Jeżeli ktoś w branży kojarzy moje nazwisko, to raczej z pisania lekko inspirowanej rzeczywistością fikcji. Niegdyś jednak dziennikarzyłam dość intensywnie, a wypad do Daugavpils sprawił, że zapragnęłam do tego rzemiosła powrócić. Dlatego wszystkich, którzy sądzą, że to kolejne przymiarki do nowej „Czarnej książki”, życzliwie informuję: nie. Wszystkie opisane okoliczności miały miejsce naprawdę, nawet jeżeli brzmią niewiarygodnie. Zapraszamy zatem na krótką i bezproblemową wyprawę za dwie granice, do malowniczego miasta, którego nazwa znaczy tyleż co „Zamek/pałac nad Dźwiną”.
Spuścizna Nickiego
Zaczęło się od Nickiego Pedersena. To nic nadzwyczajnego, w żużlu wiele rzeczy tak właśnie się zaczyna (lub kończy), a w każdym razie Pedersen jest na jakimś etapie zamieszany we wszystkie środowiskowe akcje. I to, jak się okazało, nie tylko na torze. Przyjechaliśmy bowiem na Łotwę, ekipa kibiców w liczbie sztuk dwóch, a w hotelu poinformowali nas, że może i zapłaciliśmy za dwa noclegi, ale oni zanotowali tylko jeden. Szukaj tu, Polaku, wiatru w polu – miasto rozmiarów Gniezna, na żużel zjechali wszyscy święci, najbliższy wolny pokój dostaniemy pewnie w Rydze (podpowiem: Ryga jest DALEKO). Już szykowaliśmy się do pisania listu proszalnego do władz Lokomotivu (równi goście w końcu), żeby przyjęli nasze torby gdzieś na stadion, a my już tę noc po Grand Prix jakoś zagospodarujemy… Tymczasem zdarzył się cud nad Dźwiną i miejsce się znalazło: w hotelu tuż pod stadionem. Dodajmy do tego, że hotelu wpisanego jako lokum „pierwszego wyboru” dla zawodników z Grand Prix. Czujecie bluesa? Miła pani recepcjonistka podlała tę niewiarygodną historię, stwierdzając, że generalnie mieli wszystko zajęte od dawna, ale w ostatniej chwili „jeden z zawodników odwołał noclegi”. Nie wykluczam, że historia o pokoju po Nickim Pedersenie to trochę miejska legenda jak te wszystkie opowieści o tym, kto to nie spał w danym hotelu, jednak na wszelki wypadek: Nicki, dziękujemy za pokój! Był fajny – o niebo lepszy od tego miejsca, z którego nas wygnano. Gdybyście się wybierali do Daugavpils, to hotel Dinaburg jest dobrym wyborem (i żeby było jasne: za reklamę nikt mi nie płacił).
Wątek zoologiczny
Jak już człowiek na tej Łotwie wylądował, chciało się obejrzeć stadion. Na oglądanie wybraliśmy sobotni poranek. Ale jeśli ktoś myśli, że w sobotni poranek na stadionie panuje „jaki tu spokój” jak z piosenki, myli się srodze. Może dlatego, że w tym pięknym kraju alkohol można kupić do godziny 22, rano życie pod stadionem kipiało, część busów zjechała na miejsce, mechanicy grzebali przy motocyklach… Rzecz działa się na otwartym dla naszych oczu i kończyn parkingu, pełen luz, wchodźcie i patrzcie, żużel od kuchni. Piękna sprawa! Głównym widzem było rude kocisko, które beztrosko ocierało się o busy – a to Taia Woffindena, a to Bartka Zmarzlika. Nie tknęło tylko pojazdu Patryka Dudka – i jak widać, rude kocisko przynosiło pecha (Woffinden raczej ze swego występu nie był zadowolony, a o Bartku to i mówić nie ma co), a zielonogórski zawodnik umknął spod kociego topora.
Kotów w Daugavpils w ogóle jest sporo, dobrze, że żaden nie zaplątał się do parku maszyn. Jeszcze więcej jednak było mew. Kiedy patrzyłam na chmarę ptaków przelatujących nad stadionem i zbliżających się do krzesełek, w głowie wypłynął nagłówek o nietypowych problemach Stali Rzeszów ze stadionem… Włodarze Żurawi powinni pójść do Daugavpils po nauki, ponieważ mewy, choć Grand Prix odwiedzały tłumnie, okazały się wyjątkowo zdyscyplinowane i krzesełek nie uszkodziły. Na krzesełka częściej lało się piwo, czy to potrącane przez rozemocjonowanych kibiców, czy to upuszczone przez tych bardziej zajętych spożywaniem niż kibicowaniem.
