Gdyby poszukać cech, które łączą żużel w Polsce i w Czechach, to znaleźlibyśmy kilka takowych. I tu, i tu skręcają w lewo, pod taśmą staje ich czterech, żaden z motocykli nie ma hamulców, a na najwyższym szczeblu rozgrywek startuje Václav Milík. Rozszerzyć listę? Raczej nie ma sensu.
Zacznę od tego, że kibice spod znaku czekolady Studenckiej i smaženego sýra wykazują się niesamowitą cierpliwością i zupełnie inaczej podchodzą do rozgrywek, bądź co bądź, Extraligowych. Pada? Zawody opóźnione? No to co? Na kiełbaskę, po piwku, schronić się pod daszek i czekamy, no nie?
Lato, Koprzywnica. W bramie wita mnie uśmiechnięty Czech, który z radością zakłada mi opaskę na rękę. Taka forma biletu, ot co. Kasa, a raczej prowizoryczny stolik z otwartą na oścież kasetką wypełnioną pieniędzmi, które byłby w stanie ukraść przedszkolak, i to ten najniższy, który nie do końca radzi sobie ze sznurówkami, wzbogaciła się o moje 100 koron czeskich. Dokupuje program, wyciągam długopis i udając, że nie widzę spadających kropli idę na trybuny. Żeby było jasne – siedzimy na skarpie, bo i widok lepszy, i drzewo (tak, na wirażu, na „trybunie”, nic tylko jabłka zbierać) chroni od deszczu. II runda czeskiej Extraligi startuje z ponad półgodzinnym opóźnieniem, ale co tam. Práce kvapná málo platná!
To nie relacja, więc pominę wątek kto był szybki, kto obierał lepsze ścieżki i jak ułożyła się tabela ligowa po tych zawodach. Wydaje mi się, że dla Czechów też nie miało to wielkiego znaczenia. Oni przychodzą spotkać się, pogadać, wypić piwo i pośmiać się ze znajomymi. A między tymi jakże ciekawymi zajęciami wpatrują się w poczynania zawodników na torze. To tutaj Josef Franc wpada pierwszy na metę, a w geście zwycięstwa kilka kubków Radegasta (cheers!) wędruje w górę. Jest klimat zabawy, pikniku, rozmów i nutki sportowych emocji. Wychodzę z meczu i myślę – był żużel, braterska atmosfera, czas na spokojne skonsumowanie posiłku i napoju i siedzenie pod jabłonią na kocu. Ba, nawet uświadczyłem kilku mijanek i miałem sposobność zobaczyć w akcji zawodników, których dotychczas znałem wyłącznie z „punktówki”. Czy może być lepiej?
Ja wiem, że nie ma drugiej takiej jak PGE Ekstraliga, że największe emocje, że najlepsi jadą, telewizja a w niej 10 ujęć z kamer, że gorąco na trybunach. Ale Czesi oprócz nutki tego, co przeżywamy w Polsce, mają coś jeszcze. Coś, co przyciąga na te nie najnowsze stadiony, które lata świetności mają dawno za sobą. Na nudniejsze zawody, na prostych technicznie i długich torach. Może to klimat prostoty? Brak przerostu formy nad treścią? Może to, że wynik schodzi na drugi plan, a liczy się widowisko i to, że Josef Franc ciągle się ściga, Jan Kvěch rozwija a Václav Milík zostawia resztę w tyle?
Na koniec wisienka na torcie. Równanie toru widziałem przed zawodami. Kolejnego uświadczyłem bodajże po 12. biegu. Tor wytrzymał? Pewnie, że wytrzymał. Wyjechał ciągnik, zaczął równać, zebrał nieco błotnistej, ciężkiej mazi, która kiedyś była torem (nie wiem co leży w Koprzywnicy, ale ani to sjenit, ani granit, ani bazalt - przynajmniej dla mnie, niech mnie ktoś oświeci), rozprowadził ją nierównomiernie po owalu i… sędzia ogłosił zakończenie zawodów, gdyż tor nie nadawał się do jazdy. Po prostu czeski film.
Bartosz Bednarek