Po wydarzeniach z ostatnich tygodni, ciężko jest wystartować. Inkaust wysechł, pióro się stępiło i myśli jakieś takie splątane. Powiedziałem sobie: jeżeli mi jest ciężko zacząć, to co mają powiedzieć zawodnicy stojący pod taśmą? Zacznijmy więc cieszyć się naszym ukochanym sportem, może nie od nowa, ale od pewnego punktu zwrotnego, mającego swój początek podczas 2. biegu spotkania ROW-u Rybnik z tarnowskimi Jaskółkami. Żeby nie zacząć bez sensu i bezrefleksyjnie, cofnąłem się pamięcią do wydarzeń związanych z historią naszego klubu i rzeszowskimi zawodnikami, którzy musieli przerwać kontynuowanie karier oraz... odeszli na zawsze.
Pamiętam jak po zakończeniu jednego z Memoriałów Nazimka, Piotrek Winiarz wywijał podniebne kozły, odbijając się z rozstawionego na boisku piłkarskim batutu, a parę dni po jego gimnastycznych popisach doszło do wypadku na Węgrzech. Ułamek sekundy i wszystko się zmieniło, a ja do dzisiaj nie mogę się uwolnić od tamtego obrazu, bawiącego się jak dziecko Piotra. Do dzisiaj nasz "na zawsze kapitan", żyje sportem żużlowym. Każdą wolną chwilę poświęca na wizyty na stadionie i w parku maszyn. Każdy trening jest dla niego wydarzeniem, a każda rozmowa podkreśla fascynację sportem, który… odebrał mu zdrowie.
Rafał Wilk. Zamiłowanie do "skręcania w lewo" odziedziczył pewnie po ojcu, którego występy przy Hetmańskiej miałem okazję podziwiać jeszcze jako bardzo młody kibic. Dziwnym trafem pierwszym skojarzeniem jakie mi na myśl przychodzi, są jego nienaganne "carvingowe szusy" i takie fajne podejście do małych miłośników nart, dla których był wzorowym instruktorem, a dla wielu idolem z żużlowego toru. A potem ten wypadek i sylwetka w plamistym jak wojskowa "panterka" kombinezonie, poderwana z toru przez rozpędzony motocykl młodego Martina Vaculíka… Mamy teraz mistrza olimpijskiego nadal kochającego wyścigi, otwartego człowieka, z którym zawsze można zamienić parę słów. O żużlu również.
Ten sympatyczny "Angol"... Klasa na torze, subtelny uśmiech, waleczność. Jeden gorszy sezon w barwach rzeszowskiej drużyny i te wszystkie narzekania. Nie jedzie na maksa! Za mało się stara! Odkręć gaz, nie zamykaj! Podczas tego pamiętnego wyścigu w meczu ze Spartą Wrocław nie zamknął… Wszystko miało się skończyć "jedynie" kontuzją, a wieczorem ta wiadomość… Lee odszedł.
Gimnazjalista we włóczkowej czapce i za dużej kurtce, spacerujący wraz z ojcem po rzeszowskim owalu - takiego właśnie Krystiana Rempałę zapamiętam. Ten nasz pieprzony, ukochany, malowniczy, emocjonujący, łamiący kości i odbierający zdrowie sport, pozbawiając Krystiana życia, oddał mu na wieczność... młodość.
Przestanę potrząsać trzymanym w dłoniach kalejdoskopem. Nie będę się więcej przyglądał obrazkom tworzonym zarówno przez kolorowe, jak i pokryte kirem szkiełka, z których składa się cała historia żużla. Chcę znowu optymistycznie spojrzeć w przyszłość.
***
…Ten mecz z Polonią Piła, to mógł naprawdę skończyć się różnie. Obcowanie z "kulturą wysoką" umożliwione w ramach Festiwalu Muzycznego w Łańcucie, odbiło się niestety formułą festiwalu upadków, który zdominował całe spotkanie. Znowu w drugim łuku pojawiła się koleina, która w poprzednich latach przysparzała problemów wszystkim, bez wyjątku zawodnikom. Najmniej "farta" w walce z torem miał Norbert Kościuch, zmuszony do przedwczesnego zakończenia startów. Całe szczęście, że został ominięty przez Grzesia Bassarę, "koszącego" w konsekwencji całego wydarzenia Dawida Lamparta. Można powiedzieć, że za sprawą tego feralnego drugiego łuku wynik stał się sprawą drugorzędną. Najważniejsze, że Norbert nie odniósł żadnej poważniejszej kontuzji, a uszkodzenia widoczne na jego kasku tylko to potwierdzają. Wysoka wygrana (51:36), nie odzwierciedla przebiegu spotkania z naprawdę mocnym przeciwnikiem. Należy w tym miejscu podkreślić, uprawnią przez wielu żużlowych "ekspertów" politykę "pompowania balonika", w centrum której znalazła się Polonia. Po wręcz fenomenalnym rozpoczęciu sezonu i przekonujących wygranych, spotkania z wymagającymi przeciwnikami udowodniły siłę innych zespołów Nice PLŻ i zarazem pokazały jakość całej ligi. Wyrywni oczywiście zaraz by instalowali zespół w Ekstralidze, co z uwagi na dorobek klubu jest zrozumiałe, ale powoli, powoli…
Mecz - meczem, ale poruszona została (nie po raz pierwszy zresztą), kwestia korzystania ze Stadionu Miejskiego. Braku możliwości prawidłowego przygotowania toru Janusz Ślączka chyba nawet nie chciał komentować. Zrozumieniem wykazał się trener gości, Janusz Michaelis, który problem z dostępnością obiektu miewa najwyraźniej także na własnym podwórku. Teraz tor, wcześniej brak możliwości korzystania z zaplecza socjalnego nowoczesnej trybuny, sygnalizowany przez naszych żużlowców. W końcu dla kogo oni jeżdżą? Może tylko mi się wydawało, że dla "stolicy innowacyjności" i nikt do tej pory nie wyprowadził mnie z błędu... Rozumiem, że zawiłości związane z unijnymi dotacjami "nie śniły się filozofom", ale polityki naszego magistratu nie rozumiem.
