Nigdy nie ukrywałem, że rozgrywki z cyklu DPŚ są jednymi z moich ulubionych w żużlowym, a nawet - niech stracę - sportowym świecie. Stąd tegoroczny cykl, a zwłaszcza jego rozstrzygnięcie, fascynująca w swej nieprzewidywalności puenta znaczona szwedzkim złotem, przypadł mi do gustu setnie. W dużej mierze dla takich chwil i dla takich wyników wciąż jeszcze śledzę ten targany ciągłymi aferami sport. Lindgrenowo-jonssonowy triumf smakował jak najlepsze czerwcowe truskawki, a słabsza końcówka walczących dzielnie Polaków nijak nie zepsuła mi humoru. Ciekaw byłem, jak te wyniki odebrali inni (a w zasadzie byłem przekonany, że podobnie), ale pierwszą napotkaną opinią była ta Jana Krzystyniaka, pochodząca z największego żużlowego portalu, a mówiąca o... przypadkowym mistrzostwie Szwedów.
Tytuł krzykliwy, intrygujący, wręcz skandalizujący. Aż za bardzo. Z zasady nie otwieram tego typu newsów, bo pracując już niemało wiosen w mediach, tych i onych, wiem, czemu one służą. Zwłaszcza letnią porą. Sytuuję je zatem gdzieś pomiędzy "Potworem w Bałtyku" a "Tak się jeździ w Rosji" - i mówię im go back to your pit. Tutaj jednak, podparte autorytetem znanego żużlowca, trenera, obecnie także telewizyjnego eksperta, przeczytałem.
Mimochodem, już na starcie przypłaciłem niemal ową lekturę poważnym zachwianiem wiary we własną pamięć. Trzeci krzyżyk dawno już na karku i różne rzeczy się z człowiekiem dzieją. Raz już tego lata zaniżyłem na przykład liczbę wyprzedzeń w meczu na mym ukochanym Stadionie Olimpijskim. Nie tam o 10 czy 20 procent, ale o 50 procent. Z dwóch do jednego. Co błyskawicznie wytknął mi jeden z uważnych Czytelników (pozdrawiam!). Autentycznie dumny jestem. Nie z mea culpa rzecz jasna, a z posiadania takich Czytelników. Ale tutaj - zabijcie mnie - przekonany byłem, że wzrok nadpsuty skuszony został tytułem "Jan Krzystyniak: Szwedzi wygrali przez przypadek". Kiedy jednak następnego dnia raz jeszcze mignęła na pasku newsów zasłużona dla krajowej szlaki persona, tytuł brzmiał już "Jan Krzystyniak: W finale decydował przypadek". Niby to samo, a jednak brzmi lepiej. Tak trochę ugłaskane. Całe szczęście, że w sukurs przyszedł alias (to coś, co pojawia się w pasku przeglądarki), który przywrócił wiarę we własne zasoby lecytyny, bo wciąż widnieje tam jak wół: http://www.sportowefakty.pl/zuzel/528378/jan-krzystyniak-szwedzi-wygrali-przez-przypadek
Czy to redaktor prowadzący po pewnym czasie zmienił tytuł, a aliasu zmienić się już nie dało, a może go przeoczył - mniejsza z tym. Osobiście obie wersje uważam za równie głupie. Generalnie na PoKredzie nie trafiają czytelnicy przypadkowi, stąd uważam za obrażające ich inteligencję i czas wolny rozbieranie na czynniki pierwsze toku wynurzeń trenera Krzystyniaka i wnikliwsze perorowanie w tonie, iż trudno mówić o przypadkowym zwycięstwie ekipy, która w 20-biegowym turnieju prowadziła lub była w jego czołówce od początku rywalizacji, nie musiała korzystać z "jokera" (co drzewiej zdarzało się niektórym mistrzom - acz wtedy nigdy "przypadkowym"), dodatkowo przywiozła 6 "trójek" (więcej o jedną zanotowali tylko gospodarze) i zanotowała najmniej "zer" w całej stawce. To każdy ogarnął we własnym zakresie.
Zapewne da się, używając jakiejś karkołomnej retoryki, wykaraskać z tych manowców twierdzeniem, że przecież kontuzja Hampela, że jakby Szwedzi pojechali w barażu, to na pewno przegraliby z Anglikami, a w ogóle to w każdym finale ważnej żużlowej imprezy decyduje przypadek. No tak, bo ktoś musi wygrać, a ktoś przegrać. Banał vs komunał.
