Po ostatnim zamieszaniu związanym z przełożeniem 1. Rundy Kwalifikacyjnej eliminacji do IMŚ w Berwick, kiedy to oficjalny termin rezerwowy okazał się tylko papierowym zapisem, pomyślałem sobie, że w pewien sposób czterech poszkodowanych żużlowców odebrało swoistą "nagrodę” za bezczynność całego środowiska. Czy można się jednak dziwić? Jeżeli w kwestii swojego własnego bezpieczeństwa dorośli ludzie nie potrafią się zjednoczyć i zaprotestować, to przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie się ich pytał o zdanie w innych sprawach.
Jak wiadomo, powtórka zawodów w Berwick odbyła się poniedziałek, kiedy to zaplanowany był półfinał eliminacji do cyklu Speedway European Championships. Dzięki temu szansę na walkę o awans do SEC stracili Przemysław Pawlicki, Maciej Janowski, Tomáš Suchánek i Hans Andersen, choć w przypadku dwóch ostatnich trudno uznać to za jakąś wielką stratę dla Mistrzostw Europy (tym bardziej, że w ich miejsce pojechali Kenni Larsen i Josef Franc). Wiem, można skupić się na tym, że było to celowe działanie FIM-u, żeby zrobić na złość konkurencji SGP, albo podejść do sprawy ze świętym oburzeniem (tak przynajmniej odczytałem wypowiedź Krzysztofa Cegielskiego). Nie zmienia to jednak faktu, że wymienieni żużlowcy nie mieli specjalnie wątpliwości, które zawody wybierają i w poniedziałek ponownie zameldowali się w Berwick. I taka postawa pokazuje chyba dość wymownie jakie znaczenie w tym środowisku ma cykl SEC. Można próbować dorabiać jakąś ideologię, ale przecież jeszcze dwa lata temu europejski czempionat był zawodami pocieszenia dla jeźdźców, którym nie udało się nic więcej osiągnąć.
Nie jest moim celem próba udowadniania czegokolwiek na temat SEC-u, bardziej chciałbym się skupić na samych żużlowcach. Jeżeli sami nie dbają o swoje interesy (pod warunkiem, że nie dotyczą bezpośrednio kwestii finansowych), to trudno się też spodziewać, że będą z Bóg wie jakim zaangażowaniem dbali o interesy innych, w tym także klubów, w których jeżdżą. I przyglądając się występom poszczególnych jeźdźców na palcach (i to nie wszystkich) jednej ręki można policzyć stranieri, na których wolno liczyć, że zagwarantują jakiś sensowny wynik. Przyczyn jest pewnie wiele, ale dogłębniejsze ich dociekanie to w tej chwili wątek poboczny. Porównując obecne warunki do tego, co działo w latach 90. gołym okiem widać różnicę w podejściu zawodników, przynajmniej tych z górnej półki, do ligowego współzawodnictwa. Owszem, można powiedzieć, że wtedy była przepaść w sprzęcie. Oczywiście, ale można także przytoczyć przypadek Hansa Nielsena, który pojawił się na meczu Motoru Lublin w Gorzowie. Skąd ten przykład? I co w tym dziwnego? Otóż, nie dotarł wtedy na stadion ani jego sprzęt, ani nawet kombinezon. Pojechał więc w klubowej skórze, na klubowym sprzęcie, a i tak wykręcił 18 punktów, czyli ówczesnego "maksa". O uszy obił mi się też Amerykanin Mike Faria, który dotarł na zawody na Ukrainie (w Równem lub Lwowie - dokładnie nie pamiętam) bez swojego motocykla. Dostał miejscowy "sprzęcior”, trochę przy nim pogrzebał i okazało się, że śmigał po torze aż miło. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie takich przypadków obecnie, gdy wszem i wobec króluje wąska specjalizacja. Dzisiejsi mistrzowie jeżdżą rzadziej niż ci sprzed dwudziestu kilku lat, kiedy to cała czołówka ścigała się w Anglii, gdzie meczów było znacznie więcej niż obecnie. Mimo to przyjeżdżali i najczęściej po prostu robili swoje. Inne czasy – inna mentalność.
