Panuje powszechne przekonanie, że optymiści są o wiele przyjemniejsi od pesymistów i mają dłuższe i zdrowsze życie. W związku z tym, że każdy lubi otaczać się optymistami, nastała moda na różnego rodzaju "coachingi", uczące ludzi m.in. "pozytywnego myślenia", a żyjemy w dobie kultu sukcesu, większa część populacji przejawia postawę optymistyczną. Jedni z natury, drudzy w drodze socjalizacji społecznej. Zgadzam się z tym, że optymiści mają po prostu lepsze życie i rzadziej chorują. Problem jednak pojawia się wtedy, gdy optymizm zaślepia racjonalne przesłanki o obiektywnych zagrożeniach. W skrajnych przypadkach, zbyt duży optymizm może wręcz zabić. Chciałbym zatem dorzucić do beczki miodu, jaką dla nas wszystkich była wieść o starcie Ekstraligi 12 czerwca, kilka obiektywnych przesłanek, że tak naprawdę, to nic do końca pewnego. Wymienię kilka zagrożeń, które moim zdaniem mogą nam jeszcze ten start sezonu uniemożliwić lub storpedować w trakcie jego trwania.
Tej analizy zagrożeń zabrakło przede wszystkim możnym tego świata oraz politykom, którzy w skandaliczny sposób przespali problem chińskiej grypy. Lubię nazywać rzeczy po imieniu, stąd będę pisał właśnie o chińskiej grypie, a nie jakichś koronawirusach, czy Covidach. Wszyscy to przespaliśmy. Pamiętacie pierwsze sondy, gdy wirus z Wuhan pukał do naszych polskich granic? Żeby daleko nie szukać, w ankiecie na fanpejdżu PoKredzie.pl ponad 70% żużlowej braci twierdziło, że sezon zacznie się normalnie, z pełnymi stadionami. Tak - z piwkiem i kiełbaskami. To było 5 marca, przy frekwencji prawie 1,5 tys. głosujących. Absurd, nieprawdaż?
Ale to nic w porównaniu do optymistów rządzących wielkimi państwami i światem. Gdyby w tym gronie znalazł się choć jeden pesymista, być może ten chiński syf by się nie zadomowił w każdym zakątku świata. Każdy myślał, że "jakoś to będzie". A przecież wszyscy wiedzieli, jaki dramat rozgrywa się w Chinach. My, szarzy obywatele, śledziliśmy to na ekranach telewizorów i w internecie (nawet częściej w internecie), a myślicie, że służby specjalne wszystkich europejskich krajów nie raportowały o tym swoim rządom? Jakim cudem nie odgrodzono się od nich murem, by minimalizować skutki epidemii na świecie? Gdzie było ONZ, WHO, Unia Europejska? W tamtych dniach, kiedy należało działać, ważniejszy był "problem praworządności" w Polsce i na Węgrzech... Przecież ktoś w tej chwili ma krew na rękach, i to już nie setek, a prawie 150 tysięcy niewinnych Europejczyków i 250 tys. ludzi na całym świcie - niewinnych ludzi, którzy mogliby żyć.
W interpretowaniu obecnej, przedziwnej rzeczywistości, istnieją dwie spiskowe "szkoły jazdy". Pierwsza z nich mówi, że wszystko jest ściemą, że wirus chiński jest niewiele bardziej groźny od wirusa zwykłej grypy i ma służyć "spiskowi przeciw ludzkości" w celu ograbienia, zamknięcia w klatkach, zaczipowania, zaszczepienia (czytaj zatrucia) nas wszystkich. Wersja druga mówi o tym, że jest wręcz przeciwnie. Mówi się w niej, że prawda o chińskim wirusie jest ukrywana przed opinią publiczną, by ta nie zwariowała i nie wpadła od razu w panikę. Mówi, że w wyniku intrygi zmierzającej do depopulacji planety lub poprzez czyjeś niedopatrzenie, na świat wyszła broń biologiczna, której epilogiem mogą być katastroficzne scenariusze. Która wersja jest prawdziwa - nie mam pojęcia i przy obecnym chaosie informacyjnym nie wie tego nikt. A może prawdą jedyną i objawioną jest ta "wersja oficjalna" - czyli to wszystko wydarzyło się naturalną koleją rzeczy, bo jeden facet na rynku w Wuhan zjadł niedopieczonego nietoperza. Czy tam łuskowca (skądinąd sympatyczne zwierzątko). Jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Nie wierzyli chyba sami chińscy lekarze, którzy już w styczniu donosili, że wielu spośród pierwszych zainfekowanych z bazarkiem w Wuhan nie miało nic wspólnego, ani nikogo z jego bywalców nie widziało na oczy.
