Oglądając sobotni mecz w Tarnowie, oprócz dwuznacznych uśmiechów i zgrzytania zębami, można było zadać sobie pytanie, czy Falubaz może zacząć prezentować się już tylko lepiej, czy wprost przeciwnie - będziemy świadkami kolejnych słabych występów zawodników, którzy na papierze powinni jechać dużo lepiej? Co najciekawsze, na kilka dni przed ostatnią kolejką rundy zasadniczej rozpoczęła się w Zielonej Górze sprzedaż biletów na półfinał, choć wcale nie było takie pewne, że faktycznie odbędzie się on w "Winnym Grodzie" 14 września. A jednak...
Cóż tu jeszcze można napisać. Jak jadą zielonogórzanie - każdy mógł zobaczyć. Jaka jest atmosfera - można się domyślić. Do pierwszej półfinałowej odsłony mamy jeszcze kilka dni, ale coraz wyraźniej widać, że problemy Falubazu nie mają podłoża czysto sportowego, więc ten odstęp czasowy do "meczu o wszystko" może się okazać dalece niewystarczającym na ich rozwiązanie. I trudno tu mówić o jakimś pechu, bo poza kontuzją Krzysztofa Jabłońskiego (który nie jest przecież zawodnikiem podstawowego składu), tak naprawdę całe "zło" siedzi gdzieś wewnątrz tego środowiska. Nie rozumiem też polityki kadrowej klubu, bo mając już pewne trzecie miejsce, przy ewidentnie słabszej postawie Saszy Łoktajewa, nie skorzystano z okazji, żeby zapoznać z ligowymi rozgrywkami młodszych zawodników, co mogłoby być dobrą inwestycją na przyszłość. Zwłaszcza wobec niezadowalających wyników obecnych juniorów. Kamil Adamczewski kończy za miesiąc wiek młodzieżowy, Adam Strzelec od kilku sezonów jest na wylocie i nie robi postępów, Alex Zgardziński ostatnio niby coś pokazał, ale długofalowo trudno mówić o jakimś progresie. Klaudia Szmaj, przy całej sympatii do niej, wciąż jest tylko ciekawostką i służy klubowi do zarabiania pieniędzy na różnego rodzaju projektach.
Co dalej więc w temacie najmłodszych zawodników? Znów będzie import? Jeśli tak, to w ciemno można obstawiać kto będzie na celowniku zielonogórskiego klubu. Innym tematem do rozważań jest obecność, a raczej nieobecność, wciąż młodego Mikkela Becha, który nagle stał się niezwykle potrzebny, choć jeszcze kilka miesięcy temu jego bardzo dobre wyniki w lidze angielskiej i zawodach indywidualnych nie były wystarczającym argumentem dla Rafała Dobruckiego. Jednym z powodów była nieobecność na treningach, ale jest w tym jakaś niekonsekwencja, bo Duńczyk przyjechał przecież na przedsezonowe sparingi, a i tak szansy w lidze nie otrzymał. Teraz, gdy zaczęło się robić gorąco, nagle przypomniano sobie o nim, a Mikkel - choć swoje miał prawo myśleć - pokazał, że jechać potrafi. Dla mnie jest to spora rozrzutność ze strony zielonogórskiego klubu, bo zmarnowano młodemu chłopakowi dwa lata, a przede wszystkim stracono szansę na długoletni kontrakt z obiecującym żużlowcem. Nie ma się co oszukiwać - o kontraktach z młodymi rodakami Becha możemy na jakiś czas zapomnieć.
W kwestii Patryka Dudka wciąż nie wiemy co orzeknie komisja, bo choć minęło sporo czasu, to nadal nie znamy żadnej jej decyzji. Nie zdziwię się, jeżeli przepisy miały dla naszych działaczy wartość czysto kolekcjonerską i nikt nie potrafił ich właściwie zinterpretować. Może okazało się, że trzeba je... dopiero przetłumaczyć, jako że na stronie PZM wciąż dostępne w języku polskim są jedynie przepisy z 2006 roku, na których to ostatnio się opierałem, co słusznie wytknął jeden z czytelników. Nie zdziwiłbym się, gdyby umyślnie wyczekano na wyniki ostatniej kolejki, żeby ewentualne kary dostosować do rzeczywistości. Wszystko mniej więcej poszło tak, jak można było się spodziewać, więc prawdopodobnie jeden punkt w tę, czy inną stronę niczego nie zmieni w układzie tabeli.