Jeśli coś mi się rzuciło w oczy w tegorocznym finale (na szczęście nie siedziałem przy bandzie, dzięki czemu w oczy nie rzuciło mi się to samo, co Pawlickiemu czy Doyle'owi), to niesamowita motywacja skazywanych na pożarcie Szwedów. Nastawieniem mentalnym przed tym turniejem, cechami wolicjonalnymi, wykasowali wszystkich. To nie stało się przypadkiem, nie urodziło na kamieniu. Pamiętam tych samych Szwedów z nieodległego finału DPŚ 2012 w Malilli. Tam również czekali na finałowych rywali, ale to wówczas, nie dziś, nadzieje były spore i miały umocowanie w statystykach. Skończyło się czterema zerami w sześciu pierwszych wyścigach i ogólnym blamażem. Jakże inaczej niż w Vojens.
Wracając myślami do opinii utytułowanego żużlowo eksperta i na wysypane bolesnymi dla oczu kamyczkami olsenowisko, zastanawiam się, dlaczego ludzie polskiego żużla, do których przecież trener Krzystyniak niewątpliwie należy, tak łatwo przykładają (i przedkładają) formę i realia znane z polskich torów do innych aren i wydarzeń kalibru większego? Skąd przekonanie, że te nasze ligowe (niechby nawet -ekstra) przepychanki są papierkiem lakmusowym wszystkiego, co w światowym żużlu dobre i wartościowe? Czy myślicie, że taki Lindgren wszędzie drży przed Zmarzlikiem, Jonsson zawsze trzęsie się przed Janowskim? Okazało się, że nie.
Szok. Konsternacja.
Kilka dni przed finałem, jak doniósł mi redakcyjny i bieglejszy w społecznościowym środowisku kolega, wspomniany Lindgren raczył był podzielić się ze wszystkimi fanami spostrzeżeniem, że jak dla niego, to w całej sytuacji z nieszczęśliwym upadkiem Hampela tak naprawdę źle zachował się Linus Sundstroem, który za grzecznie poprowadził swój motocykl. Ergo: już ja mu powiem, żeby następnym razem kindersztubę schował do kieszeni i dojeżdżał do bandy.
I wiecie co, chyba naprawdę mu powiedział. Pierza pewnie się posypało, Freddie wyłapał e-ciosów, unlike'ów, czy co tam się na twitterze przydziela, ale przynajmniej ja, patrząc na jazdę tych poniewieranych w eksperckich szacunkach Szwedów, takie wrażenie odniosłem. Już w pierwszej serii startów Jonsson i Lindgren pokazali, że tego dnia będą mieć "gdzieś" nazwiska, jakie wyczytuje spiker. Że nie przyjechali do Vojens na wycieczkę. W sporcie nutka tej bezczelności i wiary we własne siły, niechby nawet przesadzonej, jest nieodzowna. Zwłaszcza w sporcie takim jak żużel. Owszem, lindgrenowe "uwagi" wcielone w czyn momentami wywoływały dezaprobatę, może nawet oburzenie, bo i autor owych, i adresat - Linus Sundstroem, niekiedy przesadzali z ambicją. Mówiąc wprost, jeńców brać nie zamierzali. Ale czy w żużlu, na takim poziomie, w takim turnieju, kiedy jeden dzień i każdy pojedynczy punkt decydują o przejściu do historii, można się dziwić? I czy można czynić im z tego tytułu zarzut? Gdyby to Bartosz Zmarzlik zrobił fredkowe 11 punktów, co finalnie dałoby złoto, pewnie skakalibyśmy z zachwytu. Bartosz zrobił trzy, a jedenaście - facet, który chleba musiał poszukać w I lidze. Dwanaście - gość odstawiony od składu Falubazu. "Gdyby rozegrać ten finał jeszcze raz, pewnie Polska by wygrała" - konkluduje Krzystyniak. A gdyby na Mundialu Brazylijczycy zagrali jeszcze raz z Niemcami, zwyciężyliby 3:1. Sorry, nie kupuję tego.
To, co wyprawiają od kilku lat Rosjanie, to jest - przepraszam, ale nie znajduję lepszego słowa - patologia. Wiwisekcję o Drużynowym Pucharze Śmiechu, jaki nam zafundowali, popełniłem... w lipcu 2013 roku. Nie ma sensu się powtarzać. Czy coś się zmieniło? Ach, no tak, tyle, że rok temu pojechali do Terenzano we trójkę (Gafurow nie dojechał) - tylko po to, żeby uniknąć kary od FIM-u za oddanie walkowerem mistrzowskich rozgrywek. Na wschodzie bez zmian.
