Rosjanie świętują dziś Dzień Zwycięstwa. Ponieważ tam są wyłącznie zwycięstwa, można się łatwo pogubić, gwoli ścisłości dodam więc, że chodzi o II wojnę światową. Tę, która rozpoczęła się w czerwcu 1941. Według ich podręczników. "W morzu wódki znikną smutki", a wszelkie przyziemne troski na te dwa dni ulecą wysoko i ustąpią poczuciu dumy. Gdyby gdzieś w naszym kraju chcieć znaleźć grunt podatny na taką zbiorową, uduchowioną ekstazę, podobną choćby do tej moskiewskiej, to chyba tylko w Grudziądzu. Bo w Grudziądzu są dwa tory. Jeden widzą wszyscy, drugi - tylko Tomasz Gollob. Jak po założeniu cudownych okularów - sięga, gdzie wzrok nie sięga, widzi, czego inni nie widzą, jedzie po swojej ścieżce. Jedzie po prostu po swoje. Kibice Falubazu łapali się za głowy, rozpłakał się w Radiu Zachód sympatyczny red. Noskowicz, ale na Golloba nawet stado ryczących bobrów by nie pomogło. Gdyby wybudowały mu tamę w poprzek toru, za 10 sekund byłby w ich spiżarni. I zwędził wszystkie zapasy na zimę.
Właśnie trwają hokejowe Mistrzostwa Świata. W tym pięknym i równie męskim jak żużel sporcie, całkiem oficjalnie mówią, że bramkarz to 60 proc. wartości zespołu. W speedwayu, gdzie liczbę startów ogranicza regulamin, wydawałoby się, że nijak analogii być nie może... No właśnie, wydawałoby się. Podczas domowych meczów GKM-u ta sportowa herezja materializuje się (hmm, personifikuje) w osobie Tomasza Golloba. Falubaz miał co najmniej kilka okazji, żeby rozstrzygnąć ten mecz już przed "nominowanymi", jechał naprawdę dobrze. Ale za każdym razem, kiedy tylko widmo porażki zaglądało miejscowym w oczy, wyjeżdżał kapitan i sprzedawał "liście". Do spoliczkowanego "z dubeltówki" Woffindena dołączyli - solidarnie - wszyscy seniorzy Falubazu. Nawet z Pieszczkiem się nie pieścił. Recydywa...
Nie wiem jak czuli się "rasowi" kibice Falubazu, mogę się tylko domyślać, ale było w tym gollobowym "Tańcu z myszami" coś głębszego - coś, co rzadko już dziś mamy okazję przeżywać, choć dobrze pamiętam to coś sprzed lat 20-tu; coś, określanego obecnie w młodzieżowym slangu mianem "epickiego". Ponieważ z każdym kolejnym rokiem jestem coraz bardziej młodzieżowy (to już pomału ten wiek...), bardzo nalegam, żeby nie wytykać owej epickości jako skazy. Ręka do góry, komu nie cieszyła się "micha", kiedy nasz żużlowy matuzalem wyprzedzał uciekających przed nim, jak przed ogniem, zarazą i wojną, gości? Micha, nie mycha - żebyśmy się dobrze zrozumieli. Mnie się, na ten przykład, bardzo cieszyła.
Ten gest zrezygnowanego i zdruzgotanego na mecie Karpowa, który jechał genialnie, ostro, ale nie brutalnie, popełniając tylko jeden mały błąd... o jeden za dużo. Highlights sezonu pewne. Sam Marek Cieślak przyznał, że nie wiedzieli, co z tym Gollobem zrobić. Czy szeroko, czy zamykać go do "małej"... Wszędzie ich wyprzedzał. W zasadzie, to miałem wrażenie, że panu Markowi też się micha cieszyła. Bez żadnych skojarzeń.
...i niby na "twardym" nie ma walki? Okrasa łamie przepisy, a w Grudziądzu łamią stereotypy. Kurzy się jak diabli, po meczu dolne rzędy opuszcza kilkuset Lindbaecków, a walka... palce lizać.
