Wygląda na to, że pierwszy triumf Stelmetu Falubazu w Gnieźnie dość mocno zafałszował rzeczywistą formę zielonogórzan, którzy po raz drugi z rzędu strasznie męczyli się na swoim torze. Tym razem przeciwnik miał mniej dziur w składzie i pokonał gospodarzy. Co ciekawe, ta przegrana zeszła w Zielonej Górze na dalszy plan wobec katastrofalnej postawy koszykarzy, którzy kompromitująco rozpoczęli play-off, a na dodatek klub zawiesił najlepszego swojego zawodnika. Pod względem zainteresowania mieszkańców Winnego Grodu koszykówka jest ostatnio zdecydowanie bardziej zielonogórskim sportem, choć nie gra tam żaden wychowanek. A żużel? Wystarczy spojrzeć na rejestracje zaparkowanych obok stadionu samochodów...
Sama przegrana Falubazu nie jest jakimś wielkim problemem, bo to dopiero początek sezonu, a obecnym celem jest miejsce w czwórce, a nie liderowanie w tabeli. Kłopot polega na tym, że obecnie mamy tylko dwóch (może dwóch i pół) zawodników jadących na dobrym (ale niekoniecznie perfekcyjnym) poziomie, a ich ewentualnych strat nie ma kto odrabiać. Zielonogórska trzecia linia, choć punktowo wyglądała tym razem zupełnie przyzwoicie, nie jest praktycznie żadnym wsparciem. Co z tego, że Krzysztof Jabłoński z Jonasem Davidssonem uciułali w sumie 9 punktów, skoro ten pierwszy wygrał tylko z Pawłem Przedpełskim, a drugi przyjechał przed parą Adrian Miedziński – Kamil Brzozowski. Cała reszta „zdobyczy” pochodzi z upadków i defektów przeciwników. Trudno na takiej bazie myśleć o jakichś wielkich celach, zwłaszcza gdy Piotr Protasiewicz zamiast być jednym z filarów, jest zwyczajnie słaby. Przy całym szacunku dla rywali, pokonanie P. Przedpełskiego, K. Brzozowskiego oraz Emila Pulczyńskiego jest żenującym wynikiem. Na chwilę obecną z mocniejszymi zawodnikami "PePe" może co najwyżej porozmawiać w parkingu.
Można się zastawiać co by było gdyby Andreas Jonsson kontynuował mecz, gdyby Patryk Dudek nie zaliczył upadku, gdyby wreszcie Jarosław Hampel nie dotknął taśmy, ale niczego to przecież nie zmieni. Szczególnie tego, że zielonogórzanie za tę porażkę są przede wszystkim sami sobie winni. Jeśli chce się wygrywać z przeciwnikiem z górnej półki, to nie wystarczy raz na jakiś czas pokonać ich lidera (zwłaszcza, że torunianie kilka punktów oddali w prezencie). Trzeba przede wszystkim zabezpieczyć tyły i nie pozwolić tym najsłabszym reprezentantom gości na zdobywanie punktów. Tymczasem Kamil Brzozowski, który z punktu widzenia gospodarzy nie miał prawa zdobyć w Zielonej Górze żadnego punktu, dwukrotnie wyprzedza na dystansie swoich rywali, a jedno oczko dowozi na upadku „Duzersa”. I to, przy bardzo solidnej trójce liderów, w zupełności wystarcza. Każdy w drużynie ma swoją rolę i Kamil na pewno zadanie wypełnił w 100 procentach.
Mecz stał pod znakiem upadków i spornych sytuacji. Tor był pod kontrolą komisarza Grzegorza Dzikowskiego i to przede wszystkim jego należałoby zapytać dlaczego tak wiele razy żużlowcy zapoznawali się z nawierzchnią. Andreas Jonsson doznał wstrząśnienia mózgu i tutaj zabawa się kończy. Jeśli komisarz ingeruje w tor, to musi także ponosić odpowiedzialność za wydarzenia spowodowane jego stanem. Tymczasem mamy dziwny układ, kiedy przyjeżdża jakiś człowiek będący fanem betonu i na siłę próbuje uszczęśliwić obie drużyny. Chyba nie o to chodziło. Sytuacje stresowe pokazały różnicę w zachowaniu pomiędzy Emilem Pulczyńskim oraz Adrianem Miedzińskim. Obaj wjechali w tylne koło jadącego przed nim zawodnika, bo takie rzeczy na żużlu się zdarzają. O ile „Miedziak” trzymał motor do końca, na czym sam ucierpiał uderzając dość mocno głową w tor, to toruński junior pomyślał już tylko o sobie. Puszczając rozpędzony motor postawił niczego nie spodziewającego się AJ'a w niesłychanie trudniej sytuacji i szczęście w nieszczęściu, że Szwed nie doznał groźniejszej kontuzji. Postawa typu „ja wysiadam, a ty radź sobie sam” musi być przez sędziów karana żółtą kartką, żeby zwrócić uwagę na wyszkolenie naszych młodzieżowców, a pod tym względem mamy jeszcze sporo do nadrobienia względem młodych Szwedów, Duńczyków czy Brytyjczyków.
Wracając do niedyspozycji gospodarzy na swoim obiekcie wypada zapytać się: dlaczego nie ma żadnych sparingów? Widać gołym okiem, że treningi nie dają spodziewanych rezultatów, a ciężko ocenić aktualną formę żużlowców, gdy nie ma porównania w warunkach bojowych. Inną sprawą jest to, czego można było się obawiać przed sezonem – postawienie na czterech zawodników z wysokim KSM zmusza do wystawienia Krzysztofa Jabłońskiego oraz Jonasa Davidssona, bo na chwilę obecną jedynymi ich zmiennikami jest para nieopierzonych wychowanków. Trudno powiedzieć co jest lepsze: dawanie dwóm seniorom (szczególnie Szwedowi) wiecznej szansy na przełamanie, czy szansa objeżdżenia się dana juniorom, skoro efekt punktowy będzie właściwie taki sam. Postawa Davidssona w XIV biegu była niezrozumiała. Jak w tak ważnym momencie zawodnik może całkowicie odpuścić start, a potem jedynie podróżować sobie daleko za innymi? Po raz drugi Jonas otrzymał możliwość zaprezentowania się kosztem Jabłońskiego i drugi raz tej szansy nie wykorzystał. Widać gołym okiem, że ma duży kredyt zaufania u Rafała Dobruckiego i wypada mieć tylko nadzieję, że ta inwestycja kiedyś wreszcie zacznie się zwracać, a Piotr Protasiewicz zacznie w końcu jeździć skuteczniej. W przeciwnym razie możemy mieć sporą nerwówkę.
Na razie poza Unibaksem pozostałe ekipy potrafią niespodziewanie wygrać, a także jeszcze bardziej niespodziewanie przegrać. W niedzielę zielonogórzan czeka trudny wyjazd (bo innych już nie będzie) do Wrocławia. Betard Sparta nie może sobie pozwolić na porażki u siebie, a jednocześnie postawa Stelmetu Falubazu jest coraz dalsza od oczekiwań. Zobaczymy przede wszystkim czy problem żółto-biało-zielonych tkwi wyłącznie w torze przy ul. Wrocławskiej, czy ta słabsza forma jest zjawiskiem ogólnym.