Nie będzie meczu, będzie chór! - ta deklaracja Stanisława Anioła z kultowego serialu "Alternatywy 4", pasuje jak ulał do naszej rzeszowskiej rzeczywistości. Nie będzie Ekstraligi? W porządku. Jedźmy w Nice PLŻ! Dość długi okres spekulacji opartych na pogłoskach, zdawkowych bądź kwiecistych komentarzach osób związanych z rzeszowskim żużlem lub na tzw. środowisku opiniotwórczym, znającym z autopsji stwierdzenie "popuścić wodze fantazji", nie był dobrym czasem na kreślenie tekstów o "Żurawiach". Wszystko, co miało zostać powiedziane, od posezonowego długu zaczynając, na rocznej (ewentualnej) karencji kończąc, zostało omówione w sposób wyczerpujący, a zarazem mogący doprowadzić do wyczerpania nerwowego statystycznego kibica z grodu Rzecha. Ale dość o tym… Milczenie zostało przerwane.
Stanowisko przyjęte przez przedstawicieli Urzędu Miasta, na czele z prezydentem Tadeuszem Ferencem, będące deklaracją wsparcia klubu w - jakby nie patrzył - jubileuszowym roku lokacji Rzeszowa i 65-rocznicy założenia sekcji żużlowej nad Wisłokiem, pozwalało patrzeć w przyszłość z optymizmem. Powoli, jak w wierszu "Lokomotywa" Juliana Tuwima, sprawy zaczęły nabierać pędu. Pierwszy kontrakt - trener Janusz Ślączka, wlał otuchę w serca kibiców. Przecież bez wizji zespołu i możliwości jego skonstruowania nie podpisałby kontraktu - mówiono tu i tam. Będzie dobrze, będą mecze i walka na torze… i nasi wychowankowie! - cieszono się z takiego, najbardziej prawdopodobnego, scenariusza. Dobre wieści zepchnęły na dalszy plan naturalne zresztą migracje naszych dotychczasowych liderów. Trudno, ekstraligowe gonitwy Kildemanda, Larsena, Hancocka i Rempały można śledzić z pełnym zaangażowaniem, emocjami i sympatią, również z innej perspektywy.
Mamy pierwsze kontrakty!
No któż by inny jak nie Karol Baran, nakręcający spiralę prawdziwego dopingu, znanego z najlepszych lat rzeszowskiego żużla, i umiejętnie wykorzystujący potencjał portali społecznościowych. Dobrze mieć w swoim składzie zawodnika, któremu tak bardzo zależy na wynikach sportowych oraz tożsamości klubowej. Bezkompromisowy styl jazdy, walka do końca, spontaniczne pikniki, emocjonalne pomeczowe wpisy - zjednały Karolowi serca wszystkich kibiców. Co starsi pamiętają jeszcze jego pierwsze kroki pod okiem Bohumila Brhela, których ukoronowaniem pozostała "świeca" od parku maszyn do linii startu i "wietrzenie kasku" na pięć sekund przed startem. Jest dobrze… Karol zawsze gwarantował emocje i coraz to bardziej fantazyjne metody "ożywiania" naszej ukochanej dyscypliny.
Scott Nicholls powrócił. Od razu wróciły też spekulacje co do naszego budżetu. Chyba jest dobrze, jeżeli kontraktujmy takiego klasowego zawodnika - mówiono "na mieście". Scott, pomijając gorszą formę i pewien incydent podczas jednego z naszych ekstraligowych bytów, dobrze zapisał się w pamięci rzeszowskich kibiców. Jako zawodnik pierwszoligowych torów zawsze był określany jako solidny i opinię tą nie raz i nie dwa potwierdzał swoją postawą. I jeszcze to pamiętne, nacechowane swoistym wdziękiem "machanie" w kierunku Larsena przy "setce" na prostej w Grudziądzu. Majstersztyk! Widowiskowa technika pokonywania łuków, zabawa w chowanego za kierownicą… Będzie ciekawie! Jeszcze jedno, bardziej osobiste wtrącenie… Podczas jednego z moich pobytów w Yorku zostałem zagadnięty na okoliczność najpopularniejszych dyscyplin sportowych naszego miasta i regionu. Siłą rzeczy wspomniałem o żużlu, Nichollsie i o dziwo, mieszkaniec regionu zdominowanego przez wyścigi konne oraz gonitwy chartów, powtórzył z błyskiem zrozumienia w oczach (umiejętnie przesuwając anatomiczne kartofle w policzkach): Nicholls!!!
