Ten mecz elektryzował kibiców zarówno w Gnieźnie, jak i w Gorzowie. Liczba zapisanych stron na forach dyskusyjnych obydwu klubów dobitnie o tym świadczy. Dla gospodarzy wydawał się on być ostatnią deską ratunku przed spadkiem w pierwszoligową otchłań. Dla gości nadzieją na lepsze jutro. Gnieźnianie do tego meczu przystępowali niezwykle zmotywowani (także świadomością nieszczęść w gorzowskim teamie w postaci kontuzji obu Szwedów), z wiarą, że uda się wygrać "za trzy", co pozwoliłoby utrzymać się w grze. Sami nakręcali się mówiąc: pokonaliśmy już aktualnych mistrzów Polski, teraz czas na wicemistrzów.
Gorzowianie przed tym meczem byli w minorowych nastrojach. Porażka w fatalnym stylu na własnych stadionie z Włókniarzem Częstochowa plus plaga kontuzji oraz dramatyczna obniżka formy ekstraligowego "killera" Nielsa Kristiana Iversena, nie napawały optymizmem. Walka o punkt bonusowy, w obliczu tych faktów, stała się marzeniem. Przed spotkaniem wszystkie atuty wydawały się być po stronie gospodarzy i nie zmąciła tego nawet informacja, że w składzie gości pojawi się jednak Daniel Nermark.
Już pierwszy wyścig pokazał, że Start może ten mecz rozstrzygnąć na własną korzyść, a trzy kolejne biegi tylko w tym utwierdzały. Najpierw para gospodarzy Sebastian Ułamek – Piotr Świderski podwójnie ograła rekonwalescenta Nermarka i torowego "bezjajowca" Gapińskiego, by w biegu 3. Matej Žagar z dziecinną łatwością najpierw objechał Pawła Hliba, a potem to samo uczynił z Krzysztofem Kasprzakiem. Gdy w czwartej odsłonie Bjarne Pedersen uciekł ze startu, a Niels Kristian Iversen męczył się na dystansie i desperacko bronił przed atakami młodego Oskara Fajfera, już było wiadomo, że problem Duńczyka trwa.
Jesteśmy w czarnej dupie, a jeden Bartek to za mało - to były pierwsze refleksje niemal każdego kibica Stali po pierwszej serii startów. Początek 5. wyścigu te uczucia tylko spotęgował i tak naprawdę, wolę nie myśleć, co by było dalej, gdyby nie pomocna dłoń Davey’ego Watta. Jego maszyny stwierdziły, że w tym upale więcej niż dwa okrążenia nie przejadą i sympatyczny Australijczyk musiał zjechać z toru, co oszczędziło podwójnej porażki żużlowcom Stali. Dzięki wynikowi meczu oraz działaniom trenera Piotra Palucha, po tym biegu Tomasz Gapiński mógł się spokojnie spakować, zabrać swój ulubiony zestaw wędkarski i udać się na ryby. Tym razem sam. Nie zasłużył na towarzystwo.
Po 7. wyścigu stadion miejscowych odleciał, a sektor gości schował się za pobliskim hotelem. Iversen znów przywiózł punkt na juniorze. Tylko tym razem na swoim. Powoli do świadomości gorzowskich fanów docierało, że już nie tylko Iversen ma ze sobą problem, ale również Stal, tylko że z bonusem. Niemal połowa meczu i praktycznie nie ma kim walczyć! Kasprzak nie potrafi wygrać biegu, Iversen wozi tylko juniorów, a Gapiński robi wszystko, aby być lepszy od Nermarka, bo wie, że z rywalami nie ma szans. Jeden kompletny i bezbłędny dotąd Bartosz Zmarzlik, to zdecydowanie za mało na rywali, a zadziorny Paweł Hlib nie jest materiałem na lidera.
I wtedy, niespodziewanie, na scenę wkroczył trener Stali Piotr Paluch i jego taktyka. Puścił do boju w ramach rezerwy taktycznej Krzysztofa Kasprzaka, który najpierw zaliczył po starcie fatalnie wyglądający dzwon, by powstać z toru i wygrać wyścig w powtórce. Jeśli doszukiwać się w tym meczu jakichś punktów zwrotnych, to ten upadek „KejKeja” był symboliczny. Krzysiek długo nie podnosił się z toru, leżał nieruchomo, wyjechała karetka, a w oczy fanów Stali zajrzało pierwszoligowe widmo przystrojone w żółto-błękitny szal. „Dramat, kurwa, dramat!” „Leżymy i kwiczymy”, „Pierwsza liga nasza!” - to tylko niektóre z myśli i okrzyków, które wypełniły w tamtej chwilii przestrzeń w sektorach gości.
