Po zimie, która przypominała wiosnę, nastała wiosna przypominająca bardziej przełom listopada i grudnia. Dzięki temu druga kolejka była początkiem ligowego sezonu, a pierwsza kolejka stała się tak naprawdę dopiero czwartą. W tym roku inauguracja ligi odbyła się przed rozpoczęciem cyklu Speedway Grand Prix, co chyba dało się odczuć w postawie niektórych zawodników, a ponieważ ta najważniejsza impreza roku w Polsce zakończyła się skandalem, więc należało spróbować o niej zapomnieć. Przynajmniej jeśli chodzi o kibiców. Czy to się udało?
Przez półtora miesiąca zdołano odjechać niecałe trzy kolejki, po których tak naprawdę niewiele było wiadomo. W końcu jest jednak szansa, że rozgrywki nabiorą właściwego tempa. Bo co tak naprawdę wiedzieliśmy do minionej niedzieli? Niewiele. Unia Leszno przekonała wszystkich, że jest silna. Falubaz był niepokonany, ale jeździł tylko u siebie i to bez wielkiej rewelacji. Stal Gorzów nie wygrała meczu, ale - jak tłumaczono - trafiła trzykrotnie na twarde tory. GKM Grudziądz miał być silny u siebie i słaby na wyjazdach, co początkowo zdawało znajdować pokrycie w faktach. O pozostałych wiedzieliśmy... że nic nie wiedzieliśmy.
Rozegrano wreszcie zaległą pierwszą kolejkę i właściwie upewniliśmy się, że "Byki" faktycznie tworzą mocną drużynę, zielonogórzanie jadą skutecznie, choć bez fajerwerków, grudziądzanie nawet u siebie będą mieć problemy, a w Gorzowie kryzys jest większy, niż można było przypuszczać. Czy trzęsienie ziemi pomoże mistrzom Polski? Nie wiem. Szkoda, bo w niedzielę zapowiadały się naprawdę fajne lubuskie derby, a wiadomo, że w takich meczach dorobek punktowy i pozycja w tabeli nie zawsze mają przełożenie na wynik końcowy.
Łatwo pisać po fakcie, ale wydaje mi się, że zarząd Stali powinien przewidzieć, że szczególnie w przypadku Krzysztofa Kasprzaka głównym celem będzie cykl Speedway Grand Prix. I nie trzeba być wielkim prorokiem, żeby stwierdzić, że ewentualne niepowodzenia związane z wewnętrzną presją u zawodnika najbardziej odbiją się właśnie na jego polskim klubie. Pogoda sprawiła, że żużlowcy niezbyt często mieli okazje do startów, a w przypadku KK pozostała właściwie tylko Ekstraliga i SGP, czyli ten najwyższy poziom (Elitserien ruszyła dopiero w maju, a i tak pierwszą rundę storpedował deszcz). Nie przekonuje mnie zrzucanie winy na sprzęt. Jak dla mnie, Krzyśkowi brakuje kilku startów w jakichś zawodach towarzyskich, żeby przypomnieć sobie, jak się wygrywa i zresetować głowę (coś jak powrót na normalne techniczne skocznie w trakcie zimowego sezonu), bo chłopak w pędzie do sukcesu stracił chyba nieco hierarchię wartości. Tę żużlową oczywiście. Treningi i szukanie w sprzęcie raczej tylko pogłębiają problem. Zobaczymy, czy samo odsunięcie od składu podziała mobilizująco (choć akurat to zawieszenie zawsze można cofnąć...).
