Skończył się okres transferowy, zaczęła sroga zima. Żadnych busów w dziwnych miastach, ploteczek, żadnego ścigania (chyba że ktoś, jak ja, zakochał się w ice racingu) aż do marca, kiedy brać żużlowa tłumnie ruszy na stadiony narkotyzować się dźwiękiem i zapachem na pierwszych sparingach. Ale czy na pewno? Czy już z całą pewnością odkryły się wszystkie karty?
Zima długa, zima nudna
Najważniejsza informacja na temat roku 2018 w polskim żużlu brzmi: będzie. To brzmi jak oczywistość, lecz kto w ostatnich tygodniach śledził żużlowe poletko, wie, że oczywiste to wcale nie było. Wszystko za sprawą projektu nowego regulaminu Ekstraligi, w myśl którego żużlowcy jeżdżący w najlepszej lidze świata mieli płacić kary niemal za wszystko, włącznie z używaniem na gadżetach własnego nazwiska. Twór ten powinno się na lekcjach języka polskiego omawiać jako przykład groteski. Przykład? Jeżeli odpowiednio pointerpretować przepisy, to kontuzjowany zawodnik może otrzymać karę za to, że jest kontuzjowany (nie uważał na siebie) i za to, że nie jeździ przez to w meczach (kara za absencję, niby nie dotyczy kontuzji, ale dajcie mi dobrego prawnika, a zacznie). A jeżeli mimo kontuzji jeździłby w meczach… też dostałby karę za nieuważanie na swoje zdrowie. Na szczęście protest zawodników został wysłuchany i zrozumiany, włodarze ligi doszli z nimi do porozumienia i absurdalne zapisy zmieniły się w coś całkiem logicznego i lekkostrawnego. Dzisiaj z Regulaminu Tysiąclecia możemy się już tylko śmiać.
O tym, że sezon żużlowy się skończył, najdobitniej informują mnie media społecznościowe. Biorąc pod uwagę, że śledzę chyba wszystkie osoby ze środowiska, które śledzić się da, winnam codziennie otrzymywać solidną dawkę zdjęć z toru. Ale nie po sezonie. Krótka relacja obrazkowa: Nicki Pedersen znowu załatwia tajemnicze biznesy w Danii, środkowy (bo już przecież nie najmłodszy) Łaguta spędza z rodziną wakacje na Malediwach, a narzeczona/żona* Andžeja Lebiediewa chwali się córeczką. I tak dzień w dzień, i pewnie do lutego, kiedy zaczną się obozy kondycyjne i inne tego rodzaju przyjemności. Pewnym uroczym przerywnikiem było okienko transferowe, jak zwykle krótkie a burzliwe. Szkoda tylko, że okienko w większości potwierdziło wcześniejsze doniesienia, a prawdziwych bomb było niewiele. Cóż, może nie w ilości, lecz w jakości rzecz?
Na północy bez zmian
W Ekstralidze niby zmieniło się dużo, ale tak naprawdę zmieniło się chyba tylko to, że brakuje nam murowanego faworyta do tytułu DMP. Może to i lepiej, bo murowany faworyt zawsze ma pod górkę – nie dość, że musi przez cały sezon udowadniać, że słusznie środowisko już założyło mu koronę na głowę, to jeszcze jak udowodni, nie zostaje to uznane za sukces, lecz za naturalną kolej rzeczy. A jak nie udowodni… szkoda gadać. Wszystkie dream teamy lat minionych wiedzą, jak bolesny jest taki zawód.
Na pierwszy ogień idzie beniaminek z Tarnowa. Zespół wymienił pół składu, zrobił się duńską kolonią na południu Polski – i tylko z Kildemandem miał jakieś problemy, ni to Duńczyk za dużo chciał, ni to nie wykazywał należytego entuzjazmu. Kibice z Tarnowa marzyli po cichu o Januszu Kołodzieju, ale to nie przy tym składzie zarządzającym – dostali za to całkiem perspektywicznego Wiktora Kułakowa. Zadowoleni?