Powstanie Kasprzaka z toru oznaczało nie tylko głęboki oddech ulgi, ale także powstanie z kolan gorzowskiej Stali. Odtąd okazało się, że nie tylko Zmarzlik potrafi wygrywać w Gnieźnie. To, co zrobił Iversen na dystansie z Žagarem w 10. gonitwie dnia było miodem w stalowe serca. Iversen znów lata! Czyżby wrócił? Stal „doszła” Start już na 2 punkty. Kolejny wyścig co prawda przywrócił miejscowym spokój i 6 punktów przewagi, problem Startu polegał jednak na tym, że Stal była już na właściwych torach, przełożyła się, zaadoptowała do warunków torowych, a przede wszystkim miała już trzech żużlowców, w tym dwóch wciąż mogących pojechać z rezerwy taktycznej. I chociaż bieg 12 padł łupem Žagara, a nie Zmarzlika czy odradzającego się PUK-a, to już w kolejnym wyścigu ta sama para dała Stali nadzieję przed biegami nominowanymi.
Kulminacja się zbliżała. Czternasty wyścig to ekspresja talentu Bartosza Zmarzlika i jego popisowej, skutecznej jazdy. Po przegranym starcie i słabo rozegranym pierwszym łuku, młokos rzucił się w pogoń za dwójką ekstraligowych rutyniarzy Świderski-Ułamek. Najpierw wyprzedził tego pierwszego, a następnie po pasjonującej walce i kilkukrotnym tasowaniu się na dystansie wyprzedził drugiego. Stadion przy Wrzesińskiej zaniemówił z wrażenia. W wyścigu 15. stało się to, czego nikt się nie spodziewał. Szybka i skuteczna tego dnia para gospodarzy Bjarne Pedersen i Matej Žagar przegrała start z parą Kasprzak-Iversen i nic nie była w stanie zrobić na dystansie, mimo szalonych i zaciekłych ataków Žagara na Kasprzaka. Ten drugi wytrzymał tym razem ciśnienie i nie popełnił błędu z wyścigu trzeciego.
Tak naprawdę, to Stal Gorzów, mimo faktycznego remisu, w rzeczywistości odniosła zwycięstwo. Na sukces złożyło się kilka czynników. Począwszy od znakomitej od samego początku postawy Bartosza Zmarzlika, poprzez czytanie toru przez pozostałych zawodników (głównie Kasprzaka), ligowe odrodzenie Iversena, a na taktycznym rozegraniu meczu przez Piotra Palucha kończąc. To był jego trenerski mecz życia. Skuteczne, w odpowiednim momencie wprowadzone zmiany taktyczne oraz dobre ustawienie zawodników w biegach nominowanych walnie przyczyniły się do sukcesu, jakim dla gorzowian był remis w tym meczu. Piękna, gnieźnieńska, pękata i okazała trójka, przerodziła się w nędzną i wychudzoną jedynkę, a smutne, przygnębione i brzydkie gorzowskie zero zamieniło się w pięknego, podwójnego łabędzia.
Tor w Gnieźnie niczym nie zaskoczył, bo zaskoczyć nie mógł. Beton jak się patrzy z jedną ścieżką na dystansie po wyjściu z pierwszego łuku, gdzie zawodnicy mogli się napędzić. Szczerze mówiąc, pogoda (słońce) miała też swój udział w przygotowaniu toru, ponieważ mimo ostrego roszenia nawierzchni w przerwach miedzy biegami, tor ten momentalnie przesychał już po odjechaniu dwóch kolejnych wyścigów. Uwagę zwracały także pola startowe. Od początku najkorzystniejsze były te... zewnętrzne, a zwłaszcza D, które przy dobrym wyjściu ze startu dawało możliwość objechania wszystkich „po szerokiej”. Krawężnik tym razem nie trzymał, nie pozwalał się napędzić.
Sam stadion odnowiony, kameralny, miły dla oka, z zabytkową zadaszoną trybuną główną i czerwoną „kioskopodobną” budką (wieżyczką) sędziowską. Całość wieńczył tradycyjnie wkomponowany w stadion hotel z okien którego spokojnie można było oglądać mecz. Ciekawe czy w meczową niedzielę doliczają coś do ceny zakwaterowania...
Słówko o kibicach i organizacji meczu. Na torze, jak i na trybunach w sumie wygrali goście. Zapełniono było około 1,5 sektora w żółto-niebieskich brawach. Nie popisała się tylko stadionowa ochrona wraz z policją, którzy chyba na polecenie władz miejscowego klubu wzięli rewanż na kibicach z Gorzowa, za powitanie Wielkopolan w stolicy województwa lubuskiego. Opóźnianie wejścia na stadion, szczegółowa rewizja i trudności z jego opuszczeniem umiliła jedynie... miejscowa polewaczka i jej kierowca, który na życzenie fanów z Gorzowa po zakończonym meczu rzęsiście polewał ich wodą i to kilkukrotnie, co ochłodziło na pewno rozpalone nie tylko pogodą głowy przyjezdnych.
Mecz ten miał dać odpowiedzi na wiele pytań. I chyba na niektóre dał. Gniezno z dużą dozą prawdopodobieństwa po rocznej przygodzie, żegna się z najwyższą klasą rozgrywkową, Gorzów coraz pewniej zaczyna stąpać po ekstraligowym pokładzie, a Niels Kristian Iversen znów z optymizmem może spoglądać w swoją żużlową przyszłość, i to nie tylko w lidze polskiej.
Łukasz Koźliński