Wątek etniczny
Daugavpils/Dźwińsk/Dyneburg to takie łotewskie miasto bez stosów. Dużo słyszałam o nacjonalizmie Łotyszy, ale w Daugavpils go nie doświadczycie. Miasto było i rosyjskie, i pruskie, i łotewskie, toteż do wielokulturowości jest przyzwyczajone. Nocleg (ten nieudany) mieliśmy obok polskiego gimnazjum, w okolicy dało się zlokalizować cerkiew, kościół i protestancką katedrę, a mapy mówią, że również synagogę. Wszystko w jednym miejscu. Ta bliskość obrazuje też podejście samych mieszkańców miasta. Z naszą polskością nikt nie miał problemu, mało tego, każdy napotkany nieznajomy czuł się w obowiązku rzec słowo lub dwa po polsku, ujrzawszy szalik w biało-czerwonych barwach. Kiedy koczowaliśmy pod stadionem, zaczepił nas Buriat, ponoć idący na piechotę do Paryża. Buriat w kwestii żużla został w latach osiemdziesiątych, ale został dokształcony i możliwe, że w dalszą drogą do Francji ruszył taką trasą, by zahaczyć o mecz lub dwa. Najlepiej Ekstraligi. Podobny cel przyświecał napotkanemu w niedzielny poranek kibicowi z Ukrainy. A my służyliśmy za mobilną informację żużlową, bo w końcu jak ktoś ma na sobie speedwayową koszulkę, to musi się znać na rzeczy, prawda?
Multi-kulti nie skończyło się w okolicach stadionu. Mieszanka łotewskiego, rosyjskiego, angielskiego i polskiego towarzyszyła nam przez całe zawody. Na stoisku Grand Prix nieoczekiwanie spotkałam Polaków (których z rozpędu poczęstowałam angloruszczyzną), a w sektorze – zorganizowaną grupę baszkirskich kibiców ze stosowną flagą. Baszkirscy kibice przyjechali z Saławatu (ponad 2 tysiące kilometrów) po to tylko, by Emil Sajfutdinow mógł zobaczyć na trybunach kawałek swojej małej ojczyzny. Szlachetna inicjatywa. Szkoda tylko, że chyba się tą flagą zbytnio zestresował i obiecujący udział w zawodach zakończył na półfinale. Przy czym chociaż za Sajfutdinowa stadion kciuki trzymał niemal tak mocno jak za Maksima Bogdanowa (wyobraźcie sobie ten szał na trybunach, gdy Mad Maks wygrał swój pierwszy bieg), przegrany półfinał szybko poszedł w zapomnienie. Przed nami rosyjskojęzyczny Łotysz przyjmował zakłady na poszczególne wyścigi, obok nas rosyjskojęzyczny osobnik niezidentyfikowanej narodowości wspominał coś o „Czarnej książce”, za nami polskojęzyczny Łotysz wył „Maciek, dawaj!”. Mieszały się języki, napoje i historie. I spiker gadał, gadał cały czas i nawet podczas wyścigów komentował na żywo, choć nie zawsze w zgodzie z programem (w którymś momencie Vaculik został nawet Holderem). Ale co się dziwić, spiker miał dużo do powiedzenia: to samo musiał zakomunikować po łotewsku, rosyjsku i angielsku. I chociaż mój łotewski został na etapie „weź polskie słowo, dodaj –s na końcu, może trafisz”, przyjemnie się tej paplaniny słuchało. Tyle tylko, że po tym Grand Prix Tai Woffinden już na zawsze pozostanie Taijsem Voffindensem, Piotrek Pawlicki – Pjotrsem Pavlickisem, a Jason Doyle – Džeisonsem Doilsem.
Co tam, panie, na torze?
Grand Prix jakie było, każdy widział. Kurz, upadki i wielka Polska na koniec, piękne polskie podium, drugie w historii i pierwsze z kompletem etnicznych Polaków. Przy czym żaden z nich nie był Gollobem, Hampelem ani Zmarzlikiem. Szok, niedowierzanie, co to się narobiło?! Ano to się narobiło, że gdzie bili się faworyci, tam przemknął niezauważony przez nikogo Piotr Pawlicki i zrobił na Łotwie absolutną furorę. Jeszcze cichszym faworytem był Patryk Dudek (Patriks Dudeks, jak powtarzał do upojenia spiker), który wprawdzie zajął „tylko” drugie miejsce, ale gdyby przed 10 czerwca świat się skończył, zostałby IMŚ 2017. Kto wie, może zostanie nim i bez apokalipsy?
Ale skupmy się na tym, czego kamery nie uchwyciły. Dwa tygodnie temu narzekałam na to, że Warszawa nadal robi zbyt bezosobowe Grand Prix. Faktycznie, nie ma startu do rodzinnego Daugavpils, gdzie możesz znaleźć na zawodach przyjaciela na całe życie (albo i męża bądź żonę). Lecz Daugavpils nie miało czegoś, co Warszawa miała: pełnokrwistej strefy kibica, takiej z gadżetami (jeden sklepik SGP wiosny nie czyni), sceną z wodzirejem, autografami… Szok kulturowy niemalże! Człowiek przyszedł trzy godziny przed zawodami, licząc na atrakcje i ogólnie pojęty ogień, a tu cisza, spokój i klub kibica-weterana pod bramą. Z atrakcji był tylko napis na płocie – Polonia Bydgoszcz. Pozdrawiamy wiernych kibiców Polonii!