***
"Przepraszam wszystkich, przede wszystkim klub i sponsorów, bo to, co się tutaj dzieje, to jakaś parodia" - łkał na antenie nSport Martin Vaculík. I obiecał, że w przerwie między kolejkami zrobi wszystko, żeby było lepiej. Na pewno zrobi wszystko, bo to w końcu jego pieniądze uciekają, nie nasze. A jeszcze bardziej uciekają jego kolegom. Prezes Termiński zbeształ Słowaka, po czym był się zbulwersował, widząc ukochanego przez toruńskich fanów "Pawełka" Przedpełskiego, który z gracją pozował do kamer ze swym bidonem. Trochę to trąci dulszczyzną, bo kto, jak nie ligowi prezesi, nakręca ten komercyjny cyrk? No, ale prezes "Terminator" sukces docelowy (a zarazem znak rozpoznawczy) polskiego żużlodziałacza przez duże Ż już osiągnął. Jest już "zwierzęciem politycznym", więc nie wierzę, że nie wie, co w danej chwili jego wyborcy chcieliby przeczytać. Przynajmniej w social-mediach. Osobiście, daleko będąc od Torunia i spraw toruńskich, wolałbym przeczytać, jak to się stało, że nagle cała drużyna nie jedzie? O co tu chodzi? Jakikolwiek spójny przekaz. Czy oni wszyscy nagle uwierzyli jednemu tunerowi? Czy wszyscy zamówili wadliwą partię części? Każda z tych opcji, nawet bez oddychania kujawsko-pomorskim powietrzem, wydaje mi się tak nierealna, że aż głupia. Ale przecież gołym okiem widać, że te "osiołki" nie jadą, i to nie od wczoraj. Gdyby to było tylko jedno starcie, pół biedy. Zderzenie ze zmarzlikowymi na "Jancarzu" dla każdego obecnie musi źle się skończyć. Tyle tylko, że symptomy kryzysu mieliśmy już i w Lesznie, i w wygranym minimalnie meczu z Unią Tarnów. Może więc problem leży gdzieś indziej, wewnątrz tej grupy? Urocze było to molestowanie przez śliczną reporterkę N-ki rycerzy "z krzyżem na płaszczu" o rezerwy taktyczne po II serii startów. A kogo oni mieli tam wystawić? Równie dobrze mogli wpisać Kościechę i Ząbika. Obojętnie którego.
"Powinniśmy zachować spokój, spotkać się gdzieś, porozmawiać..." - usiłował zachować spokój przed kamerami Adrian Miedziński. W "najlepszej lidze świata", w klubach, które w wynik zainwestowały miliony, spokój jest towarem nader deficytowym. Najbliższe dni pokażą, czy tym, którzy realizują faktury tego spokoju wystarczy.
***
W zaległym meczu Sparta przegrała z Falubazem, chociaż prowadziła już 28:20. Sam wynik żadną sensacją nie jest, większość właśnie tak typowała, dużo ciekawszy był przebieg meczu, a całą uwagę zogniskowała na sobie sytuacja Piotra Protasiewicza z Václavem Milíkiem. Mogło to się skończyć tragicznie, na szczęście twardy Czech otrzepał się i nawet ze złamaną ręką chciał walczyć nadal. Tvrdý kluk... Jeszcze bardziej zaimponował mi zachowaniem po wypadku. W takiej sytuacji, w takim stresie, zachować się tak dojrzale - szacunek. Równolegle jednak ugięły się internetowe strony pod ciężarem komentarzy, a żądanie wydalenia Protasiewicza z rodzaju ludzkiego ustąpiło tylko żądaniu wlepienia mu czerwieni.
Tylko za co sędzia miał mu dać to "czerwo" i wyrzucić go z zawodów? Za to, że jechał za szybko? Za blisko? Z determinacją? Ja w tym zdarzeniu celowości nie widziałem. Wiem, że kibice z Wrocławia mają inne zdanie, ale naprawdę trzeba sporo złej woli, żeby nie dostrzec, że najpierw Protasiewicz stracił panowanie nad swoim motocyklem, a potem, w ostatnim ułamku sekundy przed staranowaniem Czecha, usiłował jeszcze odbić w lewo. Niestety, było już za późno. I gdyby uraz "Vaszka" był dużo poważniejszy, uważałbym tak samo.