Mocno mnie jednak niepokoi ten wspomniany chaos informacyjny, który jest nie do zniesienia i działa na mnie tak, jakby ktoś uderzał młotkiem w moją głowę. Zaskakuje mnie medialny wysyp "optymistycznych" doniesień z nierównego pola walki z chińskim wirusem, które potem zawsze okazują się fejk newsami. Ileż tego było? Każdy widział, każdy wie. Stanęło na tym, że epidemia potrwa co najmniej rok, jak nie dwa lata, aż do pełnego wdrożenia leku bądź szczepionki. A co, jeśli za rok powiedzą, że jednak pięć lat? I czy w naszych rachubach bierzemy pod uwagę wieszczony przez wielu ekspertów fakt, że jesienią 2020 to "cholerstwo" - przepraszam za wyrażenie - musi wrócić? I to niewykluczone, że uderzy równie mocno, jak wiosną. A zdaje się, że właśnie jesienią zapadają te najważniejsze rozstrzygnięcia...
Jak zatem widać, wesoło nie jest i nie wiemy, co przyniesie nam przyszłość. Rządy europejskie, w tym polski, planują stopniowe odmrażanie życia gospodarczego, w tym sportowego, co już jest dla mnie sytuacją dziwną. Nie z punktu widzenia gospodarczego i fiskalnego, ale właśnie - epidemicznego. No bo jak? Zamykali jak nic strasznego się nie działo, a otwierają, jak liczby ofiar zaczynają wzrastać, a w najlepszym wypadku się wahają? No, ale może się nie znam. Faktem formalnym jest, z pieczątką premiera, że Ekstraliga wystartuje bez udziału publiczności 12 czerwca. Żużlowa brać przyjęła to, jakże by inaczej, optymistycznie. Ja też, bo mam już dosyć powtórek żużla w telewizji i tęsknię za polską ligą, niczym lew za świeżym mięsem. Nawet jeśli będzie to smutna liga bez kibiców na stadionie, to dostaniemy chociaż jakąś namiastkę emocji sportowych, których tak nam brakuje, nie tylko tych żużlowych. Jaka by to była dla nas wszystkich frajda zapomnieć o tych pieprzonych problemach, polityce i spędzać cały weekend od piątku do niedzieli przy żużlu przed ekranem. Chociaż tyle, skoro wciąż nie wszędzie można się udać, umykając z własnych czterech ścian. Marzę o tym, ale jednocześnie widzę kilka obiektywnych przeszkód, które zaciemniają mi ten obraz.
Po pierwsze, ostateczna decyzja co do startu ligi zawsze będzie należała do rządu. Zresztą, dano nam jasno do zrozumienia, że decyzja o przywróceniu Ekstraligi zawsze może być zmieniona, jeśli sytuacja epidemiczna zmieni się na gorsze. Nie wiemy przecież, co się będzie działo za miesiąc. Mamy pierwsze dni maja, do połowy czerwca wciąż daleko. Odsyłam do zamieszczonej powyżej sondy i porównania nastroju społeczeństwa z 5 marca i 5 kwietnia. Heheszki i żarciki, a chwilę później plądrowanie Biedronek i lamenty, że "zginiemy jak ci we Włoszech". Świat wciąż nie ma wystarczającej wiedzy o prawdziwej naturze chińskiego wirusa, na co wskazują opinie wszystkich mędrców od wirusologii, którzy w swoich opiniach, jak pijani odbijają się od ściany do ściany.
A co, jeśli po ogólnoeuropejskim zluzowaniu obostrzeń, nastąpi lawinowy wzrost liczby chorych?
Co jeśli przyjdzie, druga, trzecia, czwarta fala po przejściowym uspokojeniu, właśnie w trakcie trwania sezonu żużlowego?
Co jeśli chiński wirus będzie mutował w stronę jeszcze groźniejszych form?