Szybko okazało się, że atrakcji wokół stadionu nie ma, bo tych na stadionie wystarczy. Po autografy naród biegał do Grigorija Łaguty, który zaplątał się w pewnym momencie w sektorze dla ludu, pragnąc w spokoju zjeść kukurydzę. Lokalny bohater mocno się przeliczył i szybko z sektora się ulotnił, bo jak tu biegi oglądać, jak każdy chce porozmawiać, rękę uścisnąć, zdjęcie zrobić? Za scenę, wodzireja i resztę atrakcji wystarczył w zupełności spiker, a w ramach imprez towarzyszących odbyło się piękne i wzruszające pożegnanie Joonasa Kylmaekorpiego. Fin najpierw udzielał konsultacji pod taśmą, a potem wyjechał na harleyu (uspokajam: jako pasażer) i odbył rundę honorową przy akompaniamencie gromkiego skandowania publiczności. Niestety, nikt nie umie mi odpowiedzieć na pytanie, czy telewizja to pokazała.
A propos gromkości: pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się być na międzynarodowej imprezie wygranej przez Polaków i słyszeć własny głos podczas hymnu. Do Daugavpils nie zjechało tylu Polaków, ilu rokrocznie nawiedza Pragę czy ilu swego czasu odwiedziło rundę SEC w Goričan. Na szczęście polskie „dzię-ku-je-my”, brawurowe wykonanie Mazurka (przez nieco już zdarte gardła) i inne zaśpiewy wsparł zagubiony niemiecki kibic. Takie to multi-kulti, kiedy na łotewskiej ziemi z rosyjskim powietrzem Niemiec krzyczy „Polska, biało-czerwoni!”
Polisa (sposób) na życie albo żużel postmodernistyczny
Do Polski, mimo pięknego podium, wracaliśmy przy akompaniamencie zgrzytu zębów. Miejsca dla nas w autokarze nie zabrakło (acz było blisko…) i opóźnienia na trasie nawet aż tak nie doskwierały, za to wi-fi cięło się tak, że z Ekstraligi mieliśmy mniej więcej co trzeci bieg. Okazało się jednak, że dalece bardziej frapujące od tego, co nsport pokazywał, było to, czego nie pokazał - czyli Sparta z Vitroszlifem. Nawiasem mówiąc, jestem gotowa kibicować Częstochowie z racji samego sponsora tytularnego, bo wyję ze śmiechu za każdym razem, gdy słyszę tę nazwę, a śmiech ponoć przedłuża życie.
Ad rem jednakże: wypowiedzi Oskara Polisa przytaczać nie będę, choćby dlatego, że grzeczne dziewczynki nie przeklinają w felietonach. Wszyscy wiedzą, co powiedział, a jak nie wiecie, to wyguglujecie. Dla nas było to ostre uderzenie głową o parapet po atmosferze ogólnej miłości w Daugavpils - i nie tylko zresztą dla nas. Internet zawrzał. A ja już na spokojnie, z perspektywy dwóch dni, mruknę: nie popieram wypowiedzi, nie pochwalam agresji werbalnej (ani agresji w ogóle, chyba że w akcjach na torze), ale tak po ludzku Polisa rozumiem. Niech rzuci kamieniem ten, komu nigdy nic się w nerwach nie wyrwało. Tylko nas od żużlowców różni ten drobiazg, że za nami nie latają żądni krwi i flaków dziennikarze z dyktafonem. Cytowanie wypowiedzi co do przekleństwa (tego w charakterze przecinka) dość jednoznacznie świadczy o intencjach cytującego żurnalisty.
Ponadto jestem głęboko rozczarowana faktem, że nikt nie zwrócił uwagę na postmodernistyczny charakter wypowiedzi. Przecież „kawał szmaty” to wypisz-wymaluj cytat ze słynnej wypowiedzi Grzegorza Walaska o Nickim Pedersenie (a mówiłam, że ten Nicki to wszędzie się zaczepi, nawet jak kontuzjowany). Za którą to wypowiedź nikt go, jeśli mnie pamięć nie myli, nie ganił. Polis zdecydował się na twórcze nawiązanie do klasyka i nikt nie docenił tego intertekstualnego akcentu. A swoją drogą, szmata stała się niemodna już w zeszłym sezonie. Niech ktoś wreszcie nazwie rywala „kawałem ceraty”. Oryginalności trochę, panowie!
Wy sobie szykujcie kreatywne wyzwiska, a ja idę szykować ekipę na mecz podwyższonego ryzyka (znalezienia nowych przyjaciół), czyli Derby Wielkopolski vel Poznań kontra Gniezno. Jakoś mi ostatnio zasmakowała rodzinna atmosfera…
Joanna Krystyna Radosz
Zdjęcia: Paweł Mruk, Roma Rubenis / lokomotive.lv
Zapraszamy do obejrzenia pełnej fotogalerii z GP Łotwy na stronie: lokomotive.lv/gallery