Wieczory coraz dłuższe, dzieci poszły już do szkoły, wrócili także z wakacyjnych wojaży, pięknie opaleni, nasi parlamentarzyści. Tym razem jakkby bez większych skandali się obyło, nikt meleksem nie wjechał do morza, niewielu w stanie "po" złapano na szosach, a więc bez zbędnego zainteresowania wścibskich mediów, wybrańcy narodu zabrali się do pracy. A jedną z pierwszych informacji z Wiejskiej była niespodziewanie wieść stricte żużlowa. Oto połączone siły członków sejmowej komisji kultury fizycznej, sportu i turystyki (m.in. poseł Robert Wardzała), działaczy PZM, w obecności samej minister Joanny Muchy, dyskutowali nad pomysłem powołania centrum sportów motorowych oraz organizacji żużlowej Grand Prix na ultranowoczesnym Stadionie Narodowym. Tym z rozsuwanym dachem, przez którego nieroztropne zasunięcie przerżnęliśmy EURO.
Centrum sportów motorowych może będzie, może nie. Prezes Andrzej Witkowski wyraził nadzieję, że uda się skopiować w tej materii udany wzorzec słowacki, minister Mucha powiedziała tyle, żeby ładnie nic nie powiedzieć. Na marginesie, zastanawiamy się, jakie to wiekopomne zsługi położyli Słowacy dla rozwoju światowego żużla i sportu motorowego ogólnie? Jacy słowaccy czempioni wykluli się z tej wylęgarni talentów? Może ktoś z czytelników oświeci.
Nie będziemy natomiast trzymać w niepewności co do najważniejszego - Grand Prix w stolicy nie będzie. A przynajmnniej jeszcze długo nie. Dlaczego? Prezes Witkowski liczył, że pomysłem tym zainteresuje ministerstwo sportu, które choć część zobowiązań zechce pokryć ze środków podatników. Czyli także kibiców żużla. Nic z tego. "Joanna Mucha uznała, że jej resort nie może finansować tych zawodów. Tłumaczyła to tym, że w najbliższym czasie priorytetem będzie wzmocnienie roli sportów olimpijskich oraz finansowanie sportu powszechnego" - poinformowała jak zawsze dobrze zorientowana w politycznych tematach Gazeta Wyborcza. W tej sytuacji Witkowskiemu pozostało już tylko wywiesić białą flagę.
O tym jak ministra Mucha i jej poprzednicy dbali o polski sport, najlepiej świadczy olimpijska klęska w Londynie. O sporcie powszechnym nie ma nawet co mówić, bo jeśli czymś wyróżniamy się na skalę europejską, to chyba tylko najwyższym odsetkiem zwolnień z WF-ów, najwyższym pijanych kolarzy w więzieniach i porozstawianymi po miastach "zakazami gry w piłkę". Społeczeństwo, w swym ogóle, preferuje zaś konkurencje szybkościowe - typu jak zdążyć do lekarza przed końcem limitów, i - niestety - także sporty ekstremalne - jak wyżyć do pierwszego. Nie najlepszy to grunt pod sportowe sukcesy.
To wszystko wiemy. Powstaje jednak pytanie, w czym sport żużlowy jest gorszy od tych, które wspierać pani minister zamierza? Bo ostatnie lata uczą, że nie dość, iż pieniedzy jest za mało, to te, które są, są fatalnie wydawane. Czy ładowanie milionów w zgrupowania sztangistów, bobsleistów, kite-surferów, chodziarzy czy tłukących się po buziach bokserek (pięściarek?) poprawi w diametralny sposób wizerunek polskiego sportu oraz kondycję naszego społeczeństwa? Co do tego pierwszego - zapewne nieco tak, choć nie mamy złudzeń - w 2/3 przypadków sportowy świat nawet tego nie zauważy. Co do tego drugiego - wydaje nam się, że poprawi co najwyżej pozycję pani ministry i urzędników jej ministerstwa oraz wszelkiej maści ich kolegów rozpostartych na ciepłych posadkach związanych z polskim sportem przez to wielkie "S". Mucha, która wylecieć z ministerialnej ligi powinna z hukiem większym niż kolejne degradacje Wybrzeża razem wzięte, dobrze wie z której strony wieje wiatr. Ba, smagana podmuchami krytyki zmarszczek już się nabawiła. Ale pomimo przejściowych kłopotów, na swoim stanowisku trwa. I specjalnie nas to nie dziwi. Gdyby premier zdymisjonował ją po pierwszej, drugiej czy trzeciej kompromitującej wpadce (czyli gdzieś tak po miesiącu pracy), w dodatku politycznie sam ledwo dysząc po fali protestów związanych z ACTA, puściłby tylko potężny strumień wody na młyn przeciwników. O tym, że wiedza o sporcie nowej pani minister jest mniej więcej taka, jak przeciętnego Kowalskiego o III wojnie punickiej, musiano wiedzieć już wcześniej. Opozycja nie przepuściłaby takiej okazji.
