Żużlowa liga szybkimi krokami zmierza do finalnych rozstrzygnięć. Dziwne to uczucie, bo z jednej strony weszliśmy wreszcie w najważniejszą fazę rozgrywek, a z drugiej – pozostały nam jeszcze tylko trzy kolejki do zakończenia sezonu. Tak, za trzy tygodnie mamy poznać Drużynowego Mistrza Polski. Ależ ten czas leci. Wypada mieć nadzieję, że półfinałowe rewanże oraz walka o medale wystarczą nam na całą długą zimę.
Jak oceniam weekendowe pojedynki? Emocji na pewno nie brakowało, choć nie zawsze były one pozytywne. Mieliśmy dwa zupełnie różne mecze: w Toruniu sporo walki, ale wszystko w cieniu wypadku Emila Sajfutdinowa i Kamila Brzozowskiego, w Tarnowie dużo spokojniej, jednak jeśli chodzi o aspekt czysto sportowy, to chyba mogliśmy oczekiwać nieco więcej od pojedynku na tym etapie rozgrywek. Elementem wspólnym w obu przypadkach jest to, że gospodarze mając rywali już niemal na łopatkach, nagle stracili koncentrację i na własne życzenie zgubili w końcówkach dużo ważnych punktów. Nie zmieniam swojego zdania i nadal twierdzę, że mecze wygrywa się przede wszystkim w parkingu. Dlatego też uważam, że właśnie to będzie podstawowym warunkiem do osiągnięcia pożądanego wyniku w obu rewanżowych półfinałach.
Z wiadomych powodów zajmę się przede wszystkim rozgrywką tarnowsko-zielonogórską. Ostatnie występy Falubazu na torze „Jaskółczego Gniazda” nie napawały wielkim optymizmem. Śledząc różnego rodzaju wypowiedzi odniosłem wrażenie, że obiekt ten w jakiś magiczny sposób stał się tak wielkim atutem gospodarzy, iż przez niektórych stawiani byli oni w roli faworytów dwumeczu. Przewaga miała być wystarczająca na rewanż, nawet mając na uwadze niezbyt udane wyjazdowe występy „Jaskółek”. I do połowy spotkania faktycznie wyglądało, że ten scenariusz po raz kolejny się sprawdzi. Skończyło się, jak wiadomo, na czterech „oczkach” dla gospodarzy. Co się takiego wydarzyło? Przecież w Stelmecie Falubazie do IX biegu praktycznie nie punktowali Andreas Jonsson i Piotr Protasiewicz, a spore kłopoty miał Patryk Dudek. Taki układ dla drużyny opartej na czterech liderach powinien oznaczać dramat. Dodatkowo nie wyszła żadna (!!!) z czterech rezerw taktycznych, a gospodarze wręcz nokautowali rywali na dojeździe do pierwszego łuku. To niewyobrażalne, ale tarnowianie dowodzeni przez Marka Cieślaka przegrali trzy z czterech ostatnich biegów, czyli dokładnie tę fazę meczu, która była do tej pory ich wielkim atutem.
Często skupiamy się na tym, co dzieje się na torze, ale akurat w tym konkretnym przypadku parkingowe rozgrywki musiały być dużo ciekawsze. Nie ulega wątpliwości, że zielonogórzanie właśnie tam wykonali największą pracę, a w trakcie wyścigów jedynie potwierdzili, że czasu nie zmarnowali. Inną sprawą jest fakt, że gospodarze na odrobienie strat zwyczajnie im pozwolili. Tu nasuwa się główne pytanie: czy to bardziej Falubaz wygrał końcówkę, czy jednak Unia ją przegrała? Odpowiedź, jak to często bywa, znajduje się zapewne gdzieś pośrodku. Na końcowy wynik niewątpliwie wpływ miało to, że zielonogórzanie od X biegu jechali tylko czterema zawodnikami, czyli swoimi liderami, podczas gdy Marek Cieślak musiał puścić do boju całą siódemkę, w tym aż dwukrotnie Mateusza Borowicza. I słowo „musiał” jest tutaj nieprzypadkowe. Problem podopiecznych menadżera naszej reprezentacji polegał głównie na tym, że zabrakło wśród nich lidera. Maciej Janowski niby jechał dobrze, niby punktowo wyglądało to nieźle, ale przyznam szczerze, że dla mnie był trochę nijaki, nie zapamiętałem żadnego z jego wyścigów. Janusz Kołodziej wygrywał z rywalami, ale przegrywał z samym sobą. Artiom Łaguta był na równi pochyłej, Martinowi Vaculíkowi tylko raz udało się wybić ponad przeciętność, a Leon Madsen pozostaje wielką niewiadomą. Cała piątka zawaliła najważniejszą część meczu. I cóż z tego, że skład jest bardzo wyrównany, skoro brakuje człowieka potrafiącego wziąć na swoje barki ciężar walki z rywalami? A przecież przynajmniej dwóch zawodników tymi liderami być powinno. Dodatkowo, poza Kołodziejem, żaden z reprezentantów Unii nie potrafił wyprzedzić rywala, za to na potęgę tracili pozycje na dystansie. Na własnym torze. Musiało to być bardzo frustrujące, gdy gospodarze z jednej strony wpadali w tę samą koleinę, tracąc wywalczone na pierwszym łuku pozycje, z drugiej sędzia, niczym wytrawny ornitolog, łapał „Jaskółki” w taśmę.
Stelmet Falubaz w końcówce pokazał, że czwórka liderów w najważniejszym momencie potrafi się przemóc i podnieść z kolan. Można się oczywiście zastanawiać, czy bez odpowiedniego wsparcia pozostałych zawodników ten zespół może cokolwiek osiągnąć. Jeśli jednak przyjrzymy się bliżej, to okaże się, że Kamil Adamczewski oraz Krzysztof Jabłoński swoje zadanie wypełnili, bo pierwszy z nich, przy ogromnej pomocy Patryka Dudka, dowiózł podwójne zwycięstwo w biegu juniorskim, a drugi uratował cenny remis, gdy wykluczony był Piotr Protasiewicz. Pozostaje oczywiście temat Jonasa Davidssona, ale Szweda należy uznać jako ciekawostkę. Komu uda się trafić, ile punktów zdobędzie w rewanżu? Ja stawiam na 6 „oczek”. Wracając jednak do tematu Falubazu, jestem pod wrażeniem parowej jazdy Patryka Dudka, który dwukrotnie pilotował swoich kolegów. Mam nadzieję, że nie jest to jednorazowy taki występ. To oznaka myślenia o wyniku drużyny, czyli też efekt pracy w parkingu, której często kibice nie zauważają. Zaimponowała mi także determinacja w walce Piotra Protasiewicza i Andreasa Jonssona, a również występ Jarosława Hampela po bardzo nieprzyjemnym upadku. Wydaje się, że tej determinacji gospodarzom z z jakiegoś powodu trochę zabrakło.
Na koniec zagadka dla zwolenników teorii, że zawodnik będący z przodu dyktuje warunki i nie musi brać pod uwagę tego, co dzieje się za nim. W biegu VI sędzia wykluczył Piotra Protasiewicza za podcięcie Janusza Kołodzieja. Decyzja jak najbardziej słuszna. Mam jednak pytanie: skoro „Protas” tylnym kołem uderzył w przednie koło „Kołdiego”, to kto był wtedy z przodu?