Nikomu źle nie życzę, ale w tym roku miałem szczerą nadzieję, że reprezentanci największego kraju świata odpadną już w rundzie kwalifikacyjnej, a zamiast nich w pucharowej fazie DPŚ zobaczymy Niemców. To już wyższy level wtajemniczenia - myślenie, które byłoby absurdalne w każdym innym sporcie, ale w żużlu - myślenie bacznego obserwatora rzeczywistości, konstatującego (czy też dławiącego się) tym, co jest. Zamiast awizowanych na papierze gwiazd wolałbym popatrzeć na krnąbrnego Smolinskiego i rozwijającego się pięknie Michaela Härtela, zamiast czytać za chwilę o busie jednego, niedyspozycji drugiego i oglądać sygnowane napisem RUS puste pola. A że tak będzie, z dużą dozą prawdopodobieństwa można było zakładać już w styczniu.
Niebawem rozpocznie się, promowany obecnie do bólu, cykl SEC. Tam są dobre pieniądze, więc Bracia Ł. pewnie wezmą aspirynę, naprawią busa i zechcą grać główne role. Świetnie. Ale niechby nawet zachwycali, wygrywali i szarżowali ślizgając się po bandach (chociaż mam takie wrażenie, że tegorocznemu Griszy nie tylko związkowych dolarów, ale i pary w silnikach brakuje) - i tak, bardziej niż te epokowe biegi, zapamiętam starszego z braci w roli kibica na stadionie Włókniarza, wpisującego w program kolejne zera swoim kolegom. Mam przy tym wrażenie, że coraz większa grupa polskich kibiców, nawet z miast, do których w danym roku wysyłają faktury rosyjscy herosi, zaczyna postrzegać sprawę podobnie. Może to jakiś plus.
Słówko jeszcze o Australii. Bez nich ta impresja byłaby niepełna. Lemonowi chłopcy przegrali, znowu i z kretesem, bo inaczej tego wyniku nie da się nazwać. To raczej ich należało upatrywać w roli czarnych koni finału. Na olsenowy żużlodrom wybiegły kucyki. Mimo wszystko - nie wiem ilu koneserów szlaki ten moment odnotowało - ale kiedy finał wkroczył w decydującą fazę, pomiędzy 13. a 17. wyścigiem ci słabi Australijczycy zrobili: 3-0-3-2-3. To zero - oczywiście, jakże by inaczej - z "jokera". Wrzućmy tam "szóstkę" czy "czwórkę" (przy okazji ujmując innym) i spójrzmy w finalne wyniki... To wcale nie był finał trzech ekip. Dlaczego Mark Lemon nie zarzucił czarno-białego czepka jadącemu po równaniu toru z krawężnika Batchelorowi? Dlaczego nie dał szansy Doyle'owi, który też miał korzystny układ pól, a zawierzył jadącemu z lichego pola B ex-mistrzowi świata? To kolejny niezapisany akapit w australijskiej żużlowej historii najnowszej. Powyżej widnieją już: "dlaczego Adams tak zawalił finał w Lesznie?" (2007), "dlaczego Crump z jokera wjeżdżał w taśmę?", "dlaczego Ward pokpił sprawę w 2014?"... Teraz padło na Holdera.
Trzymając się konwencji, kolejny "krzystyniakowy" przypadek. Mam wrażenie, że jeśli rokrocznie "przypadkiem" coś ważnego się przegrywa, to nie jest to przypadek. Chciałbym kiedyś zobaczyć Marka Cieślaka mogącego poprowadzić w drużynówce tych wszystkich Holderów, Wardów, "Batchów" i resztę. No, może Batchów to nie, bo - zdaje się - na niego pan Marek ma uczulenie niczym alergik na pyłki. Ale wcześniej jeszcze Sullivanów, Crumpów i Adamsów. Oni, poza jednym rokiem, cały czas są blisko, tuż tuż, a jednak cały czas tego czegoś brakuje. Nie wiem, czy nie brakuje właśnie rasowego menadżera, kogoś innego niż "fajny kumpel z toru". Nie twierdzę, że Craig Boyce w oczach Crumpa czy Mark Lemon w trzeszczach Holdera byli (są) osobami pozbawionymi kompetencji i autorytetu, twierdzę jedynie, że posłuch, jaki ma Cieślak u Hampela, braci Pawlickich, Zmarzlika czy Janowskiego jest nieco innego kalibru. Nawet uwzględniwszy oczywiste różnice w mentalności obu narodów.
To jednak nie nasz problem. Niechaj przetrawią go Australijczycy (chociaż, znając ich... There's no problem, mate - rzucili, wypili wspólnie po piwie i podziękowali sobie za walkę). I dobrze. Za rok znowu powalczą, a my wraz z nimi. Tak piękny i emocjonujący finał trudno będzie powtórzyć, ale jeśli uda się go zorganizować na nowym obiekcie Belle Vue w Manchesterze... wszystko jest możliwe. Przynajmniej nie będzie cyrku z Łagutami - z miejsca powiedzą, że nie stać ich na wizy.
Jakub Horbaczewski