Z pewnością ciężko jest być ministrem sportu, nie mając o sporcie zielonego pojęcia. W tym aspekcie szczerze pani ministrze współczujemy. Czy jest dla niej ratunek? Jest. Skoro sama się nie zna, a trwać na tym odcinku frontu musi, niechaj otoczy się gronem kompetentnych sztabowców, jak najrzadziej zabiera głos bez konsultacji, a już stanowczo nie na żywo. I chyba też takie instrukcje dostała (a może sama na to wpadła), bo coraz częściej zaczyna wcielać je w życie. Teraz jeszcze można by spróbować coś dobrego zrobić dla polskiego sportu.
Nie dla żużla, to już wiemy. Skoro projekt tak cenny i nowatorski jak organizacja GP w stolicy najbardziej zakochanego w speedwayu kraju świata, został skwitowany krótkim: "nie, bo wspierać chcemy inne sporty", należy oczekiwać, że wszelkim innym żużlowym inicjatywom liczącym na najmniejszy choćby ochłap z pańskiego, budżetowego stołu, przyjdzie poczekać. Przynajmniej do najbliższych igrzysk, z których przywieziemy więcej niż 10 medali. Chcielibyśmy się mylić, ale niektórzy z czytających te słowa, nie dożyją.
Żal nam tego Grand Prix w Warszawie, nie ukrywamy. A to dlatego, że byłaby to - w naszej ocenie - autentyczna szansa na osiągnięcie przynajmniej kilku efektów. Długofalowo oczywiście. Tyle lat taki projekt był mrzonką, bo nie było nawet gdzie tak ważnych zawodów zorganizować. Teraz jest najnowocześniejszy stadion w Europie. Już samo pokazanie w samym środku stolicy, że żużel istnieje, byłoby czymś. Istnieje, a w co więcej bawi się przy nim kilkadziesiąt tysięcy ludzi, całymi rodzinami. W dodatku o poglądach tak różnych, że nie trzeba by Generała - bohatera Powstania, żeby przestali buczeć na przedstawicieli władz, tych czy innych. Bo nawet by nie zaczęli. Że jeszcze trzeba by te kilkadziesiąt tysięcy ludzi na Narodowym zgromadzić. Pewności, że by przyszli, nie mamy, natomiast śmiemy twierdzić, że szanse ku temu są całkiem realne. Dowód? Proszę bardzo. Oto w połowie lipca zorganizowano w Warszawie (właśnie na Narodowym) finał PLFA (to skrót od Polskiej Ligi Futbolu Amerykańskiego). Słyszeli państwo kiedyś o drużynach Seahawks Gdynia i Warsaw Eagles? Szczerze mówiąc, tę pierwszą skojarzylibyśmy raczej z eskadrą reprezentacyjną lotnictwa Marynarki Wojennej, ale mniejsza z tym. Istotny jest fakt, że na ten mecz przyszło, uwaga, 20 tys. ludzi. Trudno obronić tezę, że wszystko to dzieci i znajomi ambasadora USA. Podkreślmy raz jeszcze termin - połowa lipca, szczyt wakacyjnych wyjazdów, tuż po destrukcyjnym dla portfela każdego kibica EURO. Ale do sprawy podeszli z głową. Wagony metra wypełnione były plakatami, informacje pojawiały się w radiu, wzmianki w prasie, teksty promocyjne w sieci, a ceny biletów zaczynały się od 25 czy 30 zł. Potem to już zaczęło żyć własnym życiem. Nawet tak sportowe na co dzień medium jak TVN pokazywało materiały o wydarzeniu tygodnia na Narodowym (Narodowy gotowy na wszystko - tvn24). Czy żużel ma w stolicy gorszą pozycję wyjściową od amerykańskiej odmiany futbolu? Nie bardzo. Warszawiacy przyszli na zakutych w ochraniacze amer-rugbystów, przyszliby i na żużel. Choćby po to, żeby zobaczyć na żywo jak to jest, kiedy czterech wariatów zasuwa 100 km/h tylko w lewo, bez hamulców. I samemu ocenić, czy to prawda co mówią, że nasi leją w tym sporcie wszystkich jak leci. Dobry detoks po kolejnych wyczynach kopaczy. Nawet jeśli pomyliliby Harrisa i Chucka Norrisa, to nieistotne. Na początek niech zapamiętają naszych. Nazwisko Golloba jest kojarzone, także w stolicy, a więc face-lokomotywa przedsięwzięcia z góry zapewniona. Bo że przyjadą fani z tradycyjnych żużlowych ośrodków, można być spokojnym. Dla nich samo obejrzenie GP na Narodowym będzie magnesem. A niech no tylko Gollob czy Hampel walczył będzie o medal...
