristiano Ronaldo i odwiedzającymi nasz kraj klubowymi jedenastkami z silnych lig Europy, sponsorowanymi akuratnie przez bukmacherskiego potentata. Nikt nie ściągał też z belki startowej podrzędnej klasy skoczka z Bułgarii, który - traf chciał - bite dwa sezony przeskakał sobie z reklamą "złego" buka na kasku (także na terytorium RP, a jakże).
4. Jak skończyło się rządowe "wspieranie legalnych firm"? Ano, skończyło się tak, że dowalono im 12-procentowy, wyższy niż dotychczas, podatek od stawki zakładu. Im, a tak naprawdę klientom, bo odtąd od każdego zakładu już na dzień dobry te 12% jest odciągane (wcześniej zabierano 10%). Czyli stawiając na Falubaz czy Stal 100 zł, tak naprawdę stawiamy 88 zł. Dla tych szczęśliwców, którzy postawią więcej i na kuponie w rubryce "do zwrotu" będą mieć wpisaną kwotę powyżej 2280 zł - bonus: dodatkowe 10% podatku. Dodając do tego wysoką marżę, jaką stosują firmy panów Kostrubały, Juroszka i ich kolegów po fachu, co owocuje niskimi kursami, wyszedł pasztet, skutecznie odstraszający miłośników sportu od odwiedzania krajowych firm. I nie ma się czemu dziwić - ludzie umieją liczyć.
Dwie pary head to head w rywalizacji skoczków narciarskich (Engelberg 20.12.2014). Jeden z bukmacherów internetowych oszacował tu szanse jako typowe "fifty-fifty". Kursy: 1,925 - 1,925
Ten sam konkurs skoków w Engelbergu i para, gdzie bukmacher z licencją MF szanse ocenia idealnie po równo. Kursy: 1,80 - 1,80
Jeżeli gracz może postawić 100 zł i dostać kurs 1,9 (a jeśli orientuje się w branży, na niektóre zdarzenia z szansami "fifty-fifty" bez problemu znajdzie nawet 1,952) - i wygrać 190 zł, albo za ten sam mecz zagrany w firmie krajowej w obecnych realiach odebrać 158 zł i 40 gr... to woli tę pierwszą opcję. I średnio zajmuje się tym, czy dana firma podatek odprowadzi w Wielkiej Brytanii, na Cyprze, Malcie, czy Gibraltarze.
5. Należałoby się przy tej okazji zastanowić nad jeszcze jednym aspektem: skoro obecność zagranicznych firm, z ciekawą ofertąi atrakcyjnymi kursami, stwarza polskim graczom, zwłaszcza tym wąsko specjalizującym się w dyscyplinach takich jak żużel, możliwość wygrywania i zarabiania (w przeciwieństwie do firm krajowych, gdzie długofalowo, grając w ten sam sposób, jest to skazane na porażkę), to co się z tymi pieniędzmi dzieje? Lądują w skarpecie, transferowane są na zagraniczne konta bankowe? Należy przypuszczać, że nie - gros spośród nich wraca do budżetu państwa, chociażby w formie podatków pośrednich. Nawet kiedy kupimy za to ulotkę z STS-u, czy tygodnik "Piłka Nożna", którego redaktor naczelny, Adam Godlewski, w twitterowych bojach gorąco wspiera ministra Kapicę i krajowe lobby (sprawdźcie, czy przypadkiem STS nie wykupił tam reklam).
6. Czy zyskał polski sport? - Sponsorujemy Legię, Lecha, wcześniej ligę koszykarzy. To są grube miliony! - mówią zgodnie przedstawiciele rodzimej branży. Owszem, tyle tylko, że w porównaniu do wsparcia, jakie na ten sam cel wyłożyliby chętnie europejscy potentaci, to są grosze. Jeszcze przed wejściem w życie ustawy Wisła Kraków miała "nagrany" kontakt z jedną z firm bukmacherskich opiewający na 12 mln zł. Za granicą? Kiedy takie Atletico Madryt dwa lata temu rozmawiało z jednym z liderów branży bukmacherskiej o sprzedaży miejsca na reklamę na swoich koszulkach, cena oscylowała wokół 15 mln euro. To więcej niż średni całoroczny budżet przedstawiciela naszej Ekstraklasy (i tak sporo zawyżony w tym roku wskutek rekordowego w historii polskiej piłki budżetu Legii). Nawet zachowując wszelkie proporcje i niższe oferty dla klubów znad Wisły, to wciąż inny kaliber.
7. Wreszcie - i to chyba najbardziej drażni przeciętnego kibica - z ludzi, którzy znają się na sporcie (generalnie, nie tylko żużlowym), poświęcają swój czas i ryzykują własne pieniądze - mniejsza z tym, czy dla zabawy, z ciekawości, czy chęci zysku - zrobiono przestępców i hazardzistów. A przestępców trzeba ścigać, hazardzistów - leczyć. Tak mówi Państwo. Janusz Korwin Mikke zaciera ręce.
Absurd, panie, absurd. A gdzieś w tym wszystkim co rusz odzywa się sam minister, i mentorskim tonem peroruje o ochronie społeczeństwa przed negatywnymi skutkami hazardu oraz wspieraniu legalnie działających polskich firm (wszystkich czterech). Czyli obstawianie wyników w firmie z twarzą Bońka jest uzależniające i degeneruje, ale obstawianie tych samych meczów w firmie panów Kostrubały i Juroszka - jest już słuszne i właściwe.
Hipokryzja - 100 procent.
