Ten felieton miał mieć wdzięczny tytuł „Felieton bez Łaguty”, dla udowodnienia, że nie tylko część kibiców ma już przesyt afery meldonijnej. Jednak z uwagi na bogatą tematykę krzyżową w finale Ekstraligi pozwólcie, że pójdę bardziej w klimaty poniekąd religijne.
W poprzednim odcinku…
Mam wrażenie, że ktoś (moi redakcyjni koledzy?) powinien robić co tydzień podsumowanie żużlowych plotek, afer i gorących newsów z ostatnich siedmiu dni. Człowiek wyjeżdża na wakacje, dostęp do Internetu ma nieco ograniczony (zresztą, kto grzebałby w Internetach, kiedy obok błyszczy ciepłe morze o barwie błękitu?), a potem wraca i przez tydzień próbuje się połapać w tym, kto z kim i dlaczego. Meldonium-gate niby się już zakończyło, ale ten serial będzie mieć drugi, a może i trzeci sezon. W końcu Grigorij Łaguta złożył odwołanie, wróble ćwierkają, że ma spore szanse na ugranie skrócenia dyskwalifikacji. Inne wróble powiadają, że może i ROW się w Ekstralidze utrzyma, ale to już byłoby totalne science fiction, niezależnie od tego, co sądzicie o tym, kto powinien spaść z najzabawniejszej ligi świata… Ręka w górę, kto ma dosyć tego cyrku. Chyba nawet ci, którzy nakręcają się powtarzaniem jak katarynki tezy o „dożywotniej dyskwalifikacji wszystkich dopingowiczów”. Krótki komunikat:
a) Doping dopingowi nierówny;
b) Kryształowa czystość kończy się tam, gdzie zaczyna się wyczynowy sport, bo każdy coś tam bierze, witaminy, odżywki, leki, i każde brane coś tam kiedyś może trafić na listę WADA;
c) Sportowcy nie mogliby przestać brać specyfików z listy z podpunktu b), ponieważ sport wyczynowy to nie zdrowie, lecz orka na ugorze, a w dobie kibiców, sponsorów, działaczy żądających, żeby było „wyżej, szybciej, dalej” żaden organizm nie da sobie rady bez wsparcia;
d) Nawet komisje antydopingowe czasem popełniają błędy (to nie ten przypadek, ale mówię o zasadzie).
A tak swoją drogą, gdyby za doping miała być zawsze i niezmiennie dożywotnia dyskwalifikacja, o medalach w biegach narciarskich moglibyśmy co najwyżej pomarzyć. Justyna Kowalczyk też kiedyś popełniła błąd i nie czyni to z niej oszustki i nie przekreśla jej kariery.
Skoro już zakończyliśmy z jedną aferką, przejdźmy do innej, tej, o której akurat w mediach jest podejrzanie cicho. Losy Lokomotivu Daugavpils są w tym roku nader burzliwe. Dość regularnie piszemy o sytuacji łotewskiego klubu [dla tych, którzy nie czytali: Co się stało w mieście nad Dźwiną?], ale nowe informacje pojawiają się zbyt szybko, by ktokolwiek (zwłaszcza na urlopie) był w stanie za nimi nadążyć. Wybrany w czerwcu tego roku nowy mer, pan Elkniņš, już merem nie jest. Drugiego września odbyły się przedterminowe wybory samorządowe, a nowym władcą miasta został dotychczasowy wicemer, pan Richard Ejgim (ten od „ligi juniorów” i toru miniżużlowego bez toru żużlowego). Teoretycznie oznacza to jeszcze większe kłopoty dla żużla, ale… No właśnie. Ejgim został merem dzięki oderwaniu się od Elkniņša i komitywie z Lāčplesīsem, byłym merem - tym, który żużel lubił i chętnie dotował. Scenarzyści paradokumentów nie powstydziliby się takiej intrygi! Oznacza to, że wiemy jeszcze mniej niż wiedzieliśmy, bo żużel w Daugavpils może teraz albo mieć jeszcze bardziej pod górkę, albo w ramach zadośćuczynienia dostać jeszcze większą dotację. Co nie oznacza, że włodarze „Kolejarza” zasypiają gruszki w popiele. Z wiarygodnych źródeł wiem, że klub, który wydał na świat siódmą drużynę globu i trzecią w Europie juniorską ekipę, intensywnie szuka sponsorów strategicznych. Trzymamy kciuki, prawda?
