Z racji młodego (jeszcze) wieku, mój związek emocjonalny ze sportem żużlowym nie trwa przesadnie długo. Mimo tego, sporo rzeczy już widziałem, o wielu słyszałem, więc trudno mnie jakoś wielce zaskoczyć. Za to jednak kocham żużel, że w dalszym ciągu potrafi to zrobić. Tak było z przypadkiem Grega Hancocka i jego decyzją o rezygnacji ze startów w PGE Ekstralidze.
Patrząc po licznych komentarzach i opiniach, pomyślałem wtedy (chyba jak spore grono osób) - cóż, dostał słabe oferty i chce po prostu przeczekać. Przecież w majowym okienku transferowym szybko zgłosi się jakaś drużyna w potrzebie i będzie można solidnie podbić stawkę. Brzmiało rozsądnie i bardzo realnie. Pojawiło się jednak pewne "ale", w postaci informacji o negocjacjach Amerykanina zarówno z Motorem Lublin, jak i Stalą Rzeszów. Jak się to skończyło, wszyscy już wiemy. Czterokrotny najlepszy żużlowiec globu wylądował na drugoligowym Podkarpaciu, a w przyszłym roku będzie śmigać między innymi w Rawiczu. Nie powiem, zrobiłem wtedy wielkie oczy.
Jak się okazuje, Hancock na koniec kariery zrobił interes życia. Dostał do ręki trzyletni kontrakt i misję zbudowania w Rzeszowie podwalin pod wielki speedway. Część osób śmiała się, słysząc wyjaśnienia Grega o chęci spróbowania czegoś nowego i poszukiwaniu nowych wyzwań. Okej, pewnie za aspektem pieniężnym jest to gdzieś na dalszym planie, ale... ja Hancockowi wierzę. W żużlu osiągnął już wszystko (może oprócz złota IMŚJ, ale nie sądzę, żeby spędzało to sen z jego powiek), a rzeszowski projekt wydaje się niezwykle interesujący i idealny na ostatnie lata kariery. Amerykanin w przyszłym roku skończy 48 lat, kiedy dobiegnie końca umowa z "Żurawiami", będzie już panem po 50-tce, i chyba chce już oszczędzać kości, a w drugiej lidze nie będzie aż takiej wojny na żyletki, jak to jest w "najlepszej lidze świata". Nie będzie pewnie też dlatego, że większość biegów będzie wyglądać tak samo - "Grin" po prostu odjedzie rywalom już na starcie. Co do kasy - niestety, ktoś mógłby stosować nawet najlepsze metody perswazji, a ja i tak nie uwierzę, że Hancock pojedzie za stawki zapisane w regulaminie PZM. Dla przypomnienia – dla drugiej ligi to maksymalnie 20 tysięcy złotych za podpis i 650 złotych za punkt. Jak donosi zaś na twitterze red. Wojciech Koerber, jego kontrakt ma być na poziomie ekstraligowym. Ciekawe co na to związkowi działacze? Może wierzą, że ich regulamin jest przestrzegany? Podsumowując – Hancock na stare lata dostał dobrą kasę, łatwą ligę i bogatego szefa. Kto by się pod czymś takim nie podpisał?
Śmieszą mnie zawsze te wszystkie komentarze o tym, że ktoś jest "złotówą". Rozumiem idealistyczne podejście kibiców, tyle że jest ono skrajnie naiwne. Czasy przywiązania do barw klubowych skończyły się już dawno (poza naprawdę pojedynczymi przypadkami), a żużel to po prostu biznes. A że oskarżenia o bycie "złotówą" są dla mnie banalne, to równie banalnie odpowiem: kto by nie zmienił pracy na taką, gdzie lepiej płacą? Lub jak w przypadku Hancocka, może płacą podobnie, ale praca jest nieporównywalnie lżejsza? Nawet jeżeli Amerykanin widzi te wszystkie komentarze, a Rafał Haj tłumaczy mu słowo "złotówa" na angielski, to pewnie śmieje się z nich do rozpuku, gdy zaraz potem sprawdza stan swojego konta. Można Hancocka lubić lub nie, ale jedno trzeba mu przyznać - właśnie założył idealny fundusz emerytalny. Słuchając planów prezesa Ireneusza Nawrockiego wydaje się, że będzie on trwał jeszcze po odłożeniu kevlaru do szafy w 2020 roku, gdy zawodnik przejmie funkcje kierowniczo-menadżerskie w klubie. Pamiętając o naszym ledwo zipiącym systemie emerytalnym i kolosie na glinianych nogach, czyli ZUS-ie, pozostaje zapytać po raz drugi - jak tam wasze emerytury, hancockowi krytycy?
Jakub Sierakowski