Teraz pan minister rusza bronić tej reduty, w imię prawa i sprawiedliwości (zbieżność zupełnie niezamierzona), o czym - z wydatną pomocą giermków z krajowych firm bukmacherskich - informuje co rusz na twitterze. "Kolejny wyrok", "kolejna kilkutysięczna grzywna"... A więc grajcie tam, gdzie trzeba, Polacy, bo inaczej skończycie, jak ci już skazani. Z wpisem do Krajowego Rejestru Karnego włącznie. Taki lajw.
Ci "już skazani" (czyli 5-6 osób, bo o innych zakończonych sprawach nie wiemy) i ci, mający za chwilę znaleźć się w ich położeniu, mają pełne szanse od wyroków się odwołać (chyba, że sami zdecydują się poddać karze), gdyż to, co dla Służby Celnej jest twardym dowodem (czyli potwierdzenie przelewu na linii bukmacher-bank), dla sądu już żadnym decydującym dowodem być nie musi. Należałoby jeszcze dowieść, iż wskazana osoba faktycznie zakład zawarła - i to konkretnego dnia, z konkretnego miejsca, koniecznie na terytorium RP. Bo wpłacić pieniądze na konto "buka", nawet wiele lat temu, po czym je stamtąd wypłacić, też można. I gdzie tu "uczestnictwo w nielegalnej grze hazardowej"?
Ale maszyny puszczonej w ruch nie sposób zatrzymać. Siedemnaście tysięcy czeka na wezwania, dwadzieścia pięć się boi, reszta - mniej lub bardziej spanikowana - zapełnia komentarzami internetowe szpalty. To się ministrowi Kapicy udało - fama poszła, ziarno strachu zasiane. Czy wygra na dłuższą metę?
Rynek zakładów wzajemnych, prędzej czy później, zostanie uregulowany. Kwestia w jaki sposób. Gracze i eksperci liczą na "model duński" - liberalny, zakładający zastąpienie obecnego 12-procentowego podatku od wniesionej stawki 20-procentowym podatkiem od zysków. Wówczas gracze chcą grać (tak samo jak dziś w sieci), firmy chcą się reklamować, powstaje konkurencja, co wymusza ciekawą ofertę dla klientów. A ci z kolei nie czują się okradani i tym chętniej grają. Kółko się zamyka. Państwo uzyskuje dużo wyższe dochody z opłat licencyjnych i podatków, a "skutkiem ubocznym" dla krajowego sportu jest potężny zastrzyk gotówki od konkurujących ze sobą firm. To wszystko widać jak na dłoni podczas transmisji z meczów duńskiej ligi żużlowej, które za pośrednictwem internetu i stacji kanalsport.dk możemy śledzić także w Polsce.
Pierwszy z brzegu kadr z tegorocznych rozgrywek duńskiej Dansk Metal Speedway League. Żużlowcy walczą na torze, a łożący pieniądze na sport bukmacherzy wyświetlają swoje oferty nawet w trakcie zawodów. Nikomu to nie przeszkadza
Alternatywą - i niestety zanosi się na to, że bliższą planom polityków obecnej koalicji - jest tzw. model włoski, czyli, mówiąc wprost, blokujemy w Polsce znane obecnie strony internetowe zagranicznych firm (.com), ale jednocześnie otwieramy im możliwość stworzenia dla Polaków wersji z rozszerzeniem .pl, o ile tylko zechcą płacić podatki nie w Wielkiej Brytanii czy na Malcie, ale w Polsce - i wykupić dla swoich polskich mutacji licencje MF na zasadach obecnych, z 12-procentowym podatkiem od każdej postawionej złotówki, lub kosmetycznie zmienionych. Czyli pozornie rynek jest otwarty, kwestia e-hazardu uregulowana, ale de facto wszystko pozostaje po staremu. Bo na dzień dzisiejszy, prędzej tęcza wyrośnie nad siedzibą Ruchu Narodowego, niż bazujący na niskich marżach i oferujący klientom atrakcyjne kursy europejscy potentaci pójdą na ten układ. Pozostaną zablokowane strony. Gracze, ci świadomi, wcale nie rzucą się do gry u krajowych operatorów, gdyż doskonale wiedzą, że na obecnych zasadach to fatyga pozbawiona sensu. Istotą noweli pozostanie zaś coś innego: jednym pociągnięciem ustawodawczego pióra STS, Fortuna, Totolotek i Milenium podzielą cały rynek między siebie. Nic więc dziwnego, że mają za czym lobbować.
A bezkompromisowy minister? Dziś zapowiada: "W sprawie możliwości blokowania stron internetowych dyskusja się rozwija i jest coraz więcej zwolenników takiego rozwiązania. Pewnie w przyszłej kadencji Sejmu przyjdzie taki czas, żeby się nad tym legislacyjnie pochylić". Choć jeszcze niedawno, zwłaszcza po fali protestów związanych z ACTA, twierdził zgoła odmiennie. Wszak zablokowanie stron z e-hazardem może otworzyć pewien precedens. Kto zagwarantuje, że w nieodległej przyszłości grupa wybrańców narodu nie zechce w ten sam sposób walczyć z czymś jeszcze?
Za rok wybory parlamentarne. Im więcej wezwań z Izby Celnej, im więcej wyroków skazujących, im więcej z tej milionowej masy graczy, kibiców, ale i wyborców, uda mu się przestraszyć, tym większa szansa, że "w uznaniu zasług" zostanie skierowany na inny, równie ważny front walki o to, by żyło się lepiej.
"Taki live".