Gorąca jesień
Pogoda w tym roku zdecydowanie nas nie rozpieszcza. Wiedzą o tym ludzie z One Sportu, którzy kolejny raz przegrali z warunkami atmosferycznymi. Dzielna polska ekipa musiała uznać wyższość deszczu w Lublinie, a nowy termin finału SEC-a wyznaczono aż na 14 października. Współczuję organizatorom - po przekładanych dwukrotnie parach w Gnieźnie, po dwóch deszczowych finałach IMŚJ to kolejna kłoda na ich drodze, kłoda, na którą w żaden sposób nie zasłużyli. Współczuję grupie wsparcia Andrzeja Lebiediewa, która przyjechała z Daugavpils po to, żeby obejrzeć sobie deszcz w Lublinie. Współczuję wreszcie wszystkim fanom duetu Pieczatowski-Korościel. Jak tak dalej pójdzie, to powtórkę finału skomentuje sam Michał Korościel, bo Jakub Pieczatowski będzie zajęty komentowaniem Pucharu Świata w skokach narciarskich.
Deszcz grał główną rolę także w obu meczach na szczycie pierwszej ligi. Właściwie to meczu było półtora - niedojechane (acz zaliczone) zawody w Gdańsku i szczątki spotkania w Tarnowie. W Tarnowie, o dziwo, chciał jechać Gdańsk, ale kiedy po trzech biegach widać było, że ten błotocross Wybrzeżu nie posłuży, jechać się odechciało. Obecnie, wzorem ligi duńskiej, na pewnym serwisie społecznościowym trwają ustalenia, na jaki wynik drugiego meczu się umówić na wypadek, gdyby pogoda nie pozwoliła na jego odjechanie. Propozycja Gdańska, żeby było to 48-42 dla Tarnowa, spotkała się z kontrpropozycją, że może jednak 49-41. Przy obecnej aurze nie zdziwię się, jeżeli zwycięzcę pierwszej ligi wyłoni rzut monetą. W ostateczności można awansować obie drużyny, a z Ekstraligi wraz z Rybnikiem (minusowe punkty Łaguty) wyeliminować Toruń (było nie było, najsłabsza drużyna w mijającym sezonie). Dla chcącego nic trudnego.
Trzymamy kciuki, żeby tym razem się udało. Zdaje się, baraże w kalendarzu tuż tuż... (grafika: FB Unia Tarnów ŻSSA)
A co mają zrobić Szwedzi, skoro Smederna Eskilstuna kolejny tydzień bezowocnie czeka na poznanie rywala w walce o drużynowe mistrzostwo kraju? Nastawiłam się we wtorek na oglądanie Elitserien, a tu portale sportowe informują: transmisji nie będzie. Nerw aż skoczył, że pewnie znowu piłka kopana od żużla ważniejsza… Okazało się jednak, że transmisji nie będzie, ponieważ nie ma czego transmitować. Deszcz, panie i panowie. Dzień później - to samo. A Smederna czeka… Termin nr 4 - czwartek. Te finały to Szwedzi odjadą jak niegdyś Zielona Góra z Toruniem, w połowie października. Cieszę się, że w Sztokholmie jest stadion z dachem w kontekście nadciągającego Grand Prix. Oby, nawiasem mówiąc, była to lepsza runda niż Grand Prix w Tekturowie… przepraszam, Teterowie. Kto tam w ogóle wygrał, bo nie pamiętam?
