Doktor Zofia, będąc jeszcze ambitną studentką Zosią, wyobrażała sobie niedzielne dyżury w szpitalu jako jedną z przyjemniejszych możliwości spędzenia ostatniego dnia tygodnia. Placówka w niezbyt licznie zamieszkałej Leśnej Górze, dookoła zadbany park, cisza, spokój – to wszystko stanowiło ogromny kontrast w stosunku do zakorkowanego miasta, w którym przyszło jej żyć. Profesor Tadeusz, który zatrudnił ją kilka lat temu, zapewniał znośną ilość pacjentów, całkiem godziwe zarobki, życzliwość wśród kadry i spokojną pracę do osiągnięcia wieku emerytalnego. Zbyt perfekcyjna wizja... Dopiero po pierwszej wiosennej niedzieli doktor Zosia zrozumiała, gdzie ukryty był haczyk.
Rozmyślała o tym teraz, siedząc za kierownicą swojego volvo i niechętnie sięgając do klamki. Kolejna fantastyczna niedziela – pomyślała i postawiła swoje długie nogi opatrzone w szpilki na szpitalnym parkingu. Ledwo zdążyła poprawić spódniczkę, kiedy podbiegł do niej zakapturzony mężczyzna.
– Baron czy hrabia? – zapytał szybko nieznajomy.
– Słucham? – zdezorientowana dziewczyna spojrzała na niego niepewnie.
– Baron czy hrabia!? – jegomość stał się bardziej nerwowy, a czując, że nie uzyska odpowiedzi, wcisnął lekarce ulotkę i szybko się oddalił. Zosia patrzyła za nim z nieustającym niepokojem i poczuła się pewnie dopiero, kiedy chłopak zniknął za drzewami. – Niedziela, taki fajny dzień... – jęknęła pod nosem i szybkim krokiem udała się do drzwi szpitala.
Na popołudniową przerwę weszła do pokoju socjalnego z impetem. Cisnęła szpilkami o ścianę, a sama padła na ogólnodostępną kanapę.
– Matko, co za dzień! Skąd ich się tylu bierze?! – narzekała, kiedy do pokoju weszła Meg. – Może mi ktoś w miarę jasno wytłumaczyć, dlaczego przy zatrudnianiu nikt mnie nie poinformował, że to szpital dla żużlowców?! Przecież oni dają możliwość rozwoju dystrybutorowi gipsu, a nie mi, lekarce z wielkiego miasta. Miałam leczyć dzieci, prowadzić ciąże, dawać zastrzyki i dostawać czekoladki od wdzięcznych staruszków – wyliczała bliska płaczu. – A co robię? Składam jakichś niepoprawnych politycznie mężczyzn, co gorsza, kilku składam już po raz enty. Gdzie popełniłam błąd...? – cicho jęknęła.
– Ale musisz przyznać, że kilku jest dość... elokwentnych – rozpoczęła nieśmiało Meg, siadając na brzegu kanapy. – Na przykład ten z czwórki. No wiesz, wstrząśnienie mózgu i złamany nos. W pielęgniarskim aż huczy, kiedy przechodzi obok.
– Czwórka, czwórka... Ach, to on non stop ściąga sobie opatrunek! Złapałam go na korytarzu bez maski na nosie. Wiesz co mi powiedział? "Ja jestem Przemek, brat tego kaleki". Niedorzeczne...
– Uwierzyłaś mu?
– No co ty! – doktor Zosia zamaszyście poprawiła opadający kosmyk. – Nie będzie mi tu jakiś smarkacz wciskał kitu. Wiem, że opatrunek à la Birdman nie dodaje uroku, ale nosić go trzeba. Na siłę nałożyłam mu następny.
– O, skoro byłaś w opatrunkowym to na pewno słyszałaś repertuar muzyczny z trójki. Głowa już puchnie – Meg złapała się za czoło.
– Miałam cię zapytać, o co tam właściwie chodzi? Ciągle tylko widziałam orła cień i widziałam orła cień... Jacyś psychofani Varius Manx?
– Nie pytaj. Kazali przynieść sobie do pokoju godła z całego szpitala. A do tego ta piosenka... Jakiś puszysty jegomość wnosił tam jeszcze kartonowych ludzi - żeby nie czuli się samotni, czy coś. Szczerze? Boję się tam wchodzić – wzdrygnęła się.
