Do piątku obawiałam się, czy istnieje życie po Drużynowym Pucharze Świata. A dokładniej – czy będzie o czym pisać, poza tym, że tradycyjnie o SEC-u (w nieco kadłubowej obsadzie), o tym, jak Gniezno złoiło skórę rawickim niedźwiadkom oraz o Grigoriju i Piotrze. O tych ostatnich, ma się rozumieć, nie żużlowo. Na szczęście los czuwa nad Babskim Okiem i obrodziło materiałem tak, że pozostało mi wyciąć z rzeczywistości jeden wątek. Nie będzie więc o Grigoriju, bo nie wiemy jeszcze, co oficjanie powiedziała próbka B. Nie będzie także o Piotrze P., sprawa jest bowiem jasna. Będzie o żużlu. I na pozytywie. Idźcie i czytajcie.
Spokoju nie ma – jest muzyka
W ubiegłym tygodniu do felietonu rozmiarów Biblii Tysiąclecia nie wszystko się zmieściło. Nie zmieściły się na przykład refleksje natury muzycznej. A temat jest szeroki, barwny i rzadko poruszany. Playlista na stadionie – zastanawialiście się nad tym kiedyś? Wiadomo, że jak człowiek przyjdzie na stadion, to jakaś muzyka leci, żeby nudno nie było i żeby kibiców rozruszać. Mało tego, istnieje pewnego rodzaju trzon, stała lista przebojów niezależna od stadionu. „We Are The Champions” i w ogóle Queen to już klasyka, tak samo jak „Highway To Hell” AC/DC. Powiadają, że bez „Highway To Hell” żużel się nie liczy. „The Final Countdown” Europe również leci dość powszechnie, zwłaszcza na zawodach, na których odliczanie do najważniejszego biegu (np. finału) ma sens.
Oprócz rockowej klasyki jest też klasyka stricte stadionowa, czyli do bawienia się. Jeżeli ktoś nie zna „Jaki tu spokój”, to albo nie bywa na stadionach, albo nie uczestniczy w życiu kibicowskim. Znam ludzi, którzy tej piosenki nienawidzą, ale fakt pozostaje faktem – jak żadna inna może rozruszać kibicowską brać. W Lesznie podczas finału Drużynowego Pucharu Świata usłyszałam też pierwszy raz w tym sezonie (a na żużlach byłam wielu) „Bałkanicę”, bez której nie tak dawno nie było zawodów. W Toruniu na mroźnym Grand Prix 2013 puszczali ją nawet trzy razy, żeby rozgrzać zebraną publiczność. Do bawienia się jest także playlista ogólnosportowa, czyli większość radosnej twórczości Hermes House Bandu. Nazwy możecie nie kojarzyć, ale stadionową wersję „Live Is Life” albo „I Will Survive”, że o „Country Roads” nie wspomnę, kojarzycie na pewno. A to wszystko oni – holenderscy specjaliści od dobrej zabawy.
Wszelako oprócz tego trzonu co stadion, to obyczaj. Z Wrocławia i mojego pierwszego Grand Prix w życiu wyniosłam „Biało-Czerwonych” Zuzanny Szreder, których potem usłyszałam na innym stadionie chyba tylko raz. W Pradze puszczano wszystko, a najchętniej „Mniej niż zero”. W Daugavpils królowały hity z list przebojów – niestety te najciekawsze były po łotewsku i do dziś nie znam ich tytułów. Gniezno lubi dance, Toruń, kiedy jeszcze bywałam tam regularnie, wolał rocka…
Leszno zaś obyczaje ma takie, że playlista na Smoczyku nieodmiennie mnie zaskakuje. Pamiętam DPŚ 2007 i baraż, na którego zakończenie z głośników poleciało „I’ll Find My Way Home” Vangelisa. No, nijak tego utworu z żużlem bym nie skojarzyła, ale pasował – zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak łatwo w Lesznie po zawodach zbłądzić w drodze do samochodu. Była historia, i żeby tylko jedna…
Baraż DPŚ 2017 odznaczył się bardzo jednorodnym źródłem oprawy muzycznej. Nie było Polaków, pogoda wyglądała niestabilnie, więc na Smoczyku narodu zasiadło mało – zbyt mało, żeby na ten naród marnować wyżej wymienione stadionowe hity. Odpowiedzialni za playlistę raczyli nas więc piosenkami… z tegorocznej Eurowizji. Dobry trop. Eurowizja też służy głównie beztroskiej zabawie. Szczególnie upodobał sobie leszczyński DJ szwedzką propozycję (chociaż Szwedzi nie jechali) „I Can’t Go On”, znany z tego, że ma dwie linijki tekstu. Oraz że wokalista, chodząc po scenie, śpiewa o tym, jak to nie może ruszyć do przodu. Rozdwojenie jaźni na poziomie innego eurowizyjnego artysty, który znany jest z dwóch hitów o tytułach następujących: „Slow Down” oraz „Can’t Slow Down”.