W czasie deszczu dzieci - i dziennikarze - się nudzą. I marudzą. Dziennikarze zaczęli ostatnio marudzić masowo. Najpierw na to, że Jason Doyle i Przemysław Pawlicki pojechali w półfinałach „kompromitująco” i gdyby nie to, że to zawodnicy dziś dyktują warunki na rynku transferowym, już mogliby szukać nowego pracodawcy. Matko jedyna, a któż ma dyktować sytuację na rynku transferowym, jak nie zawodnicy? Kibice czy prezesi? A może dziennikarze? Ani kibice, ani prezesi, ani tym bardziej kwiat polskiego (i nie tylko) żurnalizmu nie ryzykują życia na torze, nie zostawiają tam zdrowia i sporych pieniędzy wpakowanych w sprzęt, logistykę i tak dalej. A propos logistyki - jaka ciężka głowa wymyśliła finał Ekstraligi dzień po Grand Prix w Sztokholmie? Czy nie przyszło tej głowie do głowy, że finał może się odbywać w miejscu tak oddalonym jak Wrocław? Droga ze stolicy Szwecji do Wrocławia przy sprzyjających wiatrach zajmuje blisko siedemnaście godzin, a sprzęt przecież samolotem nie doleci. A wszystko dlatego, że nie ma ligi po tych polskich rundach Grand Prix. Nie kupuję wyjaśnienia, że to dlatego, że kibice po GP w Polsce mają przesyt żużla i nie przyszliby na ligę. Kto tu jest w końcu dla kogo?! Komuś się chyba priorytety poprzestawiały.
Dziennikarze marudzą też, że temu Doyle’owi to tylko monety w głowie. I tytuł mistrza świata, w związku z czym w lidze jeździ zachowawczo. Jak on tak może?! Ano, może. Nie on pierwszy. Nicki Pedersen stawiał Grand Prix przed ligą, zanim to było modne - już w 2006 roku, kiedy poddał się operacji nadgarstków na początku sezonu, żeby zmieścić się między turniejem w Krško a tym we Wrocławiu. Stal Rzeszów musiała sobie radzić bez niego. Greg Hancock też odpuszczał ligę dla walki o indywidualne laury. Jak byśmy naszej ligi nie kochali i nie hołubili, największym prestiżem w żużlu jest tytuł IMŚ, a nie DMP. To nic złego - to objaw zdrowego sportu, bo w większości dyscyplin liczy się właśnie tytuł najlepszego zawodnika globu. A że Doyle chce zarabiać? Cóż, nie jeździ na żużlu hobbystycznie. Państwo dziennikarstwo też chcą zarabiać i różne artykuły z tego tytułu płodzą. Taki mamy świat, że pieniądz jest dość ważną sprawą. A dla Australijczyka - czy dla jakiegokolwiek zawodnika - starty w zawodach to taka sama praca jak dla wielu z nas etat za biurkiem od ósmej do szesnastej. Jestem przekonana, że nie zawsze w pracy jesteście wypoczęci i w najlepszej formie. Takie życie, nie ma co się obrażać. Kochać i nie pytać, bo w końcu gdyby nie żużlowcy, to i tego naszego zwariowanego sportu by nie było.
Droga krzyżowa
W ostatnią niedzielę stanęłam przed trudnym wyborem człowieka mieszkającego w mieście bliskim kilku ośrodkom żużlowym. Pojechać do Gniezna na finał drugiej ligi czy do Leszna na finał Ekstraligi? Względy logistyczne zadecydowały - Gniezno i niech im będą dzięki! Mecz na szczycie najniższej ligi był bardziej na szczycie niż najniższej. Nie zabrakło emocji, kontrowersji i zdartych gardeł. Losy bezpośredniego awansu ważyły się do ostatniego biegu, a kiedy Adrian Gała i Mirosław Jabłoński przywieźli lublinian na 5:1, stadion eksplodował. Zgromadzeni w Gnieźnie kibice byli już w piekle, gdy Start w dwumeczu przegrywał ośmioma punktami, i w czyśćcu, kiedy w jedenastym biegu zamiast spodziewanego najwyżej remisu było 5:0 po wykluczeniach Jeleniewskiego i Miesiąca. Nie zabrakło fajerwerków, okazałej pirotechniki i ekspresywnej radości braci Jabłońskich. Takie rzeczy tylko w drugiej lidze - a od przyszłego sezonu już w pierwszej. Lublin natomiast wciąż ma szansę na awans, wszak Stal Rzeszów w tym roku przędzie cienko. Jeżeli nie zechce się utrzymać, dla Koziołków prosta droga do pierwszej ligi. Jeżeli zechce - zawodnicy Motoru wciąż mają szansę.