Skoro "Widziane z Zielonej...", więc siłą rzeczy zajmę się tym, co dzieje się wokół Falubazu. Na początku wrócę do wypowiedzi dwóch osób związanych z Falubazem, które to wypowiedzi świetnie wpisały się w tę ówczesną przewrotną, zimowo-wiosenną rzeczywistość. Prokurent (nie podejmujący decyzji, ale podpisujący dokumenty) powiedział, że zyski szacowane są bardzo ostrożnie, a realny budżet ma wynieść ponad 10 mln zł. Dwa tygodnie później, czyli w Wielki Piątek, były prezes (niepracujący w klubie, będący jednak osobą najlepiej zorientowaną w kwestiach finansowych) powiedział, że pierwszy raz klub wchodzi w sezon z długiem, że nie ma pełnej płynności finansowej, ale zawodnicy otrzymali odpowiednie pieniądze na przygotowanie do sezonu. Robert Dowhan dodał ponadto, że polityka klubu idzie w stronę ponownego przyciągnięcia kibiców na trybuny oraz powrotu do atmosfery z 2009 roku (kierunek dobry, ale zadanie stojące przed działaczami jest trudniejsze, niż może się wydawać). Na antenie Radia Zielona Góra padło wówczas kilka argumentów próbujących wyjaśnić słabszą ubiegłoroczną frekwencję. Główne przyczyny, to pojawienie się innych atrakcji. I trudno się z tym nie zgodzić, bo prawdą jest, że przez wiele lat Falubaz rzeczywiście był w Zielonej Górze i okolicach praktycznie jedyną możliwością styczności z imprezą na poziomie wyróżniającym się na tle ogólnej przeciętności. Przez ostatnie kilka lat powstało centrum handlowe (w weekendy rejestracje FZ stanowią tu niewielki procent) i Centrum Rekreacyjno-Sportowe, a więc także koszykarska ekstraklasa, międzynarodowe mecze (siatkówka, piłka ręczna, tenis). Były prezes wspomniał także o trasie S3, dzięki której można spokojnie dojechać nad morze w niecałe trzy godziny. Czy to wszystko, a szczególnie droga ekspresowa, jest głównym powodem? Myślę, że skupienie się wyłącznie na kwestiach "konkurencji" jest sporym uproszczeniem, a jednocześnie świadczyłoby o tym, że chociaż jeszcze dwa-trzy lata temu ówczesny stadion pękał w szwach (pomimo zdecydowanie najwyższych w Polsce cen biletów), to klub nie wychował sobie wiernych kibiców. Wiem, na tegoroczną inaugurację przyszło bardzo wielu fanów, ale trudno na podstawie jednego spotkania wyciągać jakieś wnioski, zwłaszcza, że złożyło się tutaj kilka czynników, które trudno będzie powtórzyć. Oprócz inauguracji mieliśmy najtańsze od wielu lat bilety, brak transmisji telewizyjnej i całkiem przyjemną pogodę. Pewną sugestią jest także to, że sektor A z cenami na poziomie 35 zł był właściwie pełen, natomiast sektory I oraz J z cenami 45 zł świeciły pustkami. I myślę, że jest to wskazówka dla klubu, ile fani są skłonni zapłacić.
W swoim marcowym wywiadzie prokurent mówił o pieniądzach wpływających przed sezonem z karnetów. Nie jest tajemnicą, że pomimo niższych cen w tym roku popyt na nie był najsłabszy od wielu lat. Robert Dowhan jako czynnik decydujący wymienił tu zakłady pracy, które kazały pracownikom wybierać jedną z kilku możliwości (m.in. basen, koszykówka, żużel). Cóż, zapomniał chyba jednak, że gdyby nie te zakłady, to karnety w poprzednich latach nie dałyby tak dużego wpływu do klubowej kasy. Dlaczego? Były po prostu za drogie, więc siłą rzeczy zakup z funduszu socjalnego był najlepszym rozwiązaniem, bo pracownicy zamawiali karnety dla znajomych, rodziny itd. Obecnie takiej możliwości już nie ma, więc klub może przekonać się, jakie jest faktyczne zainteresowanie nimi przy tak skalkulowanych cenach. Z drugiej jednak strony karnety (a dokładniej ich cena) są pewnym wyznacznikiem oczekiwanych wpływów. Kalkulacja jest prosta - 230 zł na 7 meczów daje niespełna 33 zł za jedno spotkanie. Jeśli uznać ją za punkt odniesienia przy szacowaniu wpływów, to mecz z Rzeszowem należy traktować jako próbę minimalizowania strat. Podobnie rzecz się miała w przypadku spotkania z K.S. Toruń (30 zł).
Zakładam, że drugi pojedynek miał być okazją do choć częściowego zrównoważenia tańszych wejściówek z ostatniej niedzieli. Tymczasem kontuzje Adriana Miedzińskiego, a przede wszystkim Pawła Przedpełskiego, znacznie obniżyły potencjalną atrakcyjność widowiska. Bilety tym razem wyceniono na 30 zł, co dla przeciętnego kibica wydaje się być ceną bardzo przystępną. Po raz kolejny nie było relacji telewizyjnej, więc sternicy klubu zapewne skorzystali z okazji, aby sprawdzić jak ta niewielka podwyżka wpłynie na frekwencję. Był to także swego rodzaju test dla nowej-starej grupy prowadzącej doping. O ile rzeszowianie są przeciwnikiem raczej neutralnym, to na linii Zielona Góra - Toruń mieliśmy ostatnio wiele napięć i negatywnych zachowań. I niestety, dało się to kilka razy odczuć, a raczej usłyszeć. Nie ukrywam, że dziwię się trochę niekonsekwencji włodarzy klubu, bo jeśli powiększa się sektor rodzinny, a więc zachęca do przychodzenia rodziców z dziećmi, to może warto też zadbać, aby nie pojawiały się negatywne przekazy z sektorów dopingujących, niezależnie od zachowania sektora gości. Wiem, że atmosfera na meczu z torunianami oceniana była pozytywnie, ale dla mnie nawet jeden wulgarny, zorganizowany okrzyk, to po prostu o jeden za dużo.