Czas na naszego kapitana… W opinii fanów, jedynie kwestią czasu było zakontraktowanie Maćka "Ciapka" Kuciapy. Nikt spośród kibiców rzeszowskiej drużyny, bez względu na wiek, wykształcenie i religijne przekonania, nie dopuszczał do świadomości innego rozwiązania niźli powrót naszej (a co, nie będę sobie żałował!) ikony. Byłeś z nami, Maćku, na dobre i na złe. Wracałeś zawsze gdy byłeś potrzebny i dawałeś z siebie wszystko. Patrząc na tego zawodnika wiem, że powszechne dość określenie "przynależność klubowa" zamienia się w piękne słowo "wierność". Prawie zawsze w Rzeszowie, z małymi jedynie epizodami w terenie. Pamiętam jak Maciek wręcz czuł się skrępowany, występując przeciwko macierzystej drużynie wespół w zespół z Andrzejem Huszczą pod sztandarem drużyny z Winnego Grodu. Jego gonitwy (może lepiej "odjazdy") w biegach z niepokonanym swego czasu Tomaszem Gollobem, wywoływały euforię i odbijały się krzykiem kibiców na tyle gromkim, że były w stanie wypłoszyć wszystkie gawrony stacjonujące w koronach drzew na Lisiej Górze. To były czasy! Jeszcze ten hart ducha - jazda z ledwo co zrośniętym płucem i żebrami w jednym z najpiękniejszych meczów, jakie widziałem. Meczu przeciwko drużynie z Ostrowa w walce o awans do najwyższej ligi żużlowej. Dzięki Maćku! Cieszymy się wszyscy, że do nas wracasz! Czekamy na Twoje gonitwy, charakterystycznie przygarbioną sylwetkę i równie charakterystyczny sposób uginania lewej nogi przed wejściem w łuk, (przy wyjściu zresztą jest podobnie). Miło będzie Cię powitać na domowym torze.
Nie pierwszy to raz… Wcielenie w szeregi "Żurawi" zawodników z Węgier historia klubu już notowała. Stare dobre czasy i nazwiska łączone w pierwszym rzędzie ze Stalą: Sandor Tihanyi i Zoltan Adorjan w chwili obecnej domykają klamrą Jozsef Tabaka i Norbert Magosi. Zawodnicy, w których wielu kibiców niespecjalnie wierzy, ale niekoniecznie muszą mieć rację. Skoro już wracać do tradycji klubowej, począwszy od herbu i nazwy, poprzez wychowanków, to i na węgierskiej karcie w historii także należy skupić uwagę. Może to dobry omen i znak w naszych cokolwiek dziwnych czasach? Trzeba dać tym chłopakom szansę. Należy zaufać intuicji Janusza Ślączki i możliwościom, jakie stwarza jego współpraca z Januszem Stachyrą. W końcu - raz jeden - kibice mówią z sympatią: "Janusze idą"! A jak będzie? Jak to się zwyczajowo mówi: "tor wszystko zweryfikuje”.
Dawid Lampart zostaje! Na ten kontrakt środowisko rzeszowskich kibiców nie tyle liczyło, co wręcz wymagało jego szybkiej finalizacji. Po drodze doszły jeszcze emocje związane z uzupełnianiem kadry innych klubów zawodnikami krajowymi i naciągniętymi jak struny nerwami, godnymi co najmniej Giełdy Nowojorskiej, czy aby ktoś nam „Cętkowanego” nie podebrał... Uff! Udało się. - A nie mówiłem - triumfował statystyczny, uśredniony, wyliczony pierwiastkiem trzeciego stopnia i skłonny do wynurzeń, przeciętny fan "Żurawi”. Co prawda na razie Dawid nigdzie nie jeździ - i jeszcze przez jakiś czas nie pojeździ - po tym jak w pierwszych dniach lutego złamał pechowo obojczyk na crossie, ale wierząc, że wyliże się szybko i będzie przygotowany do sezonu na 100 procent - skład uzupełniony o rekordzistę toru, potrafiącego dodatkowo "walnąć" komplet punktów, z "oczywistą oczywistością" rozpatrywany musi być jako skład z aspiracjami.
Argentyńskie chimichurri - przyprawa tak samo ostra jak dyskusje związane z zakontraktowaniem południowoamerykańskiego zawodnika. Nicolas Covatti śmigający po torach z włoską licencją, upodobał sobie w sposób szczególny zawody pod tytułem Mistrzostwa Argentyny gdzie notabene staje w szranki z... chłopakami z Rzeszowa - Dawidem Stachyrą i Pawłem Miesiącem. Może podczas wspólnych gonitw zapałał chęcią startów w kubie, w którym wychowali się tak bojowi żużlowcy? Trochę egzotyki nie zaszkodzi, a przy okazji warto pooglądać kilka wyścigów w wykonaniu tego jeźdźca i wyobrazić sobie, jak zaprocentować możliwości jego objeżdżenie jeszcze przed rozpoczęciem sezonu. Udanego sezonu i dynamiki argentyńskiego tanga na torze, życzymy koledze!