Tak zupełnie prywatnie przyznam, że od pewnego czasu (czyli od jakichś dwóch lat) przychodzenie na zielonogórski stadion nie sprawia mi żadnej przyjemności i wiem, że nie jestem jedynym, który został zniechęcony do pojawiania się na tutejszych trybunach. Spora część starszych stażem kibiców dała już sobie spokój, jednak klub nie odczuł tego w budżecie, bo ich miejsce zajęli nowi - gotowi płacić prawie każdą cenę, ale nastawieni wyłącznie na ligę i Falubaz, co było aż nadto widoczne podczas finału Indywidualnych Mistrzostw Polski (niespełna 6 tys. ludzi na trybunach). Liga Mistrzów co prawda nie odbyła się, ale nie jest tajemnicą, że nie sprzedano nawet połowy biletów, choć ceny obniżono z 50 do 30 zł. Nowy termin ustalono na 18 października, więc bez wielkiego żalu oddałem wejściówkę, bo nie mam zamiaru zamrażać pieniędzy nie mając żadnej gwarancji, że ze zgłoszonych wcześniej składów nie wypadną kolejni zawodnicy, a same zawody nie staną się jednym z wielu turniejów o bardzo przeciętnej obsadzie. Ta dziwna żółto-biało-zielona moda wkrótce pewnie się skończy i ludzie przestaną płacić za bilety, a ponieważ dzisiejsi fani żużlem jako takim zainteresowani nie są, to może się pojawić naprawdę duży problem. Zresztą, jeszcze jakieś dwa lata i o Falubazie będzie głośno, jednak w kontekście zupełnie innej dyscypliny.
W ramach radzenia sobie bez oglądania (i słuchania) tego, co dzieje się podczas ekstraligowych pojedynków, w sierpniu zaliczyłem kilka innych imprez. Pierwszą z nich był "klimatyczny turniej", jak napisano w programie zawodów Pucharu MACEC. Nie wiem co sądzą inni, ale dla mnie tego typu impreza jest zawsze ciekawym doświadczeniem, niezależnie od poziomu reprezentowanego przez poszczególnych zawodników. Podziwiam żużlowców z Bułgarii czy Rumunii (pozostałych oczywiście też), że gotowi są przejechać dobre 1500 kilometrów, żeby pokonać pięć razy po cztery okrążenia i wrócić do domu. Szkoda, że sprzęt jakim dysponują do najnowszych nie należy, bo szczególnie Milan Manew mógłby powalczyć o coś więcej niż 7 punktów, które zdobył. Z kolei niemłody już Fanel Popa "wsławił się" tym, że jako pierwszy (i jak na razie jedyny) nie wygrał w bezpośrednim pojedynku z Klaudią Szmaj. Na osłodę pozostała mu lepsza lokata w klasyfikacji turnieju.
Nie da się ukryć, że panna Klaudia była jedną z największych ciekawostek tych zawodów. Widziałem ją po raz pierwszy na żywo i moje odczucia są - nie wiem jak to określić - różne. Z jednej strony jedzie płynnie, nawet stara się czasem być w kontakcie na pierwszym łuku (takie były dwa z czterech jej wyścigów), a jednocześnie w rok po zdaniu licencji przyjeżdża najczęściej 100 metrów za rywalami, którzy o podobnym zapleczu (szczególnie marketingowym) mogą tylko pomarzyć. Dziewczyna jest na pewno odważna, bo trzeba sporo odwagi, żeby wsiąść na motor żużlowy i stanąć pod taśmą; potrafi przytrzymać gaz na łukach, ale czy rzeczywiście zamiast być maskotką zostanie zawodniczką w pełnym tego słowa znaczeniu? Trudno wyrokować już teraz, jednak fakt, że jest właściwie bez szans w rywalizacji z Arkadiuszem Potońcem i Kamilem Mereną nie wróży zbyt dobrze. Swoją drogą szkoda, że najmłodsi wychowankowie Falubazu nie dostali szansy występu w całych zawodach, bo, w przeciwieństwie do Kamila Adamczewskiego i Adama Strzelca, udział w tym akurat turnieju dałby im sporo okazji do jazdy. Na podium stanął tylko jeden przedstawiciel gospodarzy i to w dodatku na najniższym jego stopniu. Akurat w wyścigach z Andriejem Kobrinem Adamczewskiego i Zgardzińskiego dopadł pech (czyli odpowiednio - defekt na prowadzeniu i taśma), w wyniku czego Ukrainiec okazał się zwycięzcą. Było to chyba nieco reżyserowane, aby zagrany został hymn naszych wschodnich sąsiadów, o czym napomknął mimochodem spiker Kamil Kawicki. Zdarzyło się też trochę śmiechu podczas dekoracji, bo Alex nie mógł poradzić sobie z otwarciem szampana. I tyle. Fajny turniej, choć walki stricte sportowej wiele nie było. Myślę jednak, że grupka (właściwie grupeczka) kibiców zasiadająca na trybunach niczego wielkiego się nie spodziewała, a pojawiła się na stadionie z zupełnie innego powodu.
