Okres transferowy jest na razie dość spokojny. Nawet te przejścia, które normalnie uznane byłyby za spektakularne, nie budzą obecnie przesadnie wielkich emocji. Z góry wiadomo było, że kilku zawodników, których drużyny spadły, musi poszukać sobie nowego pracodawcy, więc zmiana klubu wielką niespodzianką nie jest. Większość żużlowców przedłuża kontrakty i jest to oznaka jakiegoś uspokojenia. I chyba dobrze, bo jednak lepiej, żeby emocje dotyczyły spraw stricte sportowych i nie zaczynały się po zakończeniu sezonu.
W związku z tym, że z ligi spadły aż trzy drużyny, jej poziom powinien się wyrównać, bo ci sami żużlowcy zostaną skoncentrowani w mniejszej liczbie klubów. W związku z tym, że działacze, miast na łowach, skupili się raczej na utrzymaniu dotychczasowego stanu posiadania, ruch na rynku transferowym dotyczy właściwie kilku zawodników. Nie znaczy to oczywiście, że spadł popyt, a w budżetach zostanie więcej pieniędzy, bo przedłużenie kontraktu też przecież kosztuje. Być może rezygnacja z KSM spowodowała, że znacząca większość prezesów wolała załatwić sprawę przed 2 listopada, żeby nie zostać potem z ręką w nocniku i koniecznością podpisywania umów na siłę, jak to ma obecnie miejsce w Gdańsku, gdzie właściwie trzeba teraz na gwałt kontraktować tych, którzy pozostali na rynku. Jaki będzie tego efekt? Podobno sport jest nieprzewidywalny. W razie czego zawsze można powiedzieć, że wyjątek potwierdza tę regułę.
Patryk Dudek został w Zielonej Górze. Był jakiś moment niepewności, ale chyba mało kto na serio brał pod uwagę jego odejście, bo realnie patrząc żadnej ze stron (klub - zawodnik) ten rozwód się nie opłacał. Musiałoby dojść do naprawdę sporego nieporozumienia, żeby „Duzers” zmienił logo na swoim kevlarze. Tak więc mamy kontrakt podpisany na trzy lata, a tym samym większość zawodników (poza Kamilem Adamczewskim, Mikkelem B. Jensenem i Jarosławem Hampelem) ma być związana z Falubazem co najmniej do końca 2015 roku. To komfort wciąż niezbyt często spotykany na naszym żużlowym rynku, gdzie nadal sporo klubów o kolejnych rozgrywkach zaczyna myśleć dopiero na kilka miesięcy przed ich rozpoczęciem, choć przyznać trzeba, że w tym zakresie sytuacja nieco się poprawiła. Jednak dopiero kolejne lata pokażą czy jest faktyczna stabilizacja, czy jedynie chwilowe uspokojenie spowodowane niepewnością co do sprawdzenia się w praktyce zmian w regulaminowych zmian. Tak to jest ze zmianami, że często efekty nie są widoczne w pierwszym roku ich obowiązywania. Przykładem były regulacje dotyczące juniorów, dzięki którym właśnie w pierwszym roku mieliśmy prawdziwy wysyp młodych talentów, a teraz okazuje się, że klubom wystarcza trzech zawodników, których wiek nie przekroczył 21 lat (plus może jeszcze jeden albo dwóch na potrzeby imprez młodzieżowych wynikających z centralnego kalendarza). I co? Jeden rok załatwił sprawę szkolenia na kilka dobrych lat, bo zwyczajnie nie ma takiej potrzeby, gdy dysponuje się dobrym osiemnasto czy dziewiętnastolatkiem. Potem znów się zrobi akcję i przy dobrych wiatrach sytuacja się powtórzy. A bogatsi i tak po prostu kogoś sobie kupią.