W Toruniu największą zmianą będzie chyba powrót do tradycyjnej dla wielu nazwy – Apator. Tym, co się w ogóle nie zmieniło, jest podejście włodarzy klubu. Znów budują patchworkową drużynę, która ma mocnych zawodników, ale nie ma koncepcji. Kolejny rok z rzędu patrzę na poczynania torunian i zastanawiam się, dlaczego tak trudno wymyślić strategię i dopasowywać do niej zawodników zamiast kupować zawodników, a potem na chybcika montować strategię. Oddanie ikony klubu to wizerunkowy strzał w stopę. Adrian Miedziński owszem, potrzebuje zmian, zasiedział się, ale mówimy o sytuacji, kiedy z drużyny, która niegdyś stała wychowankami, został tylko wspomniany Miedziński i Paweł Przedpełski. O wiele lepiej byłoby zostawić Adriana, a pożegnać się z Chrisem Holderem, choćby na rok – temu panu zmiana otoczenia naprawdę dobrze by zrobiła. Może znalazłby nowe wyzwania i radość jazdy, jak niektórzy inni anglosascy żużlowcy. Rune Holta drugiego sezonu życia z rzędu mieć chyba nie będzie, nie ten wiek. A Doyle? Doyle to mistrz świata… i, paradoksalnie, kot w worku. Może okazać się liderem i ligowym kosiarzem, może jak przed rokiem wyznaczać sobie cele poza Ekstraligą i oszczędzać kości w najważniejszych meczach sezonu. A jest jeszcze wracający po kontuzji Iversen. Każdy z tych zawodników z osobna to dobry wybór, ale zebranie ich razem musi się wiązać z bardzo dobrym planem. Czy Toruń ten plan ma?
Na przeciwległym biegunie jest Grudziądz, który zostawił większość składu, wzmocnił się Przemysławem Pawlickim i spokojnie oczekuje na start sezonu. Jeśli Artiom Łaguta nadal będzie jeździć na petardach rodem z Formuły 1, a może jeszcze użyczy ich kolegom, możemy się spodziewać, że grudziądzanie zakończą sezon 2018 wyżej niż 2017.
Częstochowa, podobnie jak Toruń, montuje skład nie wiadomo właściwie na co. Miedziński ma się u „Lwów” odbudować, choć nie wiadomo, jak na niego zareagują kibice. Musielak ma w końcu przestać zrywać taśmy. Lindgren po kontuzji ma powrócić do formy. Jeśli wszystko to się sprawdzi, Częstochowa jest nie bez szans na play-off. A ma przecież jeszcze Andrieja Kudriaszowa, tego, co to według papy Golloba nie miał ambicji. Historię o bolesnym rozwodzie Rosjanina z Polonią Bydgoszcz słyszała w dwóch wzajemnie wykluczających się wariantach: w myśl drugiego to włodarze klubu oświadczyli, że trzeba się szykować na drugą ligę, a Kudriaszow uznał, że tam to on jeździć nie będzie – i poszedł do Ekstraligi. Jest mistrzem Rosji, potrójnym, i żadnego z tytułów nie dostał na ładne oczy, a i w Drużynowym Pucharze Świata jak się w barażu obudził, tak i tam, i w finale dowoził cenne punkty. Czy odnajdzie się w Ekstralidze? Pytań jest wiele, odpowiedzi mało.
Przemeblowała się za to Zielona Góra. Andrija Karpowa wysłała do Rybnika. Dostrzegam tu pewną logikę: skoro KARP-ow, to i w RYB-niku jeździć powinien, tylko gdzie jest w takim razie Rafał Okoniewski i dlaczego nie na Śląsku? Hampela wypuściła do Leszna, by Byk z Myszy znów stał się Bykiem. O Doyle’a Marek Cieślak nie walczył, na pewno mu chusteczką na pożegnanie nie machał. Skład Falubazu na papierze nie prezentuje się imponująco, jeśli nie liczyć Patryka Dudka. Niestety, Dudek jest jedynym mur-beton pewniakiem w tym zestawie. Włodarze zielonogórskiego klubu wierzą, że Piotr Protasiewicz jest jak wino, Michael Jepsen Jensen jeszcze nie pokazał najlepszego, Grzegorz Zengota był w Lesznie stłamszony, a Kacper Gomólski to chłopak gotowy na Ekstraligę. Cztery stwierdzenia, z których muszą się spełnić co najmniej dwa, by Falubaz myślał o play-offach.
W Gorzowie spokój jak w innym mieście na G. Z wielkich ruchów transferowych – oddanie Pawlickiego i Iversena, przygarnięcie Szymona Woźniaka. Może być interesująco. Gorzów wyraźnie ma pomysł na skład, bez szaleństw, bez zapożyczania się u sąsiadów takich czy owakich. Gorzów ma też Bartosza Zmarzlika, a to ujmuje sporo stresu w gorącym okresie transferowym. A czy Gorzów ma problemy finansowe, o jakich się w środowisku plotkuje, to już temat na inny artykuł.