Po pięknych emocjach w Gnieźnie liczyłam na podobną ucztę w transmisji z Leszna. I prawie zostałam zaspokojona. Do piętnastego biegu finał Ekstraligi był pięknym widowiskiem z wymianą ciosów niczym na ringu, z nieoczekiwanymi zwrotami akcji, z bohaterami i team spiritem po obu stronach barykady. Tylko co z tego, skoro ostatni wyścig i towarzyszące mu wydarzenia cieniem położyły się na całym żużlowym spektaklu?
Znany rosyjski rewolucjonista-teoretyk, Aleksander Hercen, pytał w swym słynnym dziele: „Kto winien?”. Pytanie to doskonale obrazuje ów nieszczęsny bieg piętnasty. Kto winien temu, że regulamin Ekstraligi jasno stanowi, iż nie można zaliczyć wyników biegu, jeśli upadek miał miejsce przed ostatnim okrążeniem? Tai Woffinden w pierwszej odsłonie wyścigu padł jak ścięty tuż przed linią startu i leżał tak niczym ukrzyżowany. Choćby sędzia Bryła chciał, choćby tak nakazywała logika, nie mógł nie powtórzyć wyścigu. Kto winien, że w powtórce sczepili się Milík z Pawlickim? Niektórzy powiedzą, że Czech, bo przedłużył prostą. Tego zdania jest między innymi Leszek Demski, który w Magazynie Ekstraligi nie zostawił suchej nitki na decyzji Ryszarda Bryły. Ktoś inny powie, że to Pawlicki niepotrzebnie się na Milíka zakładał. Sędzia Bryła uznał, że sytuacja jest do powtórzenia we trójkę, ale czuć w tym lęk przed zabieraniem punktów i oskarżeniami o wypaczenie wyniku meczu. Oskarżenia są i tak, tutaj sędziemu nie wyszło. Nie wyszło też samemu Pawlickiemu, który po upadku wyglądał jak z krzyża zdjęty, a jakim cudem wyjechał do trzeciej powtórki, to już najstarsi górale nie wiedzą. Bohaterstwo czy desperacja?
Żądni krwi i wrażeń członkowie żużlowej społeczności mają teraz żer! Że Piotrek Václava trzepnął po kasku. Że Václav nie czuje się winny (a po biegu wyglądał, jakby jednak się czuł). Że na tor poleciały butelki. Że w parkingu omal nie doszło do burdy. A ja z perspektywy teleodbiornika mogę powiedzieć tyle – to są te finałowe emocje. To jest cena, jaką płacimy za „najlepszą ligę świata”. Żadne apele, żadne prośby, z odsłoniętym biustem czy bez, nie pomogą na tych kibiców, którym emocje przesłaniają zdrowy rozsądek.
Ale o ile jestem w stanie zrozumieć (co nie znaczy: zaakceptować) te przesadne emocje na stadionie, i po stronie kibiców, i zawodników, i całych teamów, o tyle pisania Milíkowi wiadomości, jakim to jest bandytą i że powinien złapać ciężką kontuzję, nie zrozumiem nigdy. Żeby napisać, trzeba ochłonąć na tyle, by mieć zdolność pisania. To daje czas na otrzeźwienie. Ale refleksja, że te internetowe krzyki nikomu nie pomogą i nic nie zmienią, nie nadchodzi. Po co? Po co te wszystkie przepychanki w sieci, gdzie mamy czas pomyśleć, zanim napiszemy i zanim klikniemy „wyślij”?
Siądźmy z piwem/winem/colą/czymkolwiek i oglądajmy zamiast krzyczeć i kląć. Napawajmy się końcem sezonu.
O ile pogoda pozwoli.
Joanna Krystyna Radosz