– Skoro już jesteśmy przy zwierzętach – doktor Zosia zachichotała – to dlaczego ubrali tego przemiłego, niskiego chłopaka z jedynki w koszulkę z Myszką Miki? Rozumiem, że skoro ma nogę na wyciągu, to jest raczej zależny od kolegów, ale... przegrał jakiś zakład?
– Zielonego pojęcia nie mam, aczkolwiek nie można narzekać na jego towarzyszy. Poszłam zmienić opatrunek temu obok, ze złamaną dłonią. Zagadał do mnie starszy pan, który chyba ich pilnuje. Taki niski, łysawy. Cały czas klepał o jakichś pedałach. Wiesz co kazał mi zrobić? Polecieć na parter i w mapach google sprawdzić, ile jest stąd do jakichś Wojens. I czy jest ścieżka rowerowa. Niesamowity człowiek...
W socjalnym rozległo się ciche pukanie do drzwi. Młoda lekarka poderwała się i na bosaka poszła otworzyć drzwi. Jej oczom ukazał się drobny chłopak w żółtej koszulce i niebieskich spodenkach z niewinnym uśmiechem na ustach. – Ach, to ty! Pamiętam o tobie, oczywiście. Idź pod mój gabinet, za chwilę się tam zjawię.
Chłopak skinął głową i powoli się oddalił.
– Kto to? – Meg wychyliła się w ślad za znikającą sylwetką.
– Przeuroczy młodzieniec. Skarżył mi się, że ma wieczną chrypkę. Ponoć jego mama bardzo lubi ciepło i w samochodzie ciągle odkręca ogrzewanie. Chłopak się poci, wychodzi na wiatr i momentalnie nie może mówić. A właściwie to może, ale nie brzmi zbyt męsko.
Przez otwarte drzwi wpadła do pokoju włochata kulka. Panie wyprostowały się zdezorientowane, gdy w ślad za piłką wleciał rosły brunet.
– Kier je zośka? – spytał zdyszany.
– Tutaj – doktor Zosia wskazała zabawkę bosą stopą. – I przestań wreszcie wszystko kopać! – krzyknęła stanowczo, jak nie ona. Drągal znieruchomiał na moment i spojrzał na dziewczynę zdziwiony.
– Phi – obruszył się robiąc zwrot na pięcie. – Ne kopač, ne kopač... A wasza premier to jak ma niby? - rzucił przez prawe ramię i zniknął odbijając się od futryny.
– Zośka ne, zośka zlo! – dobiegło wnet z korytarza.
– Proszę, a ponoć ciężko odpędzić dzieci od komputera... – Meg z uznaniem pokiwała głową.
– Moja droga, nie doszukuj się w tym wyższych celów. Zresztą, jakie dzieci? On mógłby być twoim mężem!
– Chyba mówili o nim w wiadomościach. Wygrał te wyścigi w Warszawie, po których miałyśmy tylu kibiców z napadem szału, pamiętasz?
– Trudno nie pamiętać. Przecież wszystkie toalety przetrząsali, jeden z szalikiem wparował do damskiej i wrzeszczał: wyłazić, cykory! Musiałam dzwonić po ochronę. Co za ludzie...
– Dobra, chyba czas się zbierać. Zaraz obchód. Aha, a może powiesz mi jeszcze coś na temat tego? – podała pielęgniarce ulotkę od nieznajomego. – Wcisnął mi to jakiś facet na parkingu i uciekł. Piszą o jakiejś "winie Barona", krawężniku i specjalnie ściągniętych upałach. No, i że woda za szybko paruje. Straszą blokadą kliniki.
– Nic mi nie wiadomo, ale idź do tego spod dziesiątki – Meg powoli ruszyła w stronę drzwi. – On jeszcze u nas poleży. Ponoć uderzył w bandę i, zdaje się, że ma na koszulce takie samo logo, jak to na tej kartce. To przekreślone.
– Dzięki – doktor Zofia zamknęła za sobą drzwi.
Może jakaś nowa partia? W sumie kolejne wybory tuż, tuż – myślała, nieśpiesznie sunąc korytarzem.
– Co to za...? - dziewczyny stanęły jak wryte przy pokoju opatrzonym numerem 2, do którego ktoś dopisał markerem jeszcze dwie dwójki.
– Czy tylko ja słyszę tam... kozę?!
– Spokojnie Zośka – Meg poklepała koleżankę po ramieniu – to ich nowa maskotka.
– Miłego dnia!
Weronika Gębka
(Twitter)