Wrocław buduje skład ze wszech miar interesujący i w play-offach, mogę się założyć, wystąpi. Zmian niewiele – oddali Woźniaka i Jędrzejaka, nie wypuścili Dróżdża, który już poszedł w seniory, przygarnęli za to niesamowicie perspektywicznego Gleba Czugunowa. Czy to już czas na Ekstraligę dla młodego Rosjanina? Spartanie uważają, że tak. Rzutem na taśmę we Wrocławiu wylądował Max Fricke po epopei z ROW-em Rybnik. W poprzednim klubie Australijczyk podpisał kontrakt na dwa sezony z możliwością zmiany barw po zapłaceniu przez nowy klub odstępnego. Umowa była po angielsku i Fricke zrozumiał ją na pewno, ale po spadku Rybnika uznał ten zapis za hamulec dla swego rozwoju, bo prezes Mrozek oddać go za darmo nie zamierzał. Cóż, musztarda po obiedzie, panie Fricke. Umów należy dotrzymywać. Zakończenie tej bajki jest szczęśliwe: wilk syty i owca cała (i wrocławskie pieniądze świętej pamięci). A morał? Czytaj, co podpisujesz.
I na koniec aktualni mistrzowie kraju. Leszno także podeszło do tematu transferów spokojnie. Pożegnało się z Duńczykami i Zengotą, przy czym z Zengotą nieco cieplej, po czym bum! – ściągnęło Hampela oraz kolejnego perspektywiczniaka, czyli Brady’ego Kurtza. Byki jadą po bandzie nie tylko na torze. Mimo nowego regulaminu, pod którego pozostałe drużyny zmontowały składy z sześcioma seniorami, Unia Leszno pozostała przy pięciu seniorach, a na rezerwie najwyraźniej planuje wystawiać młodzieżowców. Kto jednak sądzi, że Leszno nie ma opcji zapasowej, jest w błędzie – mam większy wybór niż pozostali ekstraligowcy. Wszystko za sprawą drugiej drużyny – nowego bytu startującego w drugiej lidze. Byki rzuciły koło ratunkowe tonącym Niedźwiadkom z Rawicza, a może i same na tym skorzystają. Na papierze skład Kolejarza Rawicz właśnie zaczął wyglądać – to już nie tylko Adam Skórnicki, ale też Damian Baliński i paru perspektywicznych zawodników, w tym świeżo upieczony Polak, Wiktor Trofimow.
Kto z tego towarzystwa zostanie Drużynowym Mistrzem Polski? Poczekajcie, niech no wyjmę szklaną kulę…!
Car nic ci nie zagwarantuje
Ponieważ zima jest długa, a doznania należy dawkować, perystaltyce transferowej w niższych ligach przyjrzę się uważniej za tydzień. A jest czemu się przyglądać. Na razie podzielę się jedynie ogólnymi wrażeniami.
W pierwszej lidze mamy bardzo wyraźnego lidera. ROW Rybnik, nawet bez Fricke’a, to ekipa na awans. Spodziewam się układu: Rybnik i długo, długo nic. Dalej jest już bardziej wyrównanie. Odstaje tylko jedna ekipa – Start Gniezno. Czy też raczej Car Gwarant Start Gniezno. Z racji wykształcenia nieodmiennie czytam pierwsze słowo tej pięknej nazwy przez /c/, w związku z czym robi się zabawnie – choć w odniesieniu do proponowanego składu na przyszły sezon raczej groteskowo. Gniezno miało mocny zespół w 2017 roku. Mocny jak na drugą ligę i całkiem niezły do utrzymania się w lidze pierwszej. Brakowało tylko dodatkowego bodźca w postaci importowanego lidera. Kogo zaimportowało Gniezno? Ano Juricę Pavlicia i Kima Nilssona. Miało też podobno Josha Grajczonka, ale Orłom zwinęły go sprzed nosa inne Orły – te z Łodzi. Pavlić to niespełniony talent, a znowuż Nilsson to wielka niewiadoma. Za te pieniądze można było zainwestować w jednego zawodnika, tylko bardziej pewnego niż ta trójka razem wzięta. Miał do pierwszej stolicy zawitać Maksim Bogdanow – ale okazało się, że ktoś po prostu źle usłyszał i chodziło o Maksymiliana Bogdanowicza.
Z kolei druga liga żyje Gregiem Hancockiem. Mistrza świata w najniższej lidze rozgrywkowej to ja sobie nie przypominam, zawodnika z Grand Prix takoż. Greg podpisał kontrakt na trzy lata, co wskazuje, że chyba ma w planach jeździć do pięćdziesiątki. Powiedział też, że szuka nowych wyzwań. Ktoś tu chyba przedawkował coaching. Albo też Hancockowi zamarzyło się podbijanie nieznanych terenów i aż podskakuje z ekscytacji na myśl o wycieczce do Rawicza czy Krosna.