Zasady korzystania z rzeszowskiego stadionu może ogarnąć chyba tylko osobnik z tabliczką "umysł ścisły", a ponieważ ja do nich nie należę, zająłem się wyjaśnianiem innej kwestii. Zostałem oświecony przez naszego trenera, co do aktualności pseudonimu "Carlos". Owieczka! Owieczka! - zawołał Pan Janusz Karola Barana do konferencyjnego stołu. Zrobił nasz wychowanek najwięcej punktów, to i miejsce przy "konferencyjnym" mu się należało. Riposta była szybka - nie robię więcej, bo chodzę na konferencje! Tym razem jednak się meczowy lider sprężył, odpowiedział na wszystkie podchwytliwe pytania, a w międzyczasie... zepsuł (po czym naprawił) jeden z mikrofonów. - Dlaczego więc, Panie Trenerze, "owieczka"? Od kiedy to przezwisko? - Od dawna! Owieczka to po Węgiersku „Birka” - zakończył trener , kierując w stronę Karola dłuższą wypowiedź w języku naszych bratanków. W tym miejscu proszę o wybaczenie, ale z przyczyn technicznych, nie jestem w stanie jej zacytować.
Spotkanie z Eko-Dir Włókniarzem Częstochowa, nie było zwykłym meczem którejś tam pierwszoligowej kolejki. Mecz bez muzycznych akcentów, bez zwykłej oprawy, bo nawet dźwięki bębna dobiegające ze strefy najzagorzalszych wybrzmiewały smutkiem i powagą. Czarne opaski na kevlarach naszych zawodników - niemy symbol świadczący o tym, dla kogo pojadą. Sylwetka Krystiana, jak z archiwalnej fotografii, bo w czarno-białej tonacji, wypełniła przestrzeń telebimu przy wejściu w drugi łuk, na którym tak często wyprzedzał swoich przeciwników. Obszyty czarnym atłasem transparent z Jego podobizną wywieszoną przez rzeszowskich kibiców spod znaku semper fidelis… Nasz komentator "mówiący do was te słowa Wacek Pyra", w antraktach całego sportowego wydarzenia z dużym wyczuciem i smutkiem w głosie wspominał Krystka, jego pasję, pierwsze kółka kręcone na torze ukrytym za przydomowym warsztatem… Rzeszów pożegnał swojego Zawodnika z należnym szacunkiem i honorami. Talia kart rycerzy "czarnego sportu" została zubożona o kolejne życie…
Tak jak obiecali, pojechali dla Niego. Cała drużyna zostawiła serce na torze, walcząc z niezwykle mocnym przeciwnikiem z Częstochowy. Ryk silników i emocje, które od pierwszego biegu zdominowały mecz, choć na chwilę wygoniły smutek z kibicowskich serc u wielu przykrytych czarnymi koszulkami. Zacięta walka, która stanowiła znak firmowy wszystkich odbytych biegów, pozwalała skupić uwagę na wydarzeniach z toru. Można było lepiej zrozumieć treści, które na co dzień wypełniały życie najmłodszego z rodziny Rempałów.
"Jedziemy dla Krystiana" nie było czczą obietnicą. Pojechali drużynowo, Maciek, Karol, Dawid, świetny i waleczny Scottie, Nicklas, nasi młodzi zawodnicy - Grzesiu, Rafał, wszyscy bez wyjątku. Wynik był sprawą drugorzędną, bo najważniejsze było przesłanie przyświecające wszystkim obecnym na stadionie. Na plan dalszy zeszła świetna skądinąd informacja dotycząca pozyskania sponsorów w postaci SanBANK-u i mającego swoje miejsce w nazwie BETAD Leasing, skutkująca uregulowaniem spraw finansowych.
Oglądam na stojąco biegi... Drugi - dla Krystiana, trzeci dedykowany Richardsonowi, i mam nadzieję, że żużel już nikogo życia nie pozbawi.
Tomasz „Wolski” Dobrowolski
zdj. Stal Rzeszów Speedway FB