Nie podoba mi się przypisywanie Protasiewiczowi łatki brutala i bezmyślnego torowego rozbójnika. To prawda, że są zawodnicy, którzy z wiekiem nadrabiają pewne braki bezpardonowością. I jest też prawdą, że nie był to pierwszy w ostatnich 2-3 sezonach ostry atak "PePe" na tym stadionie. Jest gdzieś jednak granica, i nie zuważyłem, żeby zielonogórzanim ją przekraczał. Wciąż też rzadziej niż częściej ma ku temu okazję, bo wciąż to on cześciej jest ściganym niż ścigającym. Protasiewicz ma swoje lata. Zawsze podkreśla, że rodzina jest dla niego numerem jeden. "W życiu najlepiej wyszły mi dzieci" - tym znamiennym tytułem okrasił kiedyś swoje wspomnienia (Gazeta Lubuska 2007). Tak to już jakoś jest, że im człowiek starszy, im dojrzalszy, im silniej zapuszcza korzenie, tym instynkt samozachowawczy rośnie, i tym mniejszą ma ochotę wysyłać na "tamten świat" siebie samego i bliźnich.
No, z jednym wyjątkiem.
Wyjątek próbował zdzielić w tzw. ryj Grigorija Łagutę. Jeśli dobrze dostrzegłem, to chyba nawet mu się udało. Może nie był to czysty cios, po którym red. Kostyra połknąłby mikrofon, ale lewy zamachowy wyprowadzony przy bramie do parkingu trafił Rosjanina bez pudła. Trafił też swój na swego. Przy czym - pomimo iż akurat w tym starciu dwóch osobliwości szanse oceniałbym po równo - tego dnia to jednak "Grisza" zajmował się jazdą na motocyklu, Pedersen - wieloma innymi rzeczami. To był właśnie taki Nicki Pedersen, jakiego nie lubię. Prywatnie przemiły i rozczulająco sympatyczny, ale kiedy ma zły dzień, kiedy nie idzie i pojawia się bezradność - widzimy... co widzimy. Ten typ już tak ma. Nie poradzisz.
Leszczyńscy kibice jeden, zbiorowy cios chcieliby wymierzyć sędziemu Grzegorzowi Sokołowskiemu. Pan sędzia chyba oglądał w piątkowy wieczór wspomniany mecz w Zielonej Górze i był pod wrażenie krzywdy Milíka, bo ewidentnie stwierdził, że w "jego" meczu każde torowe szaleństwo, niezależnie od epilogu, będzie "odgwizdane". W tym momencie taki Peter Kildemand mógł już zostać w szatni... W niedzielny wieczór ekspert nSport, Leszek Demski, nie miał wiele czasu, by przeprowadzić rzeczową analizę każdej z tych sytuacji, a myślę, że w przerwie ligowej, kiedy emocje nieco opadną, warto by to zrobić. Pokazać kolejno, w zwolnieniach, omówić. Nigdy nie byłem zwolennikiem wykładni pt. "Nie upadł - czyli nie ma faulu". Czy pan Sokołowski się mylił, i ile razy, to jedna sprawa. Zapytam tylko, gdzie w momencie spornych sytuacji byli poszkodowani Kildemand i Pedersen? W ogóle gdzie oni w tym meczu byli? Ja widziałem Pedersena pałętającego się w okolicach trzeciej pozycji, walczącego mniej lub bardziej rozpaczliwie, z Rune Holtą. A przede wszystkim przeraźliwie wolnego. Jeden punkt Kildemanda (sic!) to też wyłącznie zasługa pana Sokołowskiego? Przecież ten facet dopiero co wygrał Grand Prix... Co to za synchroniczna niemoc nastąpiła? Zły dzień i zbieg okoliczności? A może widząc słabszego rywala, w przeddzień Grand Prix, ktoś postanowił urządzić sobie mały poligon? Prezes "Byków" powinien zażądać wyjaśnień, bo płacąc tyle obu gwiazdom, ma prawo im przypomnieć, że na taką postawę nie ma miejsca. No i gdzieś chyba był menadżer? Coś sie działo w przeddzień. Były treningi...
Aha, menadżer ponoć pisał maturę. To akurat dobrze, Kuźbicki zastąpi go w Eleven Sports.
Aha 2. Max Fricke! Wielkie row! Tzn. wow!