Ludzie na stadionie to efekt pierwszy, najbardziej widoczny, ale tylko środek do realizacji większego, promocyjnego celu. Część z tych ludzi połknie bakcyla i po jakimś czasie zacznie się zastanawiać: Zaraz zaraz, a dlaczego my nie mamy jakiejś drużyny, choćby w II lidze? My, stolica?! Wytrwalsi dowiedzą się, że ten żużel w stolicy kiedyś już był. Po roku czy dwóch (a GP w stolicy planowano na 5 lat), będzie to już jakaś grupa nacisku. A że kibice mogą sporo, pokazali w Warszawie nieraz choćby fani Legii. W praktyce udowadniając, że w demokracji dla polityków liczy się tylko jedno - słupki poparcia. Jeżeli coś zapewni im choć dwa promile więcej, zorganizują nawet wyścigi chartów na zamarzniętych Łazienkach. Przecież to nie z ich pieniędzy. Jak wreszcie można lepiej przyciągnąć do żużla naprawdę potężnych sponsorów, niż organizując finałowe zawody mistrzostw świata w niemal dwumilionowej stolicy? Może kiedyś...
Skoro Warszawa nie chce płacić, to BSI zapuka gdzie indziej. Może pan z Bydgoszczy zapłaci? A może pani z Rzeszowa? Albo jeden z wybrańców narodu z Zielonej Góry. Skoro mógł taki Gorzów... A to i medialnie wskazane, i politycznie, i dla nowego sponsora dobrze. Jest jeszcze piękna Częstochowa, tam też mają ładny stadion i ponoć perspektywy świetlane. A jak nie oni, to warto zapytać jeszcze w Gdańsku i Tarnowie. Ktoś na pewno zapłaci. Chyba tylko panią z Wrocławia możemy wyjąć poza nawias tej wyliczanki, ale to głównie dlatego, że nawet gdyby ona i jej główny sponsor zechcieli, najpewniej pod ciężarem tylu kamer kilka przedziwnym sposobem skleconych elementów konstrukcyjnych wrocławskiej świątyni żużla zapadłoby się, niczym biurko z oficerem dyżurnym w jednym z komisariatów podczas ostatniej kontroli.
Warszawa nie zapłaci, ale ktoś zapłaci - to jest właśnie problem polskiego speedwaya. Większy niż brak centrum sportów motorowych rodem spod Tatrzańskiej Łomnicy czy innego ośrodka w pięknej Słowacji. Czy naprawdę prezes Witkowski, całe grono działaczy, w tym tych klubowych, którzy "dobro polskiego żużla" od lat odmieniają przez wszystkie możliwe przypadki, nie są w stanie uzgodnić jednej wersji działania? Typu: Tak, chcemy GP w Polsce, ale płacimy BSI tyle i ani grosza więcej. I nie licytujemy się nawzajem, bo nabijamy tylko pazernym Anglikom kabzę. Że wtedy BSi obrazi się na Polskę i zrobi "nasze" rundy gdzie indziej? A proszę bardzo. Niech zrobi. Grand Prix Europy w tym lesie pod Malillą proponujemy; tym niedaleko Kalmar, leżącym blisko Växjö, z którego już tylko 450 km do Sztokholmu. Bez Polski BSI mogłoby sobie cały cykl GP sprzedawać na straganach z woniącymi ryżem suwenirami po obu stronach Kanału La Manche. A że znaleźli sponsora, to korzystają. Do bólu. I trudno im się dziwić. To jest biznes. Natomiast dziwić się należy naszym decydentom, że ten chocholi taniec trwa już tyle lat i jak widać stale się rozkręca. Zamiast żużla na nowo wybudowanych i (jeszcze) lśniących stadionach będziemy promować futbol amerykański jak w stolicy czy monster trucki jak we Wrocławiu. Takie to mamy żużlowe lobby w Warszawie.