Możliwe też, że DJ’em był Antonio Lindbäck. Nie chcielibyście takiego DJ’a?
Redaktor Korościel (o nim za chwilę), znany i z komentowania żużla, i z Radia Zet, opublikował kiedyś na swoim blogu listę żużlowych przebojów. Gdybym miała tutaj pójść w jego ślady, czytelnik popukałby się w głowę, ponieważ moja osobista playlista na speedway to mieszanka utworów dziwnych oraz popopery, ponieważ jak wiadomo Il Divo i żużel to najlepsze połączenie świata. A jak nie wierzycie, to spróbujcie. Ja natomiast chętnie przyjmę propozycje dla przyszłych stadionowych DJ’ów, albowiem diablo mnie ciekawi, co czytelnicy PoKredzie.pl uważają za idealną piosenkę na żużel?
A co leci w Rybniku? Złośliwcy mówią, że Rybnik leci...
Na podwójnym gazie – i z cukrem
Jestem filologiem i na co dzień pracuję ze słowem. O słowie śpiewanym już było, ale na żużlu jest też sporo słowa mówionego. Mam na myśli działalność spikerów, komentatorów i dziennikarzy. Na naszym portalowym fanpage’u wywiązała się w niedzielę dyskusja o dobrych i złych komentatorach i nie sposób do niej nie nawiązać. Zacznijmy wszelako od początku.
Na początku był, jak w dobrym micie, chaos. Chaos spowodował bieg juniorski w meczu PSŻ Poznań – Motor Lublin, kiedy to Emil Peroń z Lublina i Wojciech Pilarski z Poznania padli na tor całkiem niezależnie od siebie. Pilarski uszkodził się, uszkodził też bandę, a konieczność odtransportowania go karetką sprawiła, że mecz się przedłużał. W międzyczasie zaczął się SEC, który włączyliśmy na telefonie, bo co będziemy siedzieć i patrzeć na polewaczkę. Mecz wznowiono, SEC trwał, wyścigi jechały równocześnie. Z telefonu dobiegały głosy duetu Pieczatowski – Korościel i niepokoiły współkibiców. Z rzadka dołączał do tego komentarza spiker na poznańskim stadionie i w efekcie można było usłyszeć różne ciekawe rzeczy. Spiker bowiem do tego duetu by pasował – mówił barwnie, sypał żarcikami („Stanisław [Burza – dop. red.] pojechał jak burza”), chciało się słuchać. A ja mimowolnie zaczęłam się zastanawiać, czy eurosportowy duet pasowałby do komentowania ligi. Ekstra, pierwszej, drugiej, trzeciej australijskiej – wszystko jedno.
Nie. Prosty kibic chyba by zwariował, gdyby emocjonował się meczem swojej drużyny, słuchając historii o „orbitowaniu bez cukru”. Na meczu ligowym kibic potrzebuje budowania napięcia, emocji, ograniczenia narracji pozasportowej do absolutnego minimum. Tutaj znakomicie sprawdza się Tomasz Dryła, który dysponuje wiedzą fachową, a przy tym jak się rozemocjonuje, to nawet mecz Gniezna z Rawiczem umiałby skomentować tak, że człowieka by z krzesła porwał. Nawiasem mówiąc, na tym właśnie spotkaniu siedziałam przed grupą kibiców, którzy każdy wyścig przeżywali tak, jakby zależały od niego losy awansu do pierwszej ligi. Orły dziobały niedźwiadki w najlepsze (66:24 - dop. red.), a klub kibica opłakiwał każdy stracony punkt. To jest prawdziwy fanatyzm!