***
Dwa tygodnie temu, po pamiętnej "śnieżnej" kolejce, przypomniałem wyjazdową klątwę ciągnącą się za wrocławską Spartą (trzeci rok z rzędu bez wyjazdowego zwycięstwa). Jeśli nie wygrają w Tarnowie albo w Rybniku, to już chyba nigdy nie wygrają - tak to jakoś szło. I udało się! Blisko było już w Zielonej Górze (trochę ta porażka - przyznajcie - przypominała c.d. klątwy), ale z dwojga potencjalnie łatwiejszych ofiar, udało się już za pierwszym podejściem. Choć pewnie, gdyby wśród kibiców Sparty przeprowadzić plebiscyt, to skłanialiby się raczej do sukcesu na torze beniaminka.
Niewiele osób widziało ten mecz, większość śledziła w tym czasie masakrę w Gorzowie, a skrót pokazany w "Magazynie", tuż przed północą, pozostawiał wiele do życzenia, w każdym razie dość dziwny był to bój. Spartanie prowadzili, w pewnym momencie dość pewnie, wydawało się, że emocji już nie będzie, potem w środku spotkania trzy szybkie ciosy miejscowych pozwoliły im osiągnąć minimalną przewagę, a kiedy należało sądzić, że tradycji stanie sie zadość i gospodarze w "nominowanych", przypieczętują zwycięstwo, wypadek zaliczył Madsen, po czym trzy ostatnie wyścigi (w tym dwa z jego udziałem) wrocławianie wygrali... 14:4.
Ten sukces bardzo poprawia sytuację ekipy WTS. Da też im z pewnością sporo pozytywnego luzu. Bo w końcu ile można przegrywać po świetnych meczach... Play offy wciąż są realne, tym bardziej, że "owalny" tor Piotra Barona powinien ponownie być wielkim sojusznikiem w "bonusobraniu".
Kiedy poczytać opinie kibiców z Tarnowa, uderza skrajny pesymizm. Pomimo iż sytuacja ich zespołu w tabeli nie jest jeszcze zła, nastroje są dużo gorsze. Nie ma się czemu dziwić. Odcięty od możnego sponsora klub systematycznie pikuje. Ci, którzy chcieli dostać pieniądze adekwatne do sportowej pozycji, odeszli w siną dal - tam, gdzie faktury zapłacą im na pewno, a jeszcze pomogą w indywidualnych startach. Został Kołodziej, ale kto oprócz niego? Piotr Świderski, o którego formie właśni kibice żartują, że obecnie nie wyprzedziłby nikogo nawet w kolejce po metanol. Ciągnąć zespół ma Kenneth Bjerre, który jeszcze rok temu był "zapchajdziurą". Mikkel Michelsen liderem?!
Coraz więcej osób w Tarnowie pisze wprost, że jeździć trzeba w takiej lidze, na jaką są pieniądze. I czekają na spadek, bo być może wtedy uda się to wszystko poukładać, a za 2-3 lata odbudować sportowo. W tym kontekście warto chyba też zalecić schłodzenie głów we Wrocławiu. O ile sam fakt zwycięstwa Sparty w Mościcach jest dla mnie wydarzeniem kalibru Świąt bez "Kevina", a postawa na tarnowskim "lotnisku" takiego Nicka Morrisa pozytywnym szokiem, o tyle uważam, że nie ma sensu tego zwycięstwa specjalnie mitologizować. Drużyna mająca w składzie IMŚ, IMP, drugiego juniora ligi, potykała się z drużyną, której przyjdzie stoczyć desperacki bój o utrzymanie. Jeżeli tylko są szanse, żeby finansowo zakończyć sezon w pozycji wyprostowanej, to życzę "Jaskółkom", żeby to im się udało. Te seryjnie zdobywane medale DMP to nie były tylko "azotowe" pieniądze, to było także mnóstwo wysiłku w budowaniu pozycji tego klubu i mnóstwo niezapomnianych wrażeń dla całej żużlowej Polski. Dzisiejsi zwycięzcy z Mościc kilka lat temu też mieli taki sezon, kiedy pieniędzy nie było wiele i wydawało się, że nikt i nic nie uchroni spartańskiego płomyka przed wygaszeniem. A jednak... Warto wierzyć.