A co, jeśli któryś z żużlowców (lub osób w parkingu) zostanie zakażony w trakcie sezonu? Rozwali nam to ligę, bo wtedy ośrodkiem decyzyjnym nie będą działacze spółki Ekstraliga, tylko Sanepid. A na kwarantannę muszą się udać wszystkie osoby mające kontakt z zakażonymi. Jeśli terminarz ligi będzie napięty i mecze mają się odbywać także w tygodniu, to automatycznie rośnie nam liczba całych drużyn objętych kwarantanną. Załóżmy nawet, że przeszli tę kwarantannę? Kto zastąpi w drużynie X zakażonego zawodnika przy tak wąskich składach drużyn?
Ciekawe wątki dotyczące zagrożeń poruszono w jednym z programów publicystycznych na nSport+, w którym Daria Kabała-Malarz rozmawiała z Tomaszem Bajerskim oraz Krzysztofem Cegielskim - nie tylko szefem "Metanolu", ale także "prawą ręką" naszego czołowego zawodnika, Janusza Kołodzieja. Ten drugi przyznał wprost, że stawki zaproponowane zawodnikom przez Speedway Ekstraligę dla większości z nich skończą się nie niskimi zarobkami, ale bilansem na minus. Ostatecznie panowie się dogadali co do stawek, ale słyszy się tu i ówdzie, że część klubów znalazła się w katastrofalnej sytuacji finansowej i nie wiadomo, czy sprostają nawet tym obniżonym wynagrodzeniom. Dopiero co przeczytaliśmy o wycofaniu się tytularnego sponsora w Lublinie. Wcześniej zmieniła nazwę także gorzowska Stal. Kluby powtarzają, że liczą na obiecane pieniądze z samorządów. Oczywiście, żaden polityk nie będzie - zwłaszcza teraz, przed ważnymi dla kraju wyborami - atakował swoich wyborców przekazem "jestem za odebraniem obiecanych na żużel pieniędzy, bo są teraz dużo ważniejsze sprawy"... ale co to za gwarancja? Kraków i Tarnów już wyłączają w nocy latarnie, zawiesiły nocną komunikację. W najbogatszej Warszawie mówi się o bezprecedensowej skali nadchodzących oszczędności. Piła wyprzedziła problem - tam już w październiku prezydent orzekł, że miasta na speedway nie stać. Naprawdę wierzycie w te zapewnienia, że żużel stanie się "świętą krową", której żadne samorządowe cięcia nie dotkną?
Padło też pytanie, jak w praktyce miałby wyglądać "reżim sanitarny" w parku maszyn i na stadionie? Mechaników nie może być za mało, bo 10-minutowe guzdranie się przy sprzęcie spowoduje, że widowisko telewizyjne straci na tempie. Jak zachować bezpieczne odległości od siebie w parku maszyn, gdzie tak dużo się dzieje? Jak ma wyglądać zabezpieczenie medyczne na meczu? Przecież żużel to sport wybitnie kontuzyjny, jak ratownik ma zachować bezpieczną odległość od żużlowca? A skoro nie może (z oczywistych względów), to jak ma być ubrany? Czyżby w skafander ochronny? A tak bardzo brakuje ich w szpitalach...
Dodam jeszcze kilka przemyśleń od siebie, o których mówi się mało, lub wcale. To jest problem i praktyczny i moralny. Wszyscy wiemy, że żużel to nie jest sport, gdzie wystarczy "pani higienistka", żeby móc rozpocząć zawody. Nie wystarczy nawet jedna profesjonalna karetka. Czy w sytuacji, kiedy nasza służba zdrowia działa na granicy wyczerpania i ma na głowie tak ryzykowne zajęcia, czy moralne jest angażowanie jej do zabezpieczania imprezy, bądź co bądź, rozrywkowej? Inna strona medalu: czy żużlowiec ze złamaniem nie zabierze komuś miejsca w szpitalu, czy nie będzie dodatkowym obciążeniem dla placówek medycznych, które i tak są przeładowane pracą? Przecież tyle się mówi dzisiaj o tym, by nie przeciążać służby zdrowia, o ile nie jest to konieczne. Słyszałem nawet, że są plany, by zmniejszyć limity prędkości na drogach tylko po to, aby odciążyć szpitale od ofiar wypadków komunikacyjnych. Czy zatem sport żużlowy jest niezbędny do przeżycia? No i wreszcie najważniejsze. Przecież ten ratownik medyczny, który zajmie się żużlowcem po upadku na torze, też może być zakażony. Najwięcej tego wirusa krąży właśnie po pracownikach służby zdrowia i po szpitalach. A co, jeśli do szpitala trafi połamany żużlowiec? Tam ryzyko zakażenia jest w obecnej chwili największe. A jak już pisałem, tego zakażonego żużlowca nie tak łatwo zastąpić kimś innym. To nie piłka nożna. Czy warto ryzykować jego zdrowiem? To pytania, które rzadko są dzisiaj zadawane, więc warto je postawić.