Jeśli pierwsza liga to prawdopodobnie Rybnik i długo, długo nic, to druga liga to Stal Rzeszów i… i na tym może zakończmy. Będę rozczarowana, jeżeli w przyszłym sezonie nie zobaczę ligowego pogromu. No chyba że Rzeszów objedzie szyty na miarę garnitur Polonii Bydgoszcz made by papa Gollob. Gryfy zrobiły piękną zasłonę dymną, kontraktując szereg zawodników nie pierwszej klasy, po czym w ostatnim dniu okienka sięgnęły po broń ostateczną – pana Berge z Francji. Mogą z nim awansować? A pewnie, że mogą. To jest żużel, tu nie ma rzeczy niemożliwych, prawda?
Taki obrazek zobaczyliśmy tuż przed zamknięciem transferowego okienka - w Rzeszowie, pomimo największej sportowej katastrofy w historii klubu - spadku do trzeciej w hierarchii lig, wszyscy uśmiechnięci, pośrodku 4-krotny Mistrz Świata, nowy prezes i atmosfera budowy czegoś nowego i wielkiego. I niech ktoś powie, że pieniądze nie rządzą światem... (slajd: podkarpacielive.pl)
Podróż w nieznane
Wspominałam na początku tego tekstu, że nie wszystko jeszcze wiemy. A nie wiemy tego, dokąd pojedziemy na przyszłoroczne Grand Prix. W kalendarzu jest już Cardiff (tradycyjnie ogłoszone tuż po turnieju w Cardiff), Warszawa (i już prawie wykupiona), Teterow (przez złośliwych zwany Tekturowem), a także… Praga. Kolejnej czeskiej rundy miało nie być, ma jej nie być od kilku lat, a ona zawsze jest, malkontentom na złość. Byłam na Grand Prix w Pradze niemal dekadę temu i chociaż zawody były nudne (spokojnie, we Wrocławiu są nudniejsze), to bawiłam się wyśmienicie. Tam się jeździ dla atmosfery, nie dla tego, żeby w każdym biegu były mijanki.
Cztery turnieje to jednakowoż trochę mało. A co dalej? Kilka miast ma ważne kontrakty, ale kontrakty kontraktami, a tu się kolejność rozgrywania turniejów liczy. Może włodarze cyklu pójdą po rozum do głowy i na finał sezonu ustawią Toruń lub Gorzów z gwarancją pełnych trybun zamiast Melbourne, które nawet przy frekwencji na poziomie 15 tysięcy wygląda na opustoszałe. Słyszałam coś o Grand Prix Łotwy, które uniemożliwia zorganizowanie na Łotwie DPŚ. Ale jak to: Grand Prix Łotwy? Nie mówcie, że w Rydze! Bo przecież nie w Daugavpils, którego mer (już trzeci w tym roku) nie ustalił jeszcze, czy żużel jest niedofinansowany, czy przefinansowany, i czy on się na tym żużlu zna, czy jednak nie do końca.
W ubiegłym roku poznaliśmy kalendarz Grand Prix 2017 10 listopada. W chwili, gdy piszę te słowa, jest piętnasty dzień listopada 2017, a nowego kalendarza ni widu, ni słychu. Oznacza to prawdopodobnie, że BSI jeszcze coś dogrywa. A skoro dogrywa, to będzie nowa lokacja. Może Grand Prix Francji? A może w końcu Rosja, którą FIM szczuje nas od dekady z okładem?
Gdyby nad stadionem w Togliatti dobudować dach, byłaby to idealna opcja na ostatnią rundę. Dalej niż Toruń, nie tak daleko jest Melbourne, koniec sezonu, zimna wódka i ciepłe walonki, i Siergiej Sznurow z zespołem Leningrad na stadionowej playliście. Nie chcielibyście? Na pewno lepsze to niż czwarta runda w Polsce.
Chociaż Francja, nie powiem, też brzmi kusząco. Ale znając realia, pewnie znów przywitamy się z Tampere albo innym "odlotowym" miejscem. Listopad to nie miesiąc dla optymistów.
Joanna Krystyna Radosz
*Krótkie żużlowe śledztwo wykazało, że chociaż domniemani Lebiediewowie mówią o sobie per "mąż" i "żona", to formalnie ślubu chyba jeszcze nie wzięli. Najprościej byłoby spytać samych zainteresowanych, ale tym się nikt jakoś nie zajął, bo ci, którzy mieliby odwagę, są zajęci poważniejszego kalibru plotkami, a pozostali najwyraźniej uważają, że nie wypada tak obcesowo pytać o status związku.