Nazajutrz mieliśmy kolejną "nagrodę" za ubiegłoroczne zdobycie Drużynowego Mistrzostwa Polski, czyli finał Indywidualnych Mistrzostw Polski - podobno najbardziej prestiżowej imprezy w naszym kraju. Podobno, bo na trybunach - jak wspomniałem wcześniej - nie było nawet 6 tysięcy ludzi. Przykro to mówić, ale ci, którzy nie przyszli, wiele nie stracili, bo tor po nocnych opadach nie pozwalał na walkę w pełnym tego słowa znaczeniu. Tym, co uratowało imprezę była formuła rozgrywania finału, a więc baraż dla zawodników z miejsc 3-6. Dopiero końcówka przyniosła jakieś emocje, chociaż niestety nie zawsze pozytywne. Nad poczynaniami braci Pawlickich nie zapanował sędzia, pan Wojciech Grodzki (kolejny kwiatek do ogródka tego arbitra po akcji Damiana Balińskiego podczas meczu Unia Leszno - Sparta). Jazda na prostej wyprostowanym motocyklem od krawężnika do bandy ma niewiele wspólnego z postawą fair play. O ile Przemek za akcję w pierwszym biegu dostał upomnienie, to Piotrek nie został nawet w ten sposób ukarany (jeśli pogrożenie palcem za stwarzanie niebezpieczeństwa na torze można w ogóle nazwać karą...). A powinien, bo jego akcja na kolegę klubowego mogła skończyć się naprawdę źle. Jadący za dwójką "Byków" Krzysztof Kasprzak jest zbyt doświadczonym żużlowcem, żeby nie wykorzystać takiego prezentu. Obstawiam zresztą, że dobrze wiedział jak szarża młodszego z braci Pawlickich się zakończy i pojechał po upragniony tytuł. Swoją drogą, poszkodowany w całym zamieszaniu Grzegorz Zengota zjeżdżał osamotniony do parkingu, podczas gdy cała ekipa z Leszna pobiegła do tego, który to zamieszanie wywołał. To pokazuje, że Zengi musiałby chyba dokonać jakiegoś cudu, żeby zostać uznanym za "swojego". Tak to odebrałem, choć ten temat lepiej rozwinęliby kibice Unii.
Na zakończenie żużlowego tygodnia pojechałem jeszcze do Ostrowa na finał IMŚJ. Po wejściu na stadion poczułem się jak w Zielonej Górze jakąś dekadę temu. I wcale nie zamierzam tu czynić żadnych ironii czy wycieczek pod adresem klubu - gospodarza. Po prostu dawno nie siedziałem na prawdziwej żużlowej ławce (przyznam, że dla mnie jest ona wygodniejsza od montowanych obecnie siedzisk). Z lekką zazdrością patrzyłem na kibiców spacerujących swobodnie po koronie stadionu i witających znajomych, których zapewne zawsze mogą spotkać w stałym miejscu. Kiedyś tak samo było przy W69. Brakuje mi tego na nowej SPAR Arenie, gdzie wybór miejsca jest jednocześnie skazaniem się na oglądanie zawodów z jednej tylko perspektywy. Nie czuję się tu jak u siebie i szczerze mówiąc, tęsknię za naszym starym "kurnikiem", bo wraz z nowymi trybunami to miejsce straciło wiele ze swojego klimatu.
Wracam z tej sentymentalnej wycieczki do ostrowskich zawodów. Tamtejszy tor, dość długi i bardzo szeroki, preferuje żużlowców mających szybki sprzęt, co znacznie zwiększyło i tak wielkie szanse Polaków. Gdy na dodatek okazało się, że Mikkel Bech, czyli jeden z tych, którzy mogli tu powalczyć o dobry wynik, ma problemy ze sprzętem (defekt na prowadzeniu i dwa defekty na starcie), to poza dwoma innymi Duńczykami, Francuzem znającym ten tor oraz Czechem, pozostali są właściwie tylko tłem. Ambitnym, ale jednak tłem. Szkoda, że w eliminacjach odpadli Sasza Łoktajew, Andrzej Lebiediew czy Bartek Zmarzlik, bo ich udział zapewne przyczyniłby się do atrakcyjniejszej rywalizacji. Zawodnicy nie mający doświadczeń z ostrowskim torem dopasowali się jako tako dopiero po trzech seriach i wówczas stworzyli całkiem ciekawe widowisko. Atmosfera zepsuła się tylko po niepotrzebnym zachowaniu Kacpra Gomólskiego, który tracąc kolejne pozycje był tak zdesperowany, że za wszelką cenę usiłował zablokować atakującego po szerokiej ulubieńca ostrowskich kibiców, Niklasa Porsinga. Duńczyk upadł i został wykluczony przez brytyjskiego sędziego, według mnie niesłusznie. Był to, niestety, kolejny przypadek promowania zawodnika będącego z przodu, niezależnie od tego co robi. Mijanki są tym, co w żużlu najciekawsze, więc wspieranie niesportowej postawy (a tak właśnie oceniam to, co zrobił Kacper), nie działa na korzyść tej dyscypliny.
W kwestiach organizacyjnych, gospodarze zdecydowanie powinni coś zrobić z nagłośnieniem, które działa zbyt "spontanicznie". Kamyczek także do ogródka miejscowego DJ'a, bo puszczanie w kółko utworu zawierającego ambitny tekst "to nie koniec imprezy, nie walcie w ch...” jest poniżej pewnego poziomu, który na zawodach rangi mistrzowskiej - w odróżnieniu od "baletów" w remizie - powinien być jednak trzymany. Ciekawe zresztą, że po przybyciu na stadion spóźnionego pana prezydenta Ostrowa natychmiast przestano serwować disco polo. Uszy uszom nierówne :)