Olbrzymim zaskoczeniem okazały się ceny biletów na derby. Klub postanowił rozpocząć sprzedaż na miesiąc przed meczem, czyli wykorzystać fakt, że zespół jest wciąż niepokonany. Wejściówek właściwie już nie ma, więc można uznać, że ten zabieg marketingowy udał się doskonale, bo najprawdopodobniej trybuny będą pełne - po raz pierwszy od zwiększenia pojemności stadionu. A przecież o to właśnie chodzi, żeby nie pozwolić kibicom odejść, nawet kosztem niższych cen biletów (a taki trend spadkowy mogliśmy zaobserwować, czego najwidoczniejszą oznaką była słaba sprzedaż karnetów). Wydawało się, że spotkanie derbowe będzie miało ogromny ciężar gatunkowy dla obu lubuskich klubów. Gorzowianie po słabszym początku i dotkliwych porażkach u siebie mogliby zrehabilitować się w jeden tylko sposób - wygrać w Zielonej Górze. Falubaz też wcale nie może być pewny, że na kolejnych spotkaniach kibice będą tak licznie pojawiać się na W69. A w przypadku przegranej ze Stalą można właściwie założyć, że ponowne przyciągnięcie ludzi na stadion (jeśli w ogóle będzie możliwe) wiązałoby się z jeszcze większymi obniżkami cen. Po ostatniej decyzji zarządu Stali wynik meczu wydaje się być przesądzony, co tak naprawdę nie jest dobre dla żadnego z klubów.
Trochę dla ochłonięcia i zapomnienia o tym, co działo się w Zielonej Górze oraz Warszawie (jak wielu kibiców zasiadłem na trybunach Stadionu Narodowego, by oglądać wspaniałe zawody), wybrałem się 3 maja na Opolską Karolinkę. Niewątpliwie była to udana impreza pod każdym względem. Polecam tego typy zawody wszystkim, którzy chcą odpocząć od ekstraligowych zmagań. Bardzo lubię wracać na kameralny obiekt w Opolu z kilku powodów: bardzo fajny tor, możliwość oglądania żużla z bliska, a także "piknikowe" trybuny, choć domyślam się, że miejscowi kibice akurat w tym aspekcie mogą mieć inne zdanie. Szkoda, że turnieje indywidualne w dobrej obsadzie są tak rzadko rozgrywane w naszym kraju.
Wracając do domu zatrzymałem się na jednej z podopolskich stacji benzynowych. W wolnej chwili sprawdziłem informacje i ze zdumieniem przeczytałem, że w Zielonej Górze odbył się trening punktowany (nigdzie nie było żadnych zapowiedzi takowych zmagań). Nie da się ukryć, że zwycięzca też był mocno niespodziewany, choć nie zastanawiałem się wtedy nad możliwymi konsekwencjami. Kiedy jednak sprawa nabrała rozgłosu, wypadało posłuchać, co mówią mądrzy ludzie i wyciągnąć z tego jakieś sensowne wnioski. Trudno nie zgodzić się z głosami, że udział Patryka Dudka w tym "czymś" był posunięciem co najmniej nierozważnym. Zwłaszcza, że przecież już wcześniej ze względu na zawieszenie odmówił udziału w pikniku Adama Skórnickiego. Słuchając z jednej strony tłumaczeń przedstawicieli Falubazu, a z drugiej osób związanych z komisją antydopingową, dało się wyczuć brak możliwości rozmów na wspólnej płaszczyźnie, bo jedni powołują się na zapisy dotyczące tego, czym są zawody w rozumieniu regulaminowym (czyli, jak rozumiem, posiłkują się przepisami PZM), a drudzy krótko ucinają dyskusję cytatami z kodeksu antydopingowego. I tutaj jednej rzeczy nie potrafię zrozumieć - bo wiele można powiedzieć o zielonogórskich działaczach, ale nie to, że nie znają przepisów. Ciężko w tej chwili jednoznacznie powiedzieć, czy był to faktycznie brak rozwagi wynikający z nieznajomości regulaminu (choć nie chce mi się w to wierzyć), czy świadoma próba ominięcia tychże zapisów. Nie wykluczam też, że za tym niewytłumaczalnym postępowaniem kryje się jakiś cel, bo niestety bardzo wiele działań zielonogórskiego klubu ma swoje drugie, mało szlachetne, dno. Póki co, pozostaje nam czekać na ostateczny werdykt w tej dziwnej sprawie, chociaż trudno tutaj spodziewać się jakichś wielkich niespodzianek.
Jako ciekawostkę na koniec można tylko przypomnieć, że podczas wielkopiątkowej rozmowy w Radiu Zielona Góra były prezes Falubazu dużo chętniej opowiadał o planach dotyczących... piłki nożnej. Wspomniał także o nowym stadionie piłkarskim w "Winnym Grodzie", a nawet o... Ekstraklasie. I chyba należy się liczyć z tym, że w najbliższym czasie żużel będzie szedł nieco w odstawkę, bo potencjał marketingowy futbolu jest o wiele większy.