Dwójka z "Kraju Hamleta" lub - jakby powiedział Tomek Lorek - dwóch ”Dunów” uzupełniło kadrę Janusza Ślączki. Swoją drogą, trenera mającego nosa do zawodników z nadmorskiego kraju jak mało kto. Pomijając nazwiska z przeszłości, które mówią same za siebie (można to doczytać), jedną parą chłopaków (Kildemandem i Larsenem) już objechał kilka fajnych meczów. Nicklas Porsing i Rene Bach wydają się być pewniakami do występów w podstawowym składzie. Dodatkowym atutem jest młody wiek tych zawodników, wola walki jaką prezentują i możliwość dłuższego mariażu ze "stalową" drużyną. Dla miłośników danych statystycznych (od ilości kwintali owsa zebranego z hektara w roku 1215 poczynając, na średnich kręconych przez żużlowców kończąc), warto dodać, że obydwaj zawodnicy notowali naprawdę niezłe zdobycze punktowe. Czekamy z niecierpliwością na ich występy w nowej drużynie.
Nasi na "młodzieżówce". I o to chodzi, żeby dać (w końcu) miejscowym chłopakom szansę na ściganie. Każdemu może podciąć skrzydła harówka na treningach bez możliwości pokazania się (nieważne z jakim skutkiem) przed swoją publicznością. Najbardziej doświadczony Grzesiu Bassara spokojnie może być prowadzącym parę i dzielić się zdobytym dotychczas doświadczeniem z Patrykiem Wojdyło i Mateuszem Rząsa. Nikt nie żąda od nich cudów, a oczekiwania nie wyprzedzają możliwości. Ważne, że nasi pojadą!
Czekamy na resztę… Wraca to, co dawniej było solą tej dyscypliny. Trochę przewrotnie, zwłaszcza w konfrontacji z dzisiejszymi trendami w budowie drużyn, chcemy naszych. Czekamy na Pawła Miesiąca, Dawida Stachyrę… Szkoda, że Trojanowski podpisał na obczyźnie... Kto by przypuszczał, że drużyna złożona z samych "swojaków" stanie się prawdziwą drużyną marzeń i nie jest to jedynie wynikiem aktualnej sytuacji finansowej, a bardziej chęcią osiągnięcia czegoś więcej - utożsamiania się z drużyną i potrzebą nawiązania innych, głębszych relacji, niż tylko te, które standardowo łączą zawodnika i kibica podczas zawsze zbyt krótkiego meczu.
Jak w tyglu…
Tygodnie informacyjnej posuchy zostały zrekompensowane pojawiającymi się jak grzyby po deszczu wiadomościami, znaczonymi sylwetką żurawia na niebieskim tle. Kolejno podpisywane ugody dotyczące spłaty zadłużenia, to w chwili obecnej jedynie tło dla dyskusji nad sposobem i wysokością dofinansowania naszej drużyny. Zapasy z Urzędem Miasta bardziej przypominają ilustrację znanego, a i powtarzanego w stosownej sytuacji przez pana Zagłobę powiedzonka: "złapał kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma". No, może nie tyle za łeb, co za nową trybunę naszego amfiteatru, za którą w razie słabej frekwencji, miasto będzie musiało zwrócić Unii parę złotych (pi razy oko, koma, circa, abaut) bagatela... 40 milionów.
Tyle o finansach. Dodatkowego smaczku całej sytuacji dodaje fakt stale powiększającego się grona miłośników naszego teamu, ostatnio lokalizowanego nawet w dalekiej Wielkopolsce, w malowniczej Ostrovii. Wierność nowych fanów, z prezesem Wodniczakiem na czele, nie ogranicza się jedynie do dopingu i ubierania klubowych barw, ale wyraża się ponoć chęcią wykupienia Stali razem z jej długami i wszelkim pozostałym inwentarzem. Zaimplementowanie całego klubu na ostrowskiej ziemi jest pomysłem nietuzinkowym i mogącym być rozpatrywanym w kategoriach sportowego precedensu. Większość jednak mówi o "takim tam szantażyku”, mającym pobudzić nasz Ratusz do działania. "Pażywiom - uwidim...”.
Wszystko, jak mówią nasi we Lwowie, "fajno". Tylko Greg niech się nie wygłupia i podpisze tę ugodę, na litość parasola...
Tomasz "Wolski" Dobrowolski