Wreszcie, choć może od tego powinienem zacząć, zawodnicy. Bo dla wielu kibiców, coraz bardziej "osłuchanych" z codziennymi raportami nt. wirusa i walki z nim, sprawą absolutnie najważniejszą jest to, kto się dogada co do kontraktu, kto się nie dogada. Czy pojedzie Pedersen, a nie pojadą Woffinden i Sajfutdinow? Czy Leszno nadal będzie najmocniejsze, czy może już Częstochowa? Co do obniżek kontraktów, napisano naprawdę wiele. Kto uważa, że żużlowców chcą oszukać, a ci dobrze czynią, nie chcąc zgodzić się na dyktat - ten zdania nie zmieni. Chciałem tylko zauważyć, że cięcia albo nawet zwolnienia z pracy, dotknęły niemal nas wszystkich, tysiące i setki tysięcy Polaków, miliony Europejczyków.
Słyszę, że w Ekstralidze pojawi się instytucja "gościa". Dobrze nam znana z II ligi. Tyle, że teraz dziury w ekstraligowych składach mają łatać asy z 1. ligi. Z tzw. dobrego źródła wiem, że tym pierwszym "gościem" będzie w Lesznie wychowanek - Tobiasz Musielak. A oprócz anonsowanych w prasie Walaska i Klindta, swoją ofertę klubom Ekstraligi wysłał także Adrian Miedziński. W Lesznie w ogóle sytuacja jest bardziej nerwowa niż się wielu kibicom wydaje. Z czwórki: Smektała, Pawlicki, Hampel, Sajfutdinow - zostanie dwóch, przy bardzo pomyślnych wiatrach trzech. Na pewno nie cała czwórka. Dogadani są już Kołodziej i Kubera. Pozostałych postawiono w sytuacji "akceptuj i jedziesz - albo do widzenia". Nic dziwnego, że zawodnicy - choć w mediach milczą - mają swoje żale do prezesa, nie o sytuację, którą rozumieją, ale o styl tych negocjacji.
Co z Zieloną Górą? Co z Rybnikiem? Co z GKM-em, gdzie "postawili się" Pedersen i Bjerre? Wreszcie co z niższymi ligami? Wciąż mówi się o zgodzie na start Ekstraligi, ale przecież to tylko 8 ośrodków, mniejsza część mapy naszego żużla. Tak na logikę, skoro czołowi żużlowcy z I ligi intensywnie szukają możliwości zaczepienia się w bogatszych klubach najwyższej klasy rozgrywkowej (a Miedziński, "Tofik", Klindt i Walasek pewnie nie są jedynymi), to te kluby z I ligi będą się musiały zabezpieczać wyciąganiem co lepszych zawodników z II ligi. Która ponoć także ma ruszyć. Ponoć... Jak na razie, to właśnie okazało się, że nie będzie jej w telewizji, bo Polsat się wycofał.
Nie chcę być posądzony o defetyzm i pesymizm. Wynajduję jedynie zagrożenia, na które nikt nie ma wpływu. Niech ten wpis będzie takim otrzeźwieniem dla wszystkich patrzących pozytywnie. Ten powrót ligi, nawet w okrojonym formacie, nie będzie wcale taki łatwy. Owszem, trzeba wierzyć, że będzie dobrze, że pandemia wyhamuje, że będziemy mogli się cieszyć tym, na co tak z utęsknieniem czekamy. Zerwijmy jednak z tym urzędowym optymizmem i patrzeniem na świat przez różowe okulary, ślepi na to, co się dzieje wokół nas. Globalizacja też była optymistyczna, miała nam dać powszechne szczęście i "koniec historii". Oby nie przyniosła końca świata, jakiego znamy.
Michał/GW