***
W Nice PLŻ dwa razy wygrywały "Żurawie", dwa razy przegrywały "Wilki". Tych pierwszych derbowe zwycięstwo i planowe punkty z Opola przesunęły do grona pretendentów do awansu (tylko pytanie, czy to właśnie nie okaże się kłopotem...), krośnianie przegrywali, ale w obu meczach zostawili na torze mnóstwo serca. W Gdańsku kilku miejscowych przyprawili o zawał tegoż, a w derbach był taki moment, po drugiej serii startów, że seniorzy KSM mieli... więcej zdobytych punktów niż seniorzy Stali. Różnicę robił wyłącznie świetny Rafał Karczmarz (3,3), dla którego pomału I liga robi się za ciasna. Są jednak tacy, którym wiatr fortuny powiał w drugą stronę. Doświadczony Grzegorz Walasek dzięki talentom red. Czyszanowskiego z TVP opowiedział nam, jak wygląda los żużlowca, którego nie chce żaden prezes Ekstraligi. Walasek kręci teraz kółka dla Wandy, raz objeżdżając rywali, raz będąc objeżdżanym (rzadziej), a w kilku przynajmniej ekstraligowych miastach zastanawiają się, dlaczego właściwie nikt tego Walaska nie zechciał przekonać...
Można było też się zastanowić, czy trener walaskowej Wandy wykorzystał wszystkie możliwości taktyczne pod Jasną Górą, ale wygrać z Włókniarzem - nawet pomimo kontuzji Ułamka, ulewy i przerwy w meczu - tego dnia się nie dało. To prawie jak w Pile, gdzie nadkomplet kibiców liczył na trwanie nimbu niezdobytej twierdzy. Nic z tego. Zarzucił ktoś z pilskich fanów, że relację "na gorąco" z tego meczu krzywdząco okrzyknęliśmy "miazgą". Jasne, zawsze można dostać "do trzydziestu", jak Rawicz z Gdańskiem. Zważmy jednak na proporcje. I dysproporcje. Pozostanę przy "łotewskim walcu". Jeżeli przy tak wyrównanych szansach i obcym torze, w dodatku tracąc już w II biegu najlepszego (hmm, jedynego) juniora, drużyna gości rozstrzyga mecz w 13. biegu, a w całym spotkaniu indywidualnie przywozi 12 "trójek"... to naprawdę trzeba mieć kłopoty z liczeniem, żeby nie pojąć skali dominacji zwycięzców.
Akurat problemy z liczeniem nie są w naszym kraju niczym nowym, od samej "góry" poczynając. Najczęściej powstają przy okazji liczenia pieniędzy. Na przykład tych od Amerykanów, za tajne więzienia. Te, których nie było. To jeszcze pół biedy (choć ci, którzy je "przytulili" - dolary, nie więzienia - obok biedy nigdy nawet nie stali). Ostatni weekend, dla nas głównie żużlowy, dla większości narodu upłynął pod znakiem marszów. Maszerowali obrońcy demokracji. I też klops. Ci, którzy rządzą obecnie, podają, że ulicami stolicy przemaszerowało 40 tysięcy ludzi, zwolennicy tych, którzy rządzili poprzednio - że ćwierć miliona. Chyba się nie dogadają...
To wszystko jednak wielkie liczby, z którymi - dalibóg - my, zwykli zjadacze chleba, nie będziemy mieć wiele wspólnego. Proponuję prostszy rachunkowy quiz. Rzut oka na tabelę PLŻ. Cztery drużyny mają za sobą 7 meczów. Występujący pod nazwą Holistic Polska, Kolejarz Rawicz - 1 mecz. A mamy początek maja. Śmialiśmy się zawsze do rozpuku z Elite League, w której co rusz jedna ekipa kończy sezon z 28 meczami, inna poprzestaje na 24. Ba, w pierwszej chwili myślałem nawet, że Anglicy i teraz zdystansowali nasz rekord dzięki ekipie Belle Vue, która dostała w prezencie nowy, piękny stadion. Stadion ma tylko jeden mankament. Nie da się na nim jeździć. Ale nie! Tam rozstrzał skrajności wynosi tylko 9-4 (stan na 9 maja). Chyba nikt już nas nie ruszy. Brawo my.
Jakub Horbaczewski
Foto: gkm.grudziadz.net