Podpisywanie kontraktów długoletnich ma swoje plusy, bo pozwala kibicom zżyć się ze swoimi ulubieńcami, a działacze nie muszą co roku spinać się i szukać chętnych do jazdy. Są one jednak także zobowiązaniem, wszak żużlowcy deklarując dłuższe przywiązanie do swojego pracodawcy, otrzymują z tego tytułu określone korzyści, z których klub musi się przecież wywiązać, a ciężko jest dziś precyzyjnie przewidzieć jakie będą wpływy do kasy za dwa czy trzy lata, bo zależy to od wielu zmiennych. Jedną z nich są chociażby kibice, którzy potrafią zapełniać stadion mimo braku wyników, albo odwrócić się od drużyny, choćby ta osiągała całkiem przyzwoite rezultaty. Dobrze byłoby, gdyby faktyczny poziom poszczególnych ekip gwarantował emocjonujące spotkania, bo to napędza zainteresowanie rozgrywkami. Rezygnacja z KSM-u w naturalny sposób powoduje pozbycie się z klubów najsłabszego ogniwa i wypełnienie tego miejsca lepszym zawodnikiem, najczęściej jeżdżącym ostatnio w barwach spadkowicza, więc przynajmniej pod tym względem powinno być atrakcyjniej. Tyle że mocniejsze składy wcale nie muszą gwarantować bardziej wyrównanej rywalizacji, bo takiej gwarancji nie dadzą nawet najlepiej skonstruowane regulaminy. Tegoroczny sezon po raz kolejny udowodnił przewagę teamów opartych na liderach nad wyrównanymi składami bez indywidualności, bo w decydującym momencie przeciętność, nawet ta z wyższej półki, zwykle nie wystarcza. A tych autentycznych liderów (nie tylko finansowych) mamy coraz mniej.
Zmiana terminu podpisywania kontraktów sprawiła, że działacze musieli wcześniej zadbać o najbliższą przyszłość swoich drużyn. Większość z tej roli wywiązała się dobrze, ale już na tym etapie przygotowań widać, że nie wszyscy są organizacyjnie dostosowani do poziomu rozgrywek, w których mają wystartować. Problem polega na tym, że oni potem ciągną za sobą w dół innych, bo po pierwsze: zmniejszone są zyski (kto chce przychodzić na mecze ze słabeuszami?) a po drugie: zwiększone są wydatki (zawodnicy mają okazję, żeby w stosunkowo łatwy sposób podreperować sobie budżety). Tylko jak wyrównać poziom organizacyjny pomiędzy Ekstraligą a I ligą? Przecież nie można zabronić nikomu awansu, nawet jeśli jego szanse na utrzymanie są bliskie zeru. Wiem, ktoś musi być najsłabszy, tylko lepiej byłoby, gdyby wynikało to z walki na torze, a nie z przedsezonowych przewidywań, a tak niestety przedstawia się ostatnio nasza ligowa rzeczywistość. Nie dość, że beniaminek jest głównym „faworytem” do spadku, to jeszcze kończy sezon z jakimiś potwornymi długami.
Wydaje się, że całkiem fajne drużyny powstały w Gorzowie, Lesznie czy Wrocławiu, ale nie zmienia to faktu, iż w pewnym sensie grozi nam sprowadzenie rozgrywek do rywalizacji dwóch faworytów, których kontakty obciążone są ostatnio bardzo negatywnymi emocjami. Speedway z wielu powodów jest sportem niszowym i na dzień dzisiejszy nie widać możliwości specjalnych zmian. Z drugiej strony, jeśli chodzi o żużel, w naszym kraju liczy się właściwie tylko liga, więc zawężenie tej i tak niezbyt wielkiej konkurencji może pogrążyć tę dyscyplinę.
Na dłuższą metę, z oczywistych względów, zielonogórzanie nie są w stanie konkurować finansowo z toruńskim klubem, choć obecnie dają sobie świetnie radę dzięki obrotności działaczy, frekwencji oraz wsparciu miasta. Dlatego, paradoksalnie, w interesie Falubazu będzie podwyższenie poziomu pozostałych rywali, bo nawet zbawienna dla klubu ilość magicznych kibiców (deklarujących przywiązanie do końca życia) może się skurczyć, gdy liga stanie się zbyt przewidywalna, a tym samym – nudna. Tak na marginesie można dodać, że obecne władze zielonogórskiego klubu też przyczyniły się do kryzysu pozaligowych prestiżowych imprez w Polsce. Koniec marginesu.