Jak to jest, że kontraktuje się ludzi mających robić wynik, a wyniku nie ma? Albo ściąga się solidnych, ale jednak średniaków, a ci nagle tworzą team, z którym wygrać niemal nie sposób? O tym, że nie wystarczy sprowadzić dobrych żużlowców świadczą choćby wyniki Wybrzeża Gdańsk w 2000 roku czy ubiegłoroczna postawa PGE Marmy. Gdańszczanie mając w składzie Tony Rickardssona, Sebastiana Ułamka i Krzysztofa Cegielskiego liderowali na półmetku rozgrywek, żeby w ostatecznym rozrachunku zająć ostatnie miejsce i spaść do niższej ligi. Podobny los spotkał rok temu rzeszowian, choć w ich barwach jechali przecież Nicki Pedersen, Grzegorz Walasek czy Rafał Okoniewski, a ich faktury raczej nie czekały zbyt długo na realizację. A Apator Toruń z 2003 roku, gdy T. Rickardsson, J. Crump, P. Protasiewicz plus cała grupa utalentowanych wychowanków wystarczyła zaledwie na drugie miejsce? Skoro sami żużlowcy nie zawsze są w stanie należycie zmotywować się do jazdy, skoro nie zawsze udaje im się odgadywać warunki torowe, jeśli koledzy klubowi nie potrafią porozumieć się ani na torze, ani w parkingu, to klub musi zadbać o zatrudnienie kogoś, kto poukłada to wszystko i z grupy ludzi stworzy prawdziwą drużynę. Cały ten przydługi dość wstęp miał na celu dojście do tego właśnie wniosku. Powoli zauważają to także działacze. Szkoda, że nie wszyscy, bo część do dziś uważa, że wystarczy na tym stanowisku zatrudnić pierwszego lepszego byłego żużlowca (najlepiej takiego, którym można dowolnie sterować), pomimo zmysłu taktycznego na poziomie daleko niezadowalającym. Wciąż zdarza się, że menadżer przywiązuje się do nazwisk doświadczonych zawodników, stosując jakiekolwiek roszady w momencie, gdy wszystko jest już pozamiatane. Potem okazuje się, że teoretyczny lider uciuła kilka punkcików w pięciu startach, a junior kończy spotkanie po trzech regulaminowych wyścigach, bo choć jedzie lepiej, to jednak "nie przekonuje".
W ostatnich kolejkach mieliśmy kilka przypadków, że się tak delikatnie wyrażę, nieporozumień wewnątrz drużyn, choć pewnie nie wszystkie ekipy występujące w Ekstralidze zasługują na takie miano. Efekt jest taki, że w ciągu stosunkowo krótkiego czasu zmieniła się połowa menadżerów w najwyższej klasie rozgrywkowej. Czy będzie jakakolwiek poprawa? W Toruniu po przyjściu Stanisława Chomskiego ewidentnie coś się ruszyło, w Lesznie i Częstochowie musimy jeszcze poczekać na efekty, a w Gdańsku... nie jest gorzej, choć czy tam gorzej może w ogóle być? Nie wszystko jest kwestią braku pieniędzy. Wszak Unibax przez kilka spotkań zmagał się z brakiem odpowiedniej komunikacji pomiędzy osobą decyzyjną i wykonawcami co mocno odbiło się na postawie zespołu, choć są tam właściwie same gwiazdy. Z drugiej strony żużlowcy z Jaskółką czy Myszką Miki jadą na razie bardzo dobrze i chyba nawet kompletny laik zauważa, że po prostu zależy im na dobrym wyniku. Przypadek? Według mnie nie. Przypadek pana Stanisława pokazuje także, że sam menadżer bez wsparcia działaczy i samych zawodników też jest bezradny.
Ostatecznie to żużlowcy wyjeżdżają na tor i decydują o końcowym wyniku, ale ich pozytywne nastawienie, mobilizacja i chęć zwycięstwa zależą w dużej mierze od tego, co w trakcie meczu pozostaje ukryte przed oczami tysięcy ludzi zasiadających na trybunach. Bo mecz tak naprawdę wygrywa się lub przegrywa w parkingu. I chyba warto, żebyśmy my - kibice także zaczęli to zauważać.
Fot: Paweł Mruk (zuzlowefotki.pl)