Ostatni z wymienionych czynników jest bardzo często przedstawiany w niezbyt korzystnym świetle ze względu na osobę obecnego prezydenta Zielonej Góry, ale jednocześnie to właśnie on jest gwarantem stałego dopływu środków finansowych, które wcale nie muszą przeznaczane na klub, bo magistrat takiego obowiązku przecież nie ma. Dlatego na jesieni możemy się spodziewać, że prezes Dowhan... ogłosi poparcie dla obecnego prezydenta miasta. Podobnie zresztą było podczas poprzednich wyborów samorządowych. W zajawce jednego z ostatnich wydań internetowych Gazety Lubuskiej pojawiła się informacja, że miasto w ciągu 10 lat przeznaczyło na speedway (w tym stadion, który przecież służy tylko żużlowcom) ponad 51,5 mln zł, co jest kwotą potężną. Nie chcę tutaj stawać po stronie p. Kubickiego, wszak nie wydaje on własnych pieniędzy, ale próba budowania czegokolwiek na wiecznych pretensjach i roszczeniach prędzej czy później zirytuje „nieżużlowych” zielonogórzan, których jest przecież zdecydowana większość, skoro na stadionie pojawia się maksymalnie 6-7% mieszkańców miasta.
Do rozstrzygnięcia pozostaje jeszcze kwestia obywatelstwa Aleksandra Łoktajewa. Chyba nikt teraz nie potrafi powiedzieć czy decyzja Prezydenta będzie pozytywna dla Saszy i Falubazu, a jeśli tak, to kiedy ona nastąpi. Kwestia omijania w ten sposób przepisów zawsze budziła kontrowersje oraz sprzeciw rywali i w tym przypadku też tak jest, czemu zresztą trudno się dziwić. Niewątpliwie przypadek Łoktajewa jest dużo bardziej „uczciwy” niż Rune Holty czy Andy Smitha, bo Ukrainiec bardzo dobrze mówi po polsku. No tak, ale jeśli to ma być jakieś kryterium, to równie dobrze paszport można przyznać Matejowi Žagarowi, Juricy Pavlicowi czy Martinowi Vaculíkowi, a jeszcze pół roku i Tai Woffinden też nie będzie bez szans. Tylko czy takie postępowanie przyczynia się do rozwoju żużla w naszym kraju? Tak czy inaczej, kontrakty są tak podpisane przez Falubaz, jakby zakładały przyznanie obywatelstwa zdolnemu niewątpliwie, wciąż jeszcze nastolatkowi (20 lat skończy 10 stycznia), bo nie ma co ukrywać, że Sasza jako senior nie byłby już takim wzmocnieniem, gdy na ławce musiałoby wówczas siedzieć aż dwóch innych oczekujących żużlowców, przy mocno przeciętnej parze młodzieżowców. Pozycja piątego seniora przy tak mocnej czwórce (P. Protasiewicz, P. Dudek, A . Jonsson, J, Hampel) będzie bardzo niewdzięcznym zadaniem, bo w każdym wyścigu obok kolegi z pary pojedzie przynajmniej jeden silny rywal, co sprawi, że przywiezienie bardzo cennego „oczka” może być niezwykle trudne, a dodatkowo szansa na udział a biegach nominowanych jest właściwie równa zeru.
Zobaczymy jak poukłada się ligowa rzeczywistość w przyszłym roku. Na dziś wypada mieć nadzieję, że kibice tłumnie zasiądą na trybunach, kluby nie narobią sobie długów, a w międzyczasie nie powstanie pomysł grzebania w regulaminach. Bo bez finansowego wsparcia fanów założenia budżetowe mogą okazać się listą pobożnych życzeń. Ale cóż, kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa. Tylko ryzykować też trzeba z głową